Antoni Libera skupia się na analizie motywacji i strategii "Gazety Wyborczej". Środowisko "Wyborczej" uważa on bowiem za sprawcę najpoważniejszych patologii wojny na górze, podczas gdy jej prawicowych przeciwników obwinia o reaktywność. Przy okazji opisuje zniszczenie inteligenckiego centrum, wypchnięcie na margines ludzi i instytucji, które nie pasowały do żadnego z obozów. Libera był na początku lat 90. jednym z redaktorów kwartalnika "Puls" próbującego krytykować niektóre zachowania solidarnościowej "lewicy", bez popadania jednak w prawicową przesadę. Ostrożność na nic się nie zdała. Wystarczył jeden numer "Pulsu" krytyczny wobec rytuału zaprzyjaźniania się z Wojciechem Jaruzelskim i odwracania sojuszy, aby pismo i skupione wokół niego środowisko zostało - jak wspomina Libera - "objęte anatemą".
Diagnoza Antoniego Libery różni się nieco od tej, jaką przed dwoma tygodniami zaprezentował w "Europie" Michał Głowiński. Głowiński przedstawił wojnę na górze jako konflikt pomiędzy inteligencją a środowiskami ożywianymi antyinteligenckim resentymentem. Libera rysuje pejzaż, w którym inteligenci są po obu stronach barykady albo też - jak Herling-Grudziński, Jakub Karpiński czy sam autor "Madame" - próbują ocalić centrum.
p
Cezary Michalski: Kiedy słucha się wspomnień o początkach wojny na górze, o latach 90., wyjątkowo często pojawiają się anegdoty na temat gestów zrywających długoletnie przyjaźnie, znajomości. Odmowa podania ręki czy wypraszanie z domu pojawia się na prawach wydarzeń politycznych. Czy tak musiała wyglądać polityka w wykonaniu inteligentów?
Antoni Libera*: Obawiam się, że tak. Przy czym nie mam tu na myśli osławionych polskich atawizmów - skłonności do kłótni i anarchii w życiu publicznym, trudności z osiąganiem porozumienia i zgody narodowej - lecz znacznie bardziej wymierne przyczyny i uwarunkowania.
Czyli co?
Przede wszystkim to, że społeczeństwo po blisko 50 latach niesuwerenności i zniewolenia było odzwyczajone od prowadzenia autentycznej debaty publicznej, musiało się więc wszystkiego uczyć od początku, a taka nauka nie sprzyja umiarkowaniu. Drugą nie mniej ważną (jeśli nie najważniejszą) przyczyną był szantaż i manipulacja ze strony postkomuny, która oddając władzę, zabezpieczyła starannie odpowiednie materiały, by trzymać wszystkich w szachu (nieformalnym rzecznikiem tej siły był między innymi Urban i jego prasowy organ "Nie"), oraz ze strony Rosji, która nigdy, ani przez chwilę, nie zrezygnowała z Polski jako swojej strefy wpływu i wzmogła działalność wywiadowczą i wywrotową na niespotykaną dotąd skalę. Moim zdaniem wiele konfliktów i awantur z początków III RP było inspirowanych, a w każdym razie rozgrywanych przez rosyjską agenturę wpływu. Trzeba pamiętać, że Rosja, mocarstwo niebywale wprost niewydolne gospodarczo i cywilizacyjnie, pod jednym względem jest najsprawniejsze na świecie: w dziedzinie szpiegostwa, prowokacji i prowadzonej na tym gruncie propagandy i dyplomacji. No i wreszcie były pewne grzechy związane z aktem założycielskim...
Czyli z Okrągłym Stołem?
