MARCELI SOMMER: Kryzys trwa już rok. Czy z tej perspektywy można już zastanawiać się nad jego stukturalnymi przyczynami?

ZYGMUNT BAUMAN*: Przyczyny ostatniego, jak i poprzednich kryzysów tkwią w samej naturze ładu kapitalistycznego. Kapitalizm jest bowiem systemem o charakterze pasożytniczym - unicestwia pastwiska, którymi się żywi. W ten sposób scharakteryzowała go Róża Luksemburg, twierdząc, że do "reprodukcji rozszerzonej", czyli samoodtwarzania się i przyrostu kapitału, potrzeba mu "ziem dziewiczych", ziem nietkniętych jeszcze jego logiką; do czasu jednak. Z chwilą "utraty dziewictwa", czyli przeobrażenia gospodarki na kapitalistyczną modłę, dla zasilania reprodukcji rozszerzonej ziemie te już się nie nadają. Trzeba szukać nowych pastwisk...

Tylko, że ich już niemal nie ma.

Po tym, jak w wyniku globalizacji rynków towarowych tereny dziewicze w geograficznym sensie się wyczerpały, ich rolę pełnić zaczęły zasoby dotąd nieskomercjalizowane. To kredyt i zadłużanie były kolejnym - niegeograficznym już - terenem do niedawna dziewiczym. Ich "kapitalizacja" umożliwiła koniunkturę ostatnich dwu dziesięcioleci, a wyczerpanie spowodowało "światowy kryzys" . Silnikiem napędzającym wzrost gospodarczy stało się "życie na kredyt". Sygnałem było pojawienie się kart kredytowych i towarzyszącego mu hasła reklamowego "Take the waiting out of wanting" - "To co chcesz, bez czekania". Eksploatacja takiego terenu wymagała odrzucenia niegdysiejszego fundamentu kapitalistycznej akumulacji: zasady odkładania zaspokojenia pożądań na później, kulturę książeczek oszczędnościowych...

Pożyczanie jednak także od zawsze było elementem kapitalizmu.

Tylko, że w ostatnich latach, zamiast dążyć wzorem dawnych kredytodawców do najszybszego odzyskania pożyczonych pieniędzy, banki nastawiły się na utrzymywanie klientów w sytuacji stałych dłużników i zwiększanie ich zadłużenia - a więc i spłacanych od pożyczki procentów. Gdy procenty przerastały już możliwości finansowe dłużnika, oferowano mu serię sposobów "obsługi długów", które przy całej różnorodności ich nazw sprowadzały się do tego samego: oddalania w nieskończoność perspektywy wydobycia się z długu. Ci, którzy swoje kredyty spłacali przed czasem i co do grosza, nie byli przez banki szczególnie mile widziani - człowiek niezadłużony nie przynosi firmom kredytowym zysku. Spłacenie kredytu przed ustalonym terminem okładano wysokimi karami finansowymi...











Reklama



Napędzanie tego mechanizmu skończyło się globalną katastrofą. Jak to możliwe, że finansiści nie przewidzieli, że rozdawanie kredytów ludziom, którzy ich nie spłacą, doprowadzi prędzej czy później do zapaści?

Kryzys był następstwem triumfu finansistów, nie porażki: masy ludzi poddały się pokusie łatwego kredytu, uwierzyły w nieustanny wzrost koniunktury i podążyły chętnie w zastawione na nich sidła. Powiódł się zamiar zamiany rosnących rzesz ludzi w permanentnych dłużników, a więc i permanentne ‘w zasadzie’ źródło zysków. Realne zasoby, w odróżnieniu od papierowych czy elektronicznych, mają jednak swoje limity - balonika czy pęcherzyka (by użyć terminu Sorosa) życia ponad stan nie da się nadymać w nieskończoność. Uratowanie gospodarki przed załamaniem i paraliżem wymagało więc obciążenia hipoteki przyszłych pokoleń, zaciągnięcia państwowych długów, które będą musiały spłacać nienarodzone jeszcze pokolenia...

Czy nastąpiły już wyraźniejsze zmiany w świadomości społeczeństw dotkniętych kryzysem?

