Dochodzi ósma rano, trasa Łódź - Warszawa, stacja Żyrardów. Waldemar Pawlak jak niemal co dzień wsiada do pospiesznego. Żadnej ochrony, osób towarzyszących, jedzie sam. Zajmuje w pierwszej klasie wolne miejsce, na kolanach rozkłada laptopa. Przyjaźnie kiwa do współpasażerów, niektórym (nie wiadomo, który to już raz w tym tygodniu) tłumaczy, że to najlepszy sposób na ominięcie korków. Gdyby jechał autem, straciłby dwie godziny. Pociągiem jedzie się dwa kwadranse.
Na dworcu w stolicy czeka kierowca, podwozi do resortu. Wicepremier i minister gospodarki jest już gotowy do pracy. Ma jej ostatnio naprawdę mnóstwo: zgłasza autorskie pomysły na walkę z kryzysem, energicznie bierze w obronę ofiary walutowych opcji, domaga się wsparcia zagrożonych kredytów mieszkaniowych, chce pomagać producentom aut. Czy to początek końca tej koalicji - spekulują komentatorzy. Pytają, czy Pawlak jedną nogą jest już poza rządem. Nic z tych rzeczy. To wciąż koalicja rozsądku, zbyt zgrana i zbyt sobie potrzebna, by mogła się rozpaść.
Indywidualne zagrania Pawlaka to po prostu wyraz głębokiej frustracji. Bo jak można być wicepremierem odpowiedzialnym za gospodarkę i nie mieć - zwłaszcza w tak ciężkich czasach - nic do powiedzenia? Donald Tusk i jego prorynkowi doradcy ignorują kolejne koncepcje walki z kryzysem, więc Pawlak nie ma wyjścia - co rusz wychyla się zza pleców premiera i ignorując złośliwości liberalnych mediów, woła prosto do ludzi: "Spróbuję was przeprowadzić przez to wzburzone morze, bo wiem, jak to zrobić".
Z punktu widzenia premiera te solówki Pawlaka mogą być nieco kłopotliwe, ale też nie powinny dziwić, w końcu lider PSL nie urodził się wczoraj. Więcej, jeśli porównywać i staż, i polityczne doświadczenie, to wicepremier ma nieporównywalnie większy bagaż niż Donald Tusk.
To jedyny polityk ostatnich dwóch dekad, któremu po raz drugi udało się wejść do rządowej czołówki. Jedyny, który po długiej przerwie objął przywództwo swej partii. Jeden z nielicznych, którzy trzymają mandat posła od 1989 r., czyli sześć kadencji! Drugiego takiego przypadku nie ma.
Umawialiśmy się? Nie pamiętam
Podobno lubili się od zawsze, znają się z Sejmu zresztą bardzo długo - obaj jeszcze bardzo młodzi i bardzo wystraszeni siedzieli za jednym stołem z Lechem Wałęsą w słynną czerwcową noc 1992 r,, gdy prezydent rozpędzał rząd Olszewskiego. Wtedy to akurat Pawlak dostał szansę tworzenia gabinetu i fotel wicepremiera zaoferował Tuskowi. Bezskutecznie, zresztą rząd się i tak nie udał.
Pochodzili z tak różnych światów, że żadna wróżka nie przewidziałaby, że po latach będą grać w jednej drużynie. Bezpośredniość i kontaktowość Tuska długo jeszcze kontrastować będą z drętwawym politykiem nazywanym złośliwie „portretem pamięciowym”. Gdy po latach wrócili do rozmów o wspólnym rządzie, Tusk miał się zachwycać, jak bardzo Pawlak się rozwinął. Przekonywał współpracowników, że wśród ludowców to jedyny zwolennik UE, który naprawdę wierzy, że integracja może być dla rolników szansą. Premiera, który sam nauczył się słać maile dopiero kilka lat temu, fascynowała też ponoć internetowa pasja Pawlaka i zainteresowanie gadżetami, od których Tusk zawsze stronił.
Tworzeniu gabinetu towarzyszyło więc niedowierzanie i zachwyt – jak ci ludowcy się przez te lata zmienili! Żadnych awantur i sporów o podział tek, strefy wpływów. Ale tak naprawdę nie ma się czemu dziwić, bo ludowcy – oscylujący na granicy progu wyborczego – nie musieli o nic się spierać. Dostali bowiem na dobry początek dużo więcej foteli i posad niż formalnie na to zasługiwali.