Tak, chociaż nie jako samą formą zawarcia ugody i zamknięcia wojny z peerelowską władzą. Nie uważałem, jak wielu ludzi w Polsce, że Okrągły Stół był zdradą popełnioną przez pewną frakcję solidarnościowych elit. Choć od początku zastanawiałem się, jak elity te wybrną z szantażu, o którym mówiłem przed chwilą - szantażu, którego były świadome i który musiały na sobie odczuwać. Wątpliwości wzmogły się, gdy padło hasło "grubej kreski", a zwłaszcza pacta sunt servanda. Pamiętam, że odbyłem w tym czasie kilka ostrych rozmów z ludźmi wyznającymi i popierającymi te hasła. Pytałem wtedy, dlaczego niby należy dotrzymywać umów podpisywanych z gangsterami, pod presją, w sytuacji, gdy nie było innej możliwości. Padały na to odpowiedzi w rodzaju: "bo takie są nasze obyczaje", "bo tak postępują ludzie honoru", "bo właśnie nie chcemy być tacy jak oni, którzy z reguły umów nie dotrzymywali - bo my jesteśmy inni". Było dla mnie jasne, że nie jest to prawdziwy powód, tylko wzniosły szyld maskujący niezbyt wzniosłą prawdę: że umów tych złamać po prostu nie można. Bo złamanie spotka się z piekielnym odwetem strony przeciwnej - odwetem polegającym na systematycznym kompromitowaniu ludzi obozu "Solidarności" i wywołaniu wojny wszystkich ze wszystkimi. Trzeba przyznać, że był to poważny dylemat: podjąć walkę z niedobitą, ale wciąż silną i przemyślnie otorbioną komuną, to znaczy rozliczyć ją za PRL i przynajmniej częściowo wyeliminować z dalszej gry, ale narazić się przez to na cios odwetowy, dość ryzykowny w skutkach, czy też dla świętego spokoju - który bynajmniej święty nie był - zaniechać wszelkich prób w tym kierunku.
Wiadomo, która opcja początkowo zwyciężyła... A przecież mimo to żadnego elementu ceny, o której pan mówi, i tak nie udało się uniknąć. Mieliśmy zarówno systematyczne kompromitowanie ludzi obozu "Solidarności", jak też wojnę wszystkich ze wszystkimi.
Tak, ale źródła późniejszego zbiorowego kaca, a zwłaszcza wyniszczających waśni, upatruję nie w samym braku twardego rozliczenia komunistów. Bo nie potrafię ocenić, co naprawdę stałoby się, gdyby w latach 1990 - 1992 "Solidarność", trzymająca już w pełni władzę, podjęła próbę rzeczywistego rozliczenia peerelowskiego aparatu władzy i przemocy - co z punktu widzenia zdrowia społeczeństwa było niewątpliwie potrzebne. To jest jednak scenariusz niezrealizowany, a więc trudno rozstrzygać, czy przyniósłby więcej dobra, czy więcej zła. Nie na tym się więc skupię. Ja źródła zła upatruję raczej w świadomym zakłamywaniu rzeczywistości, w narzucaniu fałszywej interpretacji bieżącej historii i w presji propagandowej. Czym innym jest samo zaniechanie walki z niedawnym wrogiem - powiedzmy, z ostrożności - a czym innym uzasadnianie tego postępowania w złej wierze, a przy tym z myślą o własnych korzyściach.
Jaką korzyść ma pan na myśli?
Władzę. Wpływ na rozwój wypadków. Rząd dusz.
Rozumiem, że chodzi panu o układ tworzony przez Unię Demokratyczną (później Unię Wolności) i o jej propagandowy instrument, czyli "Gazetę Wyborczą", która z czasem przeobrazi się w samodzielny podmiot, z pozoru tylko medialny, w rzeczywistości zaś polityczny. Co w pewnym sensie było trochę niezamierzoną konsekwencją ambicji Adama Michnika, które nie mogły ograniczyć się do dziennikarstwa, bo on jest z natury politycznym demiurgiem.
Tak.
Jednak "Gazeta" rzeczywiście łagodzi konflikt na linii część obozu solidarnościowego - postkomuniści. Ale jednocześnie zaostrza konflikt wewnątrz "Solidarności". Podkreślając, że stawia na pojednanie, patrzenie w przyszłość, a nie w przeszłość, na zaniechanie rozliczeń, które niechybnie skończyłyby się odwetem, definiuje coś w rodzaju programu modernizacyjnego: potępienie tradycyjnych polskich wad, takich jak kłótliwość, zajadłość, nieprzejednanie prowadzące do anarchii. I przekonuje, że czyni to w imię europejskiej nowoczesności, która jest konstruktywna, bo opiera się na zdolności do współpracy, łagodzeniu podziałów. A "tradycyjne wady" były czymś zupełnie realnym. Wystarczy spojrzeć na dalsze losy obozu Wałęsy.
