Na przekór pilnej potrzebie ograniczania deficytów i zadłużenia, by uniknąć finansowej katastrofy, w USA i Europie przewagę zyskują politycy i ekonomiści - zwolennicy utrzymania wysokich wydatków państwa i stymulacji gospodarki. Ta zaraza dotarła już do Polski.

Strach i lament

Prezydent USA Barack Obama ogłosił plan stworzenia nowych miejsc pracy, który ma kosztować 447 mld dol. Zakłada on wprowadzenie ulg podatkowych, pomoc dla władz stanowych i społeczności lokalnych, rozszerzenie świadczeń dla bezrobotnych i wielkie inwestycje infrastrukturalne. Ani słowa o cięciu deficytu. Tymczasem wielu komentatorów, np. laureat ekonomicznego Nobla Paul Krugman, pieje z zachwytu i ubolewa, że ten genialny plan może nie przejść w Kongresie. Przeciwnikami cięć są tacy ekonomiści jak Nouriel Roubini czy Kenneth Rogoff. Gdy Obama woła: „Ciąć skalpelem, a nie maczetą”, co jest oczywistym unikiem, po plecach przechodzi im przyjemny dreszczyk.
W Europie słychać podobny chór przeciwników cięć wydatków. Dyrektor zarządzająca MFW Christine Lagarde zaapelowała do rządów na całym świecie, a zwłaszcza do państw rozwiniętych, by koncentrując się na walce z zadłużeniem, nie dopuściły do zahamowania wzrostu gospodarczego. Wokół tylko lament i straszenie recesją. Tymczasem obecne spowolnienie może być czymś naturalnym w czasach wielkiego delewarowania gospodarek i potrwa wiele lat. Płacimy za rozpasanie podczas sztucznie nakręcanego boomu w poprzedniej dekadzie, a poza tym niby skąd ma być ten szybki wzrost, skoro niedługo cała produkcja przeniesie się do Chin. Nie traktujmy też jako punktu odniesienia szybkiego wzrostu w 2010 r. Wynikał on jedynie z odreagowania po wcześniejszych spadkach i z programów stymulacyjnych.
Reklama

Nie prowadzić za rękę

Reklama
Coraz częstsze głosy przestrzegające przed cięciami to miód na serce Greków, którzy nie palą się do ograniczania wydatków. Oczywiście, że długów nie będą w stanie spłacić. Tyle że snując teorie o fatalnym wpływie oszczędności na gospodarkę (przeczą im przykłady Niemiec czy Łotwy), daje się im argument, by nic nie robić i tylko czekać na redukcję zobowiązań. Krzyczą, że ciąć wydatków nie da się, a potem dowiadujemy się, że świadczenia emerytalne pobierają tam nawet umarli (a raczej żywi krewni w ich imieniu). Trudno o bardziej rozrzutne państwo.
Wróćmy na nasze podwórko. Gdy minister finansów Jacek Rostowski zapowiedział redukcję deficytu do 2015 r. do zera, sceptycznie ocenił to w wywiadzie dla „DGP” szef zespołu doradców strategicznych premiera Michał Boni. Jego zdaniem nie należy obniżać wydatków w relacji do PKB, ale utrzymać na poziomie ok. 43 proc., zmieniając tylko strukturę wydatków. Ograniczać w pewnych dziedzinach, by alokować w te prorozwojowe, np. innowacyjność. Zmniejszanie wydatków (w relacji do PKB) Boni nazywa reaganowskim punktem widzenia.
Hasło większych wydatków na innowacyjność i infrastrukturę jest zacne. Gorzej z realizacją. Boję się kolejnych ulg, funduszy i nadużyć, bo każdy może próbować udowodnić, że jego projekt jest innowacyjny. Mamy już szalony pomysł kolei dużych prędkości za ponad 20 mld zł i pewnie drugie tyle w postaci dopłat do biletów. Wkrótce pojawią się kolejne, by pobudzać rozwój. Wolałbym zamiast nich obniżki wydatków i tym samym podatków, by odciążyć gospodarkę. A firmy same zadbają o rozwój i innowacyjność, bo tylko dzięki nim można przetrwać. Tu za rękę nikogo prowadzić nie trzeba.