Minęło trochę czasu i zachwyt na wielką przemianą ludowców opadł. Ugodowy partner z miesiąca na miesiąc stawał się coraz większym znakiem zapytania. W kilka naprawdę dla PO kluczowych kwestii, takich jak pomostówki czy reforma zdrowia, ludowcy postanowili nie ingerować, ale szybko stało się jasne, że za pozostałe priorytety rządu PSL umierać ani myśli. Sztandarowe projekty liberałów upadają systematycznie, tyle że bez rozgłosu.
Wygląda to na przykład tak - PO zapowiada ustawę o metropoliach, wzmacniającą najważniejsze ośrodki miejskie. W pierwszych koalicyjnych rozmowach nie padają na razie żadne liczby dotyczące wyróżnionych miast, a ludowcy nie zgłaszają większych zastrzeżeń co do samej idei. Schody zaczynają się przy konkretach. PO chce promować osiem miast, ludowcy kręcą nosem. Proponują: "Może dwanaście?".
To dla PO istotna ustawa, więc godzi się na taki kompromis. Wszystko trzeba teraz tylko zatwierdzić na komitecie sterującym (nieformalne ciało, które omawia sprawy poruszane nazajutrz przez rząd). Liderzy spotykają się, a Pawlak mówi: "Nie ma mowy".
Tusk zaskoczony, dziwi się. Co się stało, pyta, przecież wszystko uzgodniliśmy. Ale wicepremier jest twardy. Sięga po stały zestaw odpowiedzi: "Nic o tym nie wiem. Nie pamiętam".
I stawia na swoim. No bo - sarka jeden z naszych rozmówców z PSL - co przyjdzie ludowcom ze wzmocnienia kilku czy nawet kilkunastu silnych miast? Gdy Pawlak usiadł przed laptopem i przeprowadził odpowiednie symulacje, wyszło mu tylko jedna odpowiedź - same straty.
Michał Strąk, długoletni doradca lidera PSL: "Taką taktykę w piłce nożnej nazywają catenaccio. Główny ciężar kładzie się na obronie własnej bramki, co nie wyklucza nagłych kontrataków opartych na długich przerzutach piłki. To nie podlega dyskusji" - Pawlak jest specjalistą od defensywy.
I sprytu, co przynosi mu fantastyczne wyniki. Za każdym razem, gdy premier próbował podnieść rękę na KRUS, wicepremier apelował o zwłokę. "Nie możesz mi tego zrobić, przecież zaraz mam kongres" - przekonywał. Mijały następne tygodnie, Tusk próbował wrócił do tematu, a Pawlak podnosił lament: "Mówią mi w partii, że ja to chyba z PO jestem. Jak możesz?".
Aktyw niech czyta książki
"Twardy i konsekwentny jak stal. Odrodził się jak feniks z popiołów" - mówi o powrocie Pawlaka do pierwszej ligi jego zaufany minister Eugeniusz Grzeszczak, który w kancelarii premiera pilnuje interesów ludowców. On, jak wielu współpracowników Pawlaka, opisuje wicepremiera słowami: "To zwolennik długiego dystansu".
"Powiedziałbym nawet: maratończyk. Jego podstawowa cecha to wytrzymałość" - dorzuca Michał Strąk.
Słynny kolarz Czesław Lang wspomina, że w trakcie Tour de Pologne Pawlakowi zdarzało się przejechać nawet trudny, stukilometrowy odcinek w ulewnym deszczu, tak dla siebie, na próbę, by poznać własne możliwości, zanim przejechał przez nią właściwy peleton rowerzystów. (Wspólnie ścigali się zresztą nieraz na podwarszawskich drogach, trasy całkiem spore, po kilkadziesiąt kilometrów. I Pawlak za każdym razem, zapewnia Lang, dawał z siebie wszystko). "Jedni przypływają, inni odpływają, a on jeden tkwi. Jest jak skała" - podsumowuje refleksyjnie Janusz Piechociński.
Po zagubionym trzydziestokilkulatku, który był marionetką wykorzystywaną przez doświadczone polityczne wygi, niewiele pozostało. "Już nie liczy na cudzą pomoc. Dużo myśli, jeszcze więcej czyta" - dodaje Strąk.