A jednak to, co pan nazywa "programem modernizacyjnym", nie było szczere - i to w dwojakim sensie. Po pierwsze, jak już mówiłem, zasadniczy powód obrony przyjętej linii był inny. Po drugie chodziło o niedopuszczenie do władzy innych opcji politycznych określanych niemal bez wyjątku i niezbędnych rozróżnień jako prawicowe, narodowe, a nawet czarnosecinne. A jednocześnie styl walki i retoryki służącej osiąganiu własnych celów wprost idealnie wpisywał się w stereotyp polskiego sporu ideowego jako sporu na śmierć i życie. Inaczej mówiąc, "Gazeta" piętnując i zwalczając polską kłótliwość, zacietrzewienie, prywatę i samolubność sama kultywowała te właśnie cechy i tendencje i to w stopniu dość znacznym. Radykalizowała poglądy i podziały, stosowała zasadę "kto nie z nami, ten przeciw nam". A "przeciw nam" był właściwie każdy, kto inaczej interpretował zachodzące przemiany lub miał odmienne priorytety. Ktoś taki z miejsca był klasyfikowany jako przedstawiciel ciemnogrodu, spadkobierca falangi, antysemita… Nieustannie wszczynano histeryczne alarmy, że grozi nam wojna domowa, że do skoku na władzę szykuje się najgorszy element, że demokracja jest w poważnym niebezpieczeństwie. Słowem, że tylko siła reprezentowana medialnie przez "Gazetę", a w szczególności ona sama - "my, ludzie Wyborczej", jak nieraz definiowano się na tych łamach - jest w stanie uratować nas od polskiego piekła. Wielokrotnie przybierało to formy karykaturalne i groteskowe, jednak trzeba przyznać, że strategia była skuteczna. Zdumiewa, że tak niewielka grupa ludzi czy wręcz jedna osoba potrafiła narzucić społeczeństwu swoje standardy. To zresztą dalej funkcjonuje.
Ale czy rzeczywiście "Gazecie Wyborczej" udaje się dziś narzucać standardy tak samo skutecznie jak w latach 90.? Przecież większość bitew, w których środowisko to wtedy uczestniczyło, została przez nie przegrana. Oni wchodzili w nową Polskę na bardzo dobrej pozycji - w drugiej połowie lat 80. Wałęsa mógł liczyć tylko na nich. Grupa inteligencka, która go otaczała, dostarczała diagnoz i języka, zapewniała mu kontakty z Zachodem. A mimo to przegrali wojnę na górze. Może ich język się w pewnych środowiskach przyjmuje, a zaproponowany typ podziału - na inteligenckie elity i ciemnogród - wciąż jest podtrzymywany. Zresztą przez obie strony, bo Jarosław Kaczyński, który obiecywał przekroczyć logikę wojny na górze, stanął po prostu po przeciwnej stronie, wybrał inny stereotyp, stał się rycerzem "moherów". Więc w tym wymiarze pomysł Michnika jest żywy, ale jego polityczna sprawa upadła. Najpierw wygrywa Wałęsa, potem rozbita i rozproszona prawica opanowuje dwie trzecie parlamentu pierwszej kadencji. Ostatecznie nie dochodzi nawet do skonsumowania historycznego kompromisu. Nie tylko solidarnościowa prawica, ale także postkomuniści właściwie środowisko "Wyborczej" odrzucają - co się okaże podczas afery Rywina.
Nie jestem tego pewien. Nie postrzegam gry prowadzonej przez tę, powiedzmy, orientację jako klasycznej walki politycznej. Klasyczna walka polityczna toczy się między formacjami będącymi wyrazicielami czy przedstawicielstwami zasadniczych w danym społeczeństwie grup czy sił społecznych. A jaką siłę społeczną reprezentują "ludzie <Wyborczej>"? Czy działają w imieniu tak zwanych mas pracujących, wielkoprzemysłowej klasy robotniczej?
No, raczej nie.
Może więc reprezentują polską wieś?
Też nie.
Z pewnością więc interes Kościoła katolickiego leży im na sercu... Albo emerytów, zwłaszcza kombatantów AK...
Kpi pan sobie.
Oczywiście, ale pytając - stawiając pytania samemu sobie. I dochodzę do wniosku, że ci ludzie nie reprezentują nawet technokratów ani biznesu (choć sami go skutecznie uprawiają), a to choćby dlatego, że definiują się jako lewica.
