Gdyby opierać się jedynie na badaniach opinii publicznej, odpowiedź byłaby druzgocąca dla obecnego prezydenta. Lech Kaczyński na półmetku swojej kadencji cieszy się około 30-procentowym poparciem. To niewiele w porównaniu z Aleksandrem Kwaśniewskim, który po pierwszych dwóch latach swojej prezydentury oceniany był dobrze przez ponad 70 procent Polaków. Mówi się „vox populi vox Dei” (głos ludu głosem Boga), ale czy te sondaże oddają rzeczywistość, czy Lech Kaczyński jest znacząco gorszym prezydentem niż jego poprzednik?
Moim zdaniem nie. Warto się więc zastanowić, dlaczego ma tak słabe poparcie i zły wizerunek. Wygrywając w 2005 roku walkę o fotel prezydenta, Lech Kaczyński był według mnie w lepszej sytuacji niż Kwaśniewski 10 lat wcześniej. Lider lewicy, który pokonał Lecha Wałęsę, zaczynając swoją prezydencką kadencję nie był wcale ulubieńcem mediów.
Swoje urzędowanie rozpoczął w atmosferze skandalu z bagażem wyborczego kłamstwa w sprawie wykształcenia oraz aferą Olina, którą zostawiła mu w spadku „ekipa Wałęsy”. Na tym tle inauguracja Lecha Kaczyńskiego była sielanką. Pytanie, co stało się dalej? Wszak obaj przez pierwsze dwa lata współpracowali z przyjazną sobie koalicją rządową, by później doświadczyć co w praktyce znaczy słowo kohabitacja.
Czyli niełatwa współpraca z rządem z przeciwnej opcji politycznej (Kwaśniewski musiał ułożyć sobie stosunki z gabinetem Buzka, Kaczyński z Tuskiem). I tak jak dzisiaj, tak za czasów prezydenta Kwaśniewskiego dochodziło do przepychanek z premierem i jego ministrami. O co więc chodzi, jakie błędy popełnił Lech Kaczyński, że tak słabo wypada w rozmaitych sondażach? Nieco upraszczając, można by powiedzieć, że Aleksander Kwaśniewski starał się budować swoją pozycję na „sile spokoju”, Lech Kaczyński zbyt wiele rzeczy chce "załatwić na siłę".
Sam prezydent i część publicystów winą za słabe notowania i zły wizerunek głowy państwa obarczają "nieprzychylne" czy nawet „wrogie” media. Można odnieść wrażenie, że jest to największe zmartwienie prezydenta. Gdyby nie ci źli dziennikarze wszystko byłoby dobrze. Rzeczywistość byłaby rzeczywista, a oczywistość oczywista.
Pewnie czasami i Lech Kaczyński ma rację, narzekając na to jak przedstawiany jest w mediach. Jednak wraz ze swoim otoczeniem ciężko pracował na wizerunek nadąsanego, przewrażliwionego na swoim punkcie, mściwego i zawziętego awanturnika. Wystarczy przypomnieć tzw. aferę kartoflową po artykule w niemieckim tabloidzie czy zerwanie kontaktów z profesorem Bartoszewskim, gdy ten wraz z innymi byłymi ministrami spraw zagranicznych ośmielił się zwrócić uwagę głowie państwa.
A jeszcze kilka lat temu Lech Kaczyński, jako minister sprawiedliwości był ulubieńcem dziennikarzy. To na jego popularności Jarosław Kaczyński zbudował Prawo i Sprawiedliwość. Wówczas Lech Kaczyński nie mówił, że media wypaczają rzeczywistość i zagrażają demokracji. W tamtych czasach nawet tak nielubiana dziś przez prezydenta TVN była dobrą i obiektywną stacją. Minister Kaczyński często w niej występował. Sam parokrotnie miałem przyjemność z nim rozmawiać. Nie zapomnę naszego spotkania na Kaszubach.
Lech Kaczyński wypoczywał z żoną i znajomymi, ja przyjechałem, by przeprowadzić z nim wywiad do "Kropki nad I". Po programie długo jeszcze rozmawialiśmy. Profesor Kaczyński żartował, miał dystans do siebie i polityki. To było bardzo miłe spotkanie. I właśnie tego „luzu” najbardziej brakuje prezydentowi Kaczyńskiemu. Obrażanie się na dziennikarzy niczego nie da. Henry Kissinger miał takie powiedzenie - "Polityk, który idzie na wojnę z mediami, ma prawo napisać na swej wizytówce jedno słowo: idiota".
Być może problemy wizerunkowe głowy państwa to wina jego współpracowników, a może problemem jest to, że Lech Kaczyński nie słucha nikogo poza swoim bratem. Jedno jest pewne prezydent potrzebuje nie tylko lojalnych, ale i dobrych doradców. Dziś takich nie ma. To oni powinni mu pomóc w nakreśleniu strategicznych celów prezydentury i wytyczeniu drogi, którą powinien konsekwentnie podążać. Sama walka o reelekcję to zdecydowanie za mało.
Dziś bowiem działania głowy państwa są często chaotyczne i niezrozumiałe dla opinii publicznej. Najlepszy przykład to sprawa Traktatu Lizbońskiego. Jego wynegocjowanie było zdaniem otoczenia prezydenta sukcesem dyplomatycznym Lecha Kaczyńskiego. Tym bardziej dziwiło jego orędzie, w którym straszył Polaków Unią Europejską i stawał po stronie PiS w bezsensownym, moim zdaniem, sporze o ratyfikację traktatu.
Wydaje mi się, iż prezydent Kaczyński mimo półmetku swojej kadencji wciąż nie wie, jakim chce być prezydentem. A jeśli nie wiesz, dokąd zmierzasz, każda droga zaprowadzi cię donikąd. Lech Kaczyński miał być ojcem założycielem i strażnikiem IV RP. Problem polega jednak na tym, że IV RP nie powstała. Wygląda na to, że prezydent nie ma pomysłu na to co dalej. Do tego wszystkiego bardzo często płaci nie swoje rachunki. To na jego konto szły i wciąż idą wszelkie wpadki PiS-u.
Lech Kaczyński jako prezydent miał być aktywniejszy w sprawach wewnętrznych. Czasy gdy rządził PiS, właściwie przespał, usuwając się w cień brata. Nie chciał lub nie potrafił zdystansować się, sprzeciwić. Chcąc nie chcąc bez zachwytu wręczył wicepremierowskie teki panom Lepperowi i Giertychowi. Dla „dobra” PiS-u milczał, gdy Ojciec Rydzyk obrażał m.in. jego żonę. Można by jeszcze przypomnieć wpadkę ze źle napisaną ustawą lustracyjną i kompromitujący raport Macierewicza z weryfikacji WSI (dziś prezydent nie wie, co zrobić z aneksem).
Z kolei, gdy protestowały pielęgniarki, zabrakło prezydenta, który ze swoją dużą wrażliwością społeczną mógłby być negocjatorem. Wciąż też nie wiadomo, co dzieje się z jednym z flagowych prezydenckich projektów, czyli ustawą o bezpieczeństwie narodowym. Ale wszystkie wpadki i potknięcia Lecha Kaczyńskiego na półmetku kadencji niczego nie przesądzają. Prezydent ma jeszcze czas, by pokazać, że wyciąga wnioski i uczy się na błędach.