Są tego oznaki, choć na podsumowania, a tym bardziej prognozy, grubo jeszcze za wcześnie. Dla przykładu: jednym z najbardziej szeroko stosowanych chwytów marketingu było przestawienie się z zaspokajania potrzeb na wzbudzanie zachcianek i zadośćuczynianie im "na miejscu". Człowiek szedł do sklepu po - dajmy na to - by nabyć żarówkę na miejsce przepalonej, a wracał z naręczem przedmiotów. Teraz, jak się skarżą szefowie od marketingu, klient przychodzi z zamiarem kupienia spodni, bo stare już nie do użytku, i właśnie z parą spodni wychodzi - obojętny na uroki natrętnie podsumowanej mu pod oczy koszuli.

Czyżbyśmy mieli wracać do konsumpcji dyktowanej potrzebami, a nie zachciankami?

Nie jestem prorokiem. Ale gorzej, że w sprawie zasadniczej - mierzenia pomyślności gospodarczej liczbą pieniędzy przechodzących z rąk do rąk - nic się jak dotąd nie zmieniło.


Pojawiły się dwie alternatywne interpretacje długofalowych następstw kryzysu: pierwsza wieszczy totalny koniec Zachodu jako centrum liberalno - demokratycznej modernizacji. Z drugiej strony jednak - zwłaszcza ze strony mainstreamu politycznego - słyszy się słowa otuchy, przekonujące o rychłym powrocie do czasów wzrostu i dobrobytu. Czy to świadectwo dezorientacji, jaką spowodował kryzys?

Zanosi się na to, że wizja naprawy lansowana przez polityków i większość ekonomistów nie wykracza poza "powrót do statusu quo ante", utożsamianego z "normalnością", a przecież winnego załamania... Tyle że tutaj "wrócić do normy" to tyle, co biec po polu minowym, wiedząc że coś gdzieś wybuchnie. Ale skoro nie wiemy co i gdzie, napawajmy się póki czas rozległością rozpostartej pod nogami przestrzeni! Nieśmiałe próby odwrotu od koncepcji nakręcania koniunktury drogą pomnażania liczby dłużników i pogłębiania ich zadłużenia czy życia na rachunek przyszłych pokoleń, spełzły jak dotąd na niczym.

O ile można zrozumieć, że finansiści dalej starają się podtrzymywać tę logikę, to w przypadku polityków zrozumieć to trudniej.

Nie tak znów trudno... Wbrew przekonaniom o samowystarczalności mechanizmów rynkowych, gospodarka kapitalistyczna nie obeszłaby się bez państwowego inkubatora i puklerza ochronnego. Funkcją państwa było stwarzanie i ochrona warunków dla odtwarzania relacji najmu pracy (fabrykant-robotnik) i mobilizacja środków na spłacenie ich kosztów; teraz jest nią stwarzanie i ochrona warunków relacji kredytowych (wierzyciel-dłużnik). Żeby wykazać ich decydujący współudział w budowaniu systemu, który doprowadził do kryzysu, wystarczy przypomnieć sobie inicjatywę Billa Clintona wyasygnowania gwarantowanych przez państwo kredytów mieszkaniowych dla ludzi, o których było wiadomo, że nie stać ich na spłacenie. Za tym pierwszym ogniwem łańcucha przyszły inne - aż doszło do przywracania bankierom pewności siebie (czyli chwilowo zachwianego zuchwalstwa i pogardy dla długofalowych konsekwencji własnych poczynań) za pomocą przepompowywania do kas bankowych pieniędzy podatników.


Czy te działania są skazane na porażkę?


Na dłuższą metę - tak. Najzamożniejszych krajów świata nie stać na to, by żyrować w nieskończoność niebotyczne koszta ryzykanctwa w imię chwilowych korzyści, rozrzutności i marnotrawstwa cechującego zderegulowane rynki finansowe. Prywatyzacja dochodów musi prędzej czy później uniemożliwić dalsze upaństwawianie strat...

Co dalej?