Kogo więc reprezentują?
Ba, doskonałe pytanie, jak uskrzydlił te słowa Lesław Maleszka. Według mnie reprezentują dość wąską grupę inteligencji, w pewnej mierze pięknoduchowskiej, w pewnej mierze peerelowskiej, trawionej rozmaitymi urazami, kompleksami i ambicjami. Inteligencja ta odegrała niewątpliwie ważną rolę w organizowaniu oporu przeciw komunie, a potem w tak zwanej samoograniczającej się rewolucji "Solidarności". Jakkolwiek zawsze miała nieco protekcjonalny czy mentorski stosunek do mas, którym doradzała i przewodziła. W tym wyższościowym stosunku pokutowały dwie, na pozór sprzeczne ze sobą, tradycje. Z jednej strony arcypolska, opisywana po wielekroć w literaturze, wyrażająca się w głębokiej nieufności, a nawet niechęci warstw oświeconych wobec ludu - że ciemny, gnuśny, niezborny, a przy tym niewdzięczny wobec swych dobrodziei - a z drugiej marksistowska, wychodząca z założenia, że sam lud, bez inteligenckiej elity, bez "kadr zawodowych rewolucjonistów" nie osiąga właściwej świadomości klasowej i niczego nie uzyska. Paradoks polega na tym, że środowisko, o którym mówię, nominalnie walcząc z oboma tymi grzechami - z pychą a la polacca i pychą "totalitarną" - samo je popełniało, i to w sposób daleki od umiaru. Co więcej, pociągało za sobą znacznie szersze kręgi inteligencji, wykorzystując jej kompleksy i grając na jej ambicjach.
W jaki sposób?
W taki, że podsuwało jej następujący, nazwijmy to, "katechizm postępowca". Aspirujesz do Zachodu? Nie chcesz czuć się tam zacukanym prowincjuszem z rubieży Europy? Chcesz, by zapraszano cię na stypendia, konferencje, festiwale? Należeć do "towarzystwa" i korzystać z rozmaitych przywilejów? A nade wszystko wyzbyć się niskiej samooceny narodowej? Przystań do nas i włącz się w nurt "jedynie słusznej" oświeconej krytyki naszego zacofanego, obskuranckiego i ksenofobicznego społeczeństwa, którego przecież się wstydzisz i z którego pragniesz się wyrwać. Tylko w ten sposób uzyskasz kartę wstępu do cywilizowanego świata i poczujesz się lepiej. Pamiętaj, Zachód nas wcale nie lubi, jak dyplomatycznie nas o tym zapewnia. Lekceważy nas, a nawet nami pogardza. A jeśli jednak gotów jest coś w nas uznać i na coś postawić, to tylko na "postępową samokrytykę", której właśnie my, "ludzie <Wyborczej>", jesteśmy wyrazicielami.
Ten "katechizm" nie był jednak formułowany wprost...
No pewnie, że nie. Byłoby to nieskuteczne, a nawet samobójcze. Zasadnicze przesłanie zostało wpisane w zakrojony na szeroką skalę program wychowawczy, pozornie nawiązujący do najszczytniejszych polskich tradycji postępu i reformy społecznej, od Frycza-Modrzewskiego poczynając, przez myśl oświecenia, po Brzozowskiego i Gombrowicza z jednej strony, a Żeromskiego z drugiej. Narracja ta kreśliła następujący obraz: historia Polski to historia zmagań wąskiej światłej, postępowej elity z potężnymi siłami zachowawczymi. Konserwa zawsze prowadziła do anarchii i ciągnęła Polskę w dół, oświecona elita, piętnując przywary i wzywając do opamiętania, jednoczyła naród i ciągnęła Polskę w górę. Dawniej elitą były gremia prokrólewskie i propaństwowe zwalczające liberum veto, ograniczające wpływy Kościoła i propagujące oświatę, dzisiaj jest nią "obóz postępu" skupiony w okopach przemądrej Agory i jej koalicjantów.
Kto zatem reprezentował w tej układance współczesną wersję "potężnej konserwy"?