Wygląda nawet na to, że czytanie stało się prawdziwą pasją, którą Pawlak konsekwentnie próbuje zaszczepić partyjnym kolegom. Gdy na rynek wszedł kultowy poradnik amerykańskiego biznesmena Jacka Welcha „Winning znaczy zwyciężanie”, kazał zakupić dwieście egzemplarzy i rozdał aktywowi, by się dokształcił. Zaordynował, by każdy z posłów dostał do ręki biografię Julii Tymoszenko. Musiał być pod wielkim wrażeniem Pomarańczowej Księżniczki, bo jak mówią nasi rozmówcy, jej biografię Pawlak zna w zasadzie na pamięć.
Wprowadził zwyczaj, by wszyscy posłowie z klubu dostawali książki na imieniny. Jest na bieżąco - sprawdza w księgarniach nowe ciekawe tytuły i dyrektorowi klubu przekazuje szczegóły, co komu powinno zostać sprezentowane. A nawet, jak mówią niektórzy, zdarza mu się dociekać, czy pozycja została już przeczytana. Jeśli nie, odczekuje kilka tygodni i wraca do tematu: "Już przeczytałeś?".
Wśród tych tytułów raczej nie ma beletrystyki. Pawlak woli biografie, często wybiera poradniki. Do jego ulubionych pozycji należy „Tajemnica sukcesu” autorstwa Miki Kojonkoskiego, legendarnego trenera norweskich skoczków. Wśród wielu złotych myśli tam zawartych przebijają się szczególnie dwie: że największy talent nie poradzi sobie sam i że można poradzić sobie nawet z największą frustracją - trzeba tylko uwierzyć w siebie.
Z krawatem w krowy
Bardzo prawdopodobne, że te dość banalne rady były mu naprawdę potrzebne. W połowie lat 90. Pawlak miał na karku zaledwie 36 lat i niesamowity dorobek – tekę premiera, przywództwo partii, udział w wyborach prezydenckich. Stracił wszystko, choć nie zawsze na własne życzenie. Gdy wskutek intrygi (Wałęsy i Kwaśniewskiego, którzy prawdopodobnie sięgnęli po służby specjalne), podawał się do dymisji z funkcji premiera, ludowcom tłumaczył pełen zrezygnowania: "Z narzędziami, na które nie masz wpływu, nie da się walczyć".
Ale ta frustracja mogła mieć też wiele innych źródeł. Jako młody chłopak wygrywał olimpiady, był najlepszym studentem na roku, potem nawet próbował pisać doktorat. Tymczasem - gdy los rzucił go na same szczyty - do opinii publicznej przedostawał się tylko bełkotliwy jego język, twarz pozbawiona wyrazu i wrażenie, że premier specjalnie tak bełkocze, bo nie ma zielonego pojęcia, co powiedzieć. Ówczesny koalicjant też nie tracił okazji, by wsadzić Pawlaka w kufajkę i gumiaki - Aleksander Kwaśniewski przywoził mu z zagranicznych wojaży krawat w krowy, a jego współpracownicy wyzłośliwiali się, że dlatego za premierem chadza zwykle jego doradca, bo ktoś musi nosić Pawlakowi mózg.
Złośliwości postkomunistów miały zresztą dużo głębsze podłoże - w tamtym rządzie Pawlak miał być tylko figurantem. A nie był, przynajmniej nie zawsze. Zwiastowała to już jedna z pierwszych scen, kiedy Pawlak, jako przyszły premier, miał spotkać się z Kwaśniewskim w prywatnym mieszkaniu jednego z polityków. Kwaśniewski spóźnił się wtedy z godzinę, a po przyjściu wyciągnął kartkę i zaczął notować na niej nazwiska przyszłych ministrów. Pawlak na to wstaje i mówi: "Oj, tyle czekałem, a teraz już muszę iść. Chyba trzeba będzie się spotkać innym razem. Do widzenia".
Kobiety Pawlaka
Nie znosili go zresztą nie tylko koalicjanci, nigdy nie był ulubieńcem mediów. Słynne „Sio!” rzucone w stronę telewizyjnych kamer odebrano jako wyraz pogardy do pismaków, choć to może Pawlak raczej mścił się za nieustanne kpiny. Ale co tu dużo mówić – dowcipy narzucały się same. Z lidera ludowców żartowano na wielu salonach, bawiąc się na przykład anegdotą z wizyty ojca Pawlaka w stolicy. Mężczyzna ten, raczej solidnej postury, jakby żywcem wzięty z kultowych „Samych swoich”, miał ganiać (w pełnym tego słowa znaczeniu) młodego wówczas premiera wokół rządowego hotelu na Parkowej i obsztorcowywać za wyjątkowo antyrodzinną postawę.