Nekrologi dla kapitalizmu są wciąż przedwczesne, wiadomości o zgonie, jakby Mark Twain powiedział, nieco przesadzone. Obecny kryzys jest oznaką wyczerpania potencjału jeszcze jednej, którejś z rzędu, ziemi dziewiczej wyzyskanej w toku kapitalistycznej pogoni za zyskiem. Ale wynalazczość kapitalizmu jak dotąd zadawała kłam kasandrycznym przepowiedniom. Jak zabrakło ‘naturalnych’ terenów dziewiczych, produkowano nowe (cóż, że krótkotrwałe) na zamówienie. Nie przyjmuję modnego ostatnio w naukach społecznych terminu ‘późny kapitalizm’. Skąd u licha wiadomo, że z późniejszej perspektywy nie okaże się wczesnym?! Można było robić pieniądze na ludzkich długach, można je robić na depresji powodowanej zadłużeniem... Być może za prototyp posłużą inicjatywy firm farmaceutycznych reklamujących dziś nagminnie kolejne cudowne środki na wszystko? Kolejną fazę kapitalizmu zdeterminuje kolejne odkrycie sposobu na komercjalizację rzeczy dotąd rynkiem nie objętych. Pytanie o kierunek, w jakim pójdzie teraz globalna gospodarka, jest wciąż otwarte. Z całą pewnością można tyle tylko powiedzieć, że kapitalizm pozostawiony samemu sobie (czyli bez państwowej ingerencji) produkowałby kolejne kryzysy (ale nie wyjścia z nich!); a każdy z nich byłby głębszy i bardziej traumatyczny, bo coraz bardziej rozpaczliwe byłyby kolejne formuły jego trwania.

Poglądy wręcz wymyślenia na nowo systemów gospodarczych Zachodu, które do niedawna głosili jedynie alterglobaliści, zagościły na wielu europejskich salonach. Czy rzeczywiście kryzys powinien być Zachodu impulsem do ponownego przemyślenia naszego modelu życia?



Jeśli przyjąć, że chcemy wyeliminować możliwość następnego kryzysu, nie mamy innego wyjścia. Nie ma powrotu do rzeczywistości sprzed globalizacji, ani do kapitalizmu opartego na etyce protestanckiej, ani - tym bardziej - do form przedkapitalistycznych. Jednocześnie musimy brać pod uwagę, że za którymś razem może się okazać, że kolejnej ziemi dziewiczej nieskolonizowanej przez kapitalizm albo dającej się przezeń wyczarować już nie ma. Krótko mówiąc stoimy - w bliższej lub dalszej przyszłości - przed zadaniem wypracowania koncepcji, która wykraczałaby poza doraźne korekty kapitalizmu. Trudno sobie wprawdzie dzisiaj wyobrazić jej kształt i wprowadzenie. Lata neoliberalnego dobrobytu i pozór jego automatyzmu (niewidzialna ręka i palec opatrzności redivivae) doprowadziły też do pewnego marazmu w sferze wizji.

Marcin Król w niedawnym tekście dla Dziennika Gazety Prawnej wyraził pogląd, że sytuacja po kryzysie będzie domagać się całkowitej zmiany sposobu myślenia o roli polityki. Opowiada się on za odejściem od dotychczasowej wizji demokracji liberalnej i przesunięciem akcentów w stronę ideologii wspólnoty. To nie wizja?

Faktem jest, że społeczeństwa kształtowane przez rynek i jego indywidualistyczną ideologię - zwłaszcza w swojej ostatniej, najbardziej radykalnej fazie - uległy atomizacji, a więzi społeczne i układy solidarnościowe uwiądowi. Naprawa spustoszeń, do jakich doszło, zarówno w sferze gospodarczej, jak i społeczno-politycznej, wymaga - jak słusznie zauważa Marcin Król - nowych rozwiązań. A nadto jeszcze, ze względu na globalny charakter naszych uzależnień, układy solidarnościowe muszą wznieść się na skalę dotąd nie do pomyślenia. W dwa stulecia po wdrapaniu się z poziomu wspólnot lokalnych do wyobrażanej wspólnoty państw-narodów czeka nas mozolna wspinaczka do wspólnot ponadnarodowych - w końcu i do poziomu ogólnoplanetarnego. Poszukiwania lekarstwa na obecne problemy o planetarnym zasięgu na poziomie z osobna wziętych państw-narodów, są anachronizmem. Potrzeba rozwiązań na poziomie zaiste globalnym. I nie mylmy tego z tzw. międzynarodowymi, a ściślej mówiąc międzyrządowymi traktatami.








































p

* Zygmunt Bauman, filozof, socjolog, jeden z najważniejszych twórców koncepcji postmodernizmu, laureat nagrody im. Theodora W. Adorno

Reklama