To było określane doraźnie, w zależności od danej sytuacji. W istocie konserwą był każdy, kto nie podzielał aktualnej linii "Gazety", kto proponował inne rozwiązania, miał inną wizję świata. Gdybyż ta gra była przynajmniej skuteczna! To znaczy, gdyby rzeczywiście owa permanentna krytyka "reakcji" i "obskurantyzmu" przynosiła jakieś rezultaty: osłabiała ośrodki ciasnego nacjonalizmu i nieufności wobec Zachodu, to ostatecznie można by przymknąć oko na arogancję i niezbyt czyste metody walki. Rzecz jednak w tym, że była ona nie tylko nieskuteczna, lecz przeciwskuteczna. Efektem większości propagandowych batalii "Gazety" było wzmacnianie przeciwnika, nie jego osłabianie. Takie indywidua jak Rydzyk, Giertych czy Lepper oraz środowiska skupione wokół nich więcej na atakach tych zyskiwały, niż traciły...
Twierdzi pan, że "Gazeta Wyborcza" poniosła totalną klęskę jako modernizator, wobec czego pozostało jej tylko przewrotnie hodować sobie wrogów, aby przed Zachodem legitymizować swą rolę i pozycję.
Na to wygląda, choć udowodnić tego, zwłaszcza sądownie, się nie da. Oceniać można tylko fakty.
No ale właśnie fakty przeczą pana tezie o trwałym wpływie "Wyborczej". Ona naprawdę żadnej ze swych pedagogicznych batalii nie wygrała - PiS jest jej wytworem co najwyżej na poziomie swoich reaktywnych patologii, PO w dużej mierze jej się wymknęło, centrolew, którym się opiekowała, zarżnęła całkowicie.
Niemniej w dalszym ciągu ma się bardzo dobrze. I Zachód z jej głosem wciąż się liczy. Kto wie, czy nie najbardziej. Większość korespondentów zachodnich czerpie swą wiedzę o wydarzeniach w Polsce z "Gazety" i jej środowiska. Wizja Polski w zachodnich gazetach od "Le Monde" przez "Frankfurter Allgemeine" po "New York Times" jest wizją całkowicie jednostronną. I to jest szkodliwe. A i w kraju nie jest chyba aż tak źle. Taki na przykład redaktor Lis wobec większości swoich rozmówców na ogół dosyć surowy i twardy przed Michnikiem jednak się płaszczył jak zastraszony uczeń; nawet siedział jakoś inaczej. Nawiasem mówiąc, płaszczył się też przed butnym Gorbaczowem przerywającym mu co chwila i klepiącym swą wielkoruską mantrę, co było jeszcze bardziej żenujące.
Zostawmy redaktora Lisa - on nie był stroną wojny na górze. Wróćmy do "Wyborczej", której, jak wynika z pana analizy, to miano się bardziej należy. Co pan jej zarzuca?
Ja nikomu nic nie zarzucam. Twierdzę tylko, że postawa bezkompromisowego narodowego samokrytycyzmu i rozdrapywania ran a` la Żeromski przedstawiana pod hasłem "nam nie jest wszystko jedno" i w aureoli "trudnej prawdy" została sfetyszyzowana, stała się instrumentalnym negatywizmem służącym do prowadzenia nieustannej batalii z widmem kołtuna zagrażającego demokracji. I zamiast do postulowanej zgody doprowadziła do zantagonizowania środowiska inteligenckiego. Z jednej strony nie dopuściła do głosu i uformowania się umiarkowanej opcji konserwatywnej, która ma w tym kraju naturalny grunt, a z drugiej skompromitowała mimowolnie, przez swój radykalizm, opcję modernistyczną. Pomieszano ludziom języki.
Zgoda, było w tym oszustwo, które do części polskiej inteligencji trafia, bo ona jest spragniona Zachodu, wolności, uniwersalizmu - szczególnie po półwieczu peerelowskiej izolacji. Ale problemem jest także to, że pojawia się wtedy język organizujący drugą stronę - na początku może trochę na złość, ale z czasem coraz silniejszy, bardziej konsekwentny i też odwołujący się do pewnej tradycji. To język odrzucający postulaty modernizacyjne, mówiący, że Polacy są we wszystkim wspaniali, że ich krytykowanie - obojętnie, czy przez Krońskiego, Miłosza, czy przez Brzozowskiego - to zdrada polskości, niezrozumienie jej siły, narodowe odstępstwo... U końca tego procesu naprawdę fajni i odważni inteligenci będą z pełnym przekonaniem mówić, że Rydzyk przywrócił Polakom poczucie obywatelskości i nauczył ich politycznej aktywności. Co nie jest prawdą, bo Rydzyk wyprodukował tylko masy zombi przekonanych, że są bezradnymi ofiarami, a wszyscy ich oszukują, okradają, niszczą.