Lata mijają, a prywatne życie Pawlaka wciąż jest tematem dowcipów. Na ostatnim spotkaniu opłatkowym dla dziennikarzy Lech Kaczyński narzekał na słabą pamięć do twarzy. Jako dowód przytoczył anegdotę sprzed roku, z przyjęcia na cześć prezydenta Egiptu. Pawlak wszedł na raut w tym samym czasie co pewna kobieta o europejskich rysach, bliżej prezydentowi nieznana. Ponieważ oboje usiedli potem przy jednym stoliku, Kaczyński przywitał ją jako żonę wicepremiera. Niestety, nietrafnie, bo była to członkini egipskiej delegacji. "Niech się pan nie martwi, panie prezydencie. Pawlakowi też mogło się to pomylić" - spuentował przy salwach śmiechu tę historyjkę jeden z telewizyjnych dziennikarzy.
Choć lider ludowców stara się chronić swą prywatność (jego obecna partnerka, mieszkanka Żyrardowa, z którego wicepremier jeździ pociągiem do pracy, jest mało znana nawet wśród najbliższych współpracowników), wątki z jego życia dość często przewijają się w jego politycznym biogramie. Gdy w 1995 r. rezygnował z teki premiera oskarżony o wspieranie jednej z firm, otwarcie pisano, że z pracownicą tego przedsiębiorstwa łączyła go szczególna zażyłość. Przed rokiem musiał publicznie tłumaczyć, jak wysokie płaci alimenty i czy nagłe stopnienie jego majątku nie ma związku z chęcią obniżenia tych stawek. I choć niby wyjaśniał („Ze swoim majątkiem nie mam problemu. Nie narzekam. Mnie wystarcza”), nic z tych słów nie wynikało. Do dziś zresztą nie wiadomo, jak to możliwe, że Pawlak, który przez kilka lat szefował Warszawskiej Giełdzie Towarowej, wchodził do rady nadzorczej Giełdy Poznańskiej SA, poza tym od lat stoi na czele Ochotniczej Straży Pożarnej (OSP prowadzi też działalność gospodarczą), ma dziś majątek składający się zaledwie z dwóch aut, drobnych oszczędności i starego gospodarstwa.
Podróżnik wrócił do kraju
Na najnowszym, tyle że politycznym małżeństwie, planowały zarobić obie partie. Gdy powstawała koalicja, nikt nie zwiastował kryzysu, w każdym razie, nie na tak skalę. Dlatego podczas podziału tek Pawlaka interesowały szczególnie dwa resorty: gospodarki i pracy. Połączenie sił w obu ministerstwach przewidywał lider PSL u schyłku 2007 r., pozwoli w czasach fantastycznego prosperity na kontynuację prospołecznej polityki poprzedników. Jak za PiS miały powstawać nowe miejsca pracy i generować w kraju poparcie dla ludowców. Ta prospołeczna polityka miała jeszcze jeden cel - odróżnić ludowców od liberalnej Platformy. Ludowcy, wierząc dodatkowo w intelektualny potencjał swojego lidera, sojusz przywódców oceniali jako idealny. "Uzupełniają się mentalnie. Pawlak ma to, czego nie ma Tusk, czyli wiedzę. A Tusk ma to, czego brakuje Pawlakowi, czyli obycie i świetny PR" - zapewniał nas Piechociński.
Platforma snuła jednak zupełnie inne scenariusze - PSL jawiło się jako nowoczesna partia agrarna, tak atrakcyjna, że pojawiła się myśl, by ją wchłonąć (niczym PiS swe przystawki). Już po trzech miesiącach wspólnego rządzenia Tusk zapowiadał to wprost na łamach DZIENNIKA: "Chcemy stworzyć z PSL trwały tandem. Zaproponuję blok dwóch naszych partii idących wspólnie do wyborów".
Nikomu nie wyszło. Najbliższe wybory już za cztery miesiące, a o wspólnych listach nawet nie ma mowy. W kraju kryzys, którego rozwiązanie wymaga wielkiej wiedzy ekonomicznej, ale nikt Pawlaka o zdanie nie pyta. Ideałem byłoby pewnie, gdyby wicepremier kontynuował liczne podróże po świecie, jakim tak chętnie oddawał się w pierwszym roku swego urzędowania. Ale ludowcy mają zupełnie inne plany: "To był czas na poznanie globalnych zjawisk i nowych rynków. Teraz czas zająć się polityką w kraju".