Tak, zachowania te w dużej mierze są reakcją - kto wie czy nie wliczoną w ową strategię rozbijania centrum wpychania rozsądnych ludzi w radykalne schematy i wydobywania z nich cech, które by potwierdzały propagowaną wizję.
Pan należał do środowiska "Pulsu" i zarówno pan, jak i ludzie z tym środowiskiem związani, tacy jak Jakub Karpiński, demontowali argumenty Michnika, a jednocześnie nigdy nie zabrnęli w prostą przewidywalną reaktywność. Dlaczego nie udało się ocalić silnego centrum?
My jako środowisko polityczne nie liczyliśmy się. Nie mieliśmy zresztą takich ambicji. A jednak mimo to numer "Pulsu" poświęcony książce Jaruzelskiego i roli, jaką naczelny "Wyborczej" odgrywał w jej promowaniu, został uznany za akt skrajnej wrogości. Natychmiast objęto nas anatemą. A warto przypomnieć, jakie postaci wzięły udział w tamtej ankiecie. Byli to między innymi Giedroyc, Herling-Grudziński, Jakub Karpiński, Burek, Bielecki, Szpotański, Orłoś, Walc…
Sam pamiętam czasy, kiedy łatwo było uciszyć nawet ludzi o takich nazwiskach, a część z nich przedstawić wręcz jako "oszołomów". Ale afera Rywina jest końcem pewnego cyklu, który rozpoczynała wojna na górze. "Gazeta Wyborcza" przestaje być mocna. A po drodze powstaje banał reaktywny. Banał prawicowy ukształtowany w czasie, kiedy prawica czuła się słaba i uciśniona, ale reprodukowany w najlepsze, kiedy już na przykład w polityce prawie nic poza różnymi odmianami prawicy nie ma. Ten prawicowy banał jest zbudowany na zasadzie czysto reaktywnej wobec krońszczyzny "Wyborczej". Ponieważ "Wyborcza" mówi o polskich wadach, nam nie wolno się przyznać do jakiegokolwiek błędu popełnionego przez naszą wspólnotę w przeszłości. Takie myślenie blokuje krytykę, nawet najbardziej lojalną i potrzebną. Po drugie rozliczenia inteligenckie, także te dotyczące czasów PRL, przyjmują szybko formę patologiczną. Jeżeli Michnik straszy na początku lat 90. elity inteligenckie tym, że prawica je rozliczy za PRL, jeśli obiecuje bronić poszczególnych biografii, także ludzi takich jak Miłosz, Wajda czy Kołakowski - których biografie, nawet jeśli nieproste, wydają się wówczas obrony nie potrzebować - to druga strona wchodzi w ten spór jak w masło, nazywając wszystkich trzech stalinowcami, komunistami, wrogami polskości...
Niestety. Ale, według mnie to było co najmniej założone, jeśli nie zamierzone. Tego rodzaju ataki były "Gazecie" na rękę. Bo potwierdzały aprioryczny scenariusz. W każdym razie można je było propagandowo ogrywać: "Patrzcie, na kogo i jak ci ludzie się rzucają! Na naszą chlubę i dumę: na noblistę, zdobywcę Oscara, na jednego z najwybitniejszych żyjących filozofów". A jednocześnie przekaz był taki: "Najlepsi, ludzie o światowym rozgłosie, są po naszej stronie. Bogowie są z nami". Było w tym sporo manipulacji stosowanej zresztą również wobec tych wybrańców - bo wiadomo skądinąd, że te sztandarowe nazwiska wcale się we wszystkim z "Wyborczą" nie identyfikowały. W pewnej chwili próbowano do tej gry pozyskać też Polańskiego - że niby jego film "Śmierć i dziewczyna" to protest przeciw rozliczeniom i lustracji, również u nas - ale ten na szczęście się nie dał. Za co zresztą został potem, przy okazji "Pianisty", skarcony - że za mało wyeksponował w tym filmie polski antysemityzm, a także że Żydzi wracający z robót do getta, zmuszeni przez pijanych Niemców do śpiewu, śpiewają piłsudczykowską piosenkę "Hej, strzelcy wraz…".
Mnie jednak martwi łatwość oddziaływania krońszczyzny na drugą stronę, która zdaje się akceptować wszystkie gęby, jakie wnuczęta Krońskiego nasadzają jej na twarz. Tutaj nie mogę już nawet zrzucać winy na starszych. Pamiętam, jak po kilku latach takiego rozgrywania Kołakowskiego pierwsze, co zrobiliśmy w pewnym wydawanym przez nas niszowym inteligenckim piśmie, to napisaliśmy esej o tym, jak rewizjonistyczny okres Kołakowskiego jest wykorzystywany dzisiaj do rozmywania tożsamości ideowych w Polsce... Nawet poczciwa i w sumie mądra figura konserwatywno-liberalnego socjaldemokraty, która wcale nie była rozmyciem, ale precyzowaniem pojęć, strasznie nas wtedy oburzała. Zaatakowaliśmy Kołakowskiego po prostu jako filozofa Adama Michnika. I to był niezaprzeczalny sukces Michnika, a nasz brak rozsądku. Z kolei Miłosz zaczyna być wtedy zestawiany w polemiczną parę z Herbertem jako ten, co Polaków nie lubi, podczas gdy Herbert ich bez zastrzeżeń kocha. Co jest oczywistym fałszem, bo przecież przywiązanie i szyderstwo istniały u obu.
Nie wiem, czy konflikty te ujawniłyby się samoistnie, a jeśli tak, jak by wtedy wyglądały. Wciąż skłaniam się ku temu, że są one skutkiem socjotechniki i - nie waham się użyć tego słowa - prowokacji.
Nie przecenia pan aby siły tej grupki ludzi z Czerskiej, a zarazem nie docenia prawdziwej siły prawicy, która wygrywała tutaj przecież każde wybory, jeśli tylko nie dzieliła się na więcej niż pięć partii? W dodatku okazało się, że istnieje tutaj także potencjał do rozwoju prawicy twardszej, bardziej tradycjonalistycznej, bliższej wyobrażeniom "Wyborczej".
Doceniam, doceniam, niech się pan nie obawia. I właśnie dlatego tak się rozwodzę na temat strony przeciwnej, która chce pełnić rolę wychowawcy. Wychowawca elementu, który uważa za wyjątkowo trudny i niewdzięczny, musi przede wszystkim sam być wolny od urazów i lęku. Nie może gardzić przeciwnikiem, a już szczególnie ludźmi, których chciałby do swojej sprawy przekonać. A w każdym razie nie wolno mu okazywać pogardy. Inaczej nie tylko niczego nie osiągnie, ale wręcz ugruntuje złe cechy i nawyki. Prawdziwe oświecanie i wyzwalanie ciemnogrodu nie polega na ciągłym wytykaniu mu niższości i ograniczeń, na nieustannym oburzaniu się i piętnowaniu, lecz na rzeczowym przekonywaniu do proponowanych idei i wartości, na dawaniu przykładu. Na pewno nie na obrażaniu się czy wypominaniu niewdzięczności. Skuteczna pedagogika społeczna, a już szczególnie taka, która pretenduje do miana inteligenckiej, musi być oparta na służeniu, a nie pouczaniu. Na cierpliwej pracy u podstaw, jak to miało miejsce w końcu XIX wieku, a później w tradycji pepeesowskiej (nie zaś kapepeowskiej). Oczywiście, wszystko to pod warunkiem że wychowawcy naprawdę zależy na wychowaniu i poprawie, a nie na samouwielbieniu i udowadnianiu sobie, że podopieczny jest niereformowalny.
p
*Antoni Libera, ur. 1949, pisarz, dramaturg, reżyser teatralny, tłumacz. Znawca twórczości Samuela Becketta - przetłumaczył wszystkie jego sztuki, wystawiał je w Polsce i za granicą. Przekładał także m.in. dramaty Szekspira oraz poezje Hölderlina. Jest autorem bestsellerowej powieści "Madame" (1998) przetłumaczonej na 20 języków, nominowanej do Nagrody Nike oraz prestiżowej IMPAC Dublin Literary Award. W latach 1996 - 2001 był kierownikiem literackim Teatru Dramatycznego w Warszawie.