Wprawdzie zabito kilkuset dżihadystów, a bombardowania instalacji naftowych podcięły fundament gospodarki, ale nic nie wskazuje, aby władza samozwańczego kalifa Abu Bakra al-Baghdadiego się chwiała bądź by osłabł napływ zagranicznych bojowników. Poza nielicznymi ustępstwami terytorialnymi w Iraku dżihadyści kontrolują tereny o takiej samej powierzchni, jak trzy miesiące temu, a nawet dokonali drobnych zdobyczy, głównie w pustynnej irackiej prowincji Anbar na zachodzie kraju.
Według Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka między 23 września a 22 listopada w nalotach koalicji pod przewodnictwem USA zginęło 785 bojowników Kalifatu, 72 ze sprzymierzonego z Al-Kaidą Frontu Al-Nusra i 52 cywili. Biorąc pod uwagę, że amerykańskie źródła mówią o tysiącu obcokrajowców zasilających szeregi bojowników każdego miesiąca, dżihadyści są w stanie uzupełnić straty z dwumiesięcznej kampanii w niecały miesiąc. Tym bardziej że naloty nie odstraszyły ani obywateli innych krajów muzułmańskich, ani Europejczyków od wyjazdów do Syrii i Iraku. Szef holenderskiego wywiadu cywilnego Rob Bertholee mówił w zeszłym tygodniu podczas konferencji w Waszyngtonie, że jedynym zauważalnym od początku nalotów trendem jest radykalizacja nastrojów. A europejscy sympatycy Kalifatu e-mailują do braci w Syrii i Iraku z pytaniami, jak skutecznie zorganizować zamach i co by tu wysadzić na Starym Kontynencie.
Zatrzymać napływ dżihadowców mogłaby doprowadzić bardziej zdecydowana postawa Turcji, przez której granicę do Syrii trafiło wielu Europejczyków. Do większego zaangażowania namawia władze w Ankarze nowa szefowa unijnej dyplomacji Federica Mogherini. – UE uważa, że Turcja odgrywa kluczową rolę w regionie i będziemy zgodnie pracować w celu ustanowienia tam pokoju i stabilności – powiedziała Włoszka podczas rozpoczętej wczoraj wizyty nad Bosforem.
Mogherini nie przesadzała. Turcja faktycznie ma kluczowe znaczenie w operacji przeciw Państwu Islamskiemu, a dotychczasową biernością mimowolnie przyczyniła się do ekspansji dżihadystów. Ankara nie tylko przymykała oko na przejazd przez granicę cudzoziemców pragnących się przyłączyć do dżihadu i na przemyt towarów z Syrii (w tym ropy, podstawy budżetu Kalifatu), a także nie zgadzała się na użycie swojego terytorium do nalotów na pozycje islamistów. Ta postawa wynikała z tego, że Państwo Islamskie swoją działalnością osłabiało głównych wrogów Ankary: reżim Baszara al-Asada w Syrii, szyity i sojusznika Iranu, oraz Kurdów w tym kraju, ściśle współpracujących z Kurdami tureckimi.
Reklama
Gdy jednak okazało się, że Kalifat nie jest zwykłą grupą zbrojną, a Baghdadi rości sobie pretensje do przewodzenia całemu światu muzułmańskiemu, to jego ekspansja przestała być Turcji na rękę. Ale też nie jest jej na rękę taka operacja jak w tej chwili, w której zasadniczym celem jest pokonanie Państwa Islamskiego, a al-Asad z dyktatora krwawo tłumiącego syryjską rewolucję zmienia się w użytecznego sojusznika. Ankara zdaje się więc oczekiwać twardej deklaracji od Waszyngtonu odnośnie do tego, że ostatecznym celem operacji jest obalenie al-Asada. Turcja zresztą nie jest w takich dylematach osamotniona. Podobnie jest z innym regionalnym mocarstwem – Arabią Saudyjską. Z jednej strony Państwo Islamskie osłabia wpływy Iranu, czyli głównego rywala Rijadu, wypychając go z Iraku i Syrii, z drugiej – jego istnienie może zachęcać saudyjskich fundamentalistów, których jest całkiem sporo, do wystąpienia przeciw monarchii.
Reklama
Iranowi z kolei rzadko kiedy po drodze z Amerykanami, ale wspieranie oddziałów walczących z Państwem Islamskim, w tym także własnymi nalotami, jest z punktu widzenia Teheranu zupełnie zrozumiałe. Po pierwsze, sunnickie Państwo Islamskie uważa szyitów za heretyków i osłabia irańskie wpływy w regionie, a po drugie – Iran, stając się w tej kwestii nieformalnym sojusznikiem Zachodu, liczy na złagodzenie sankcji, które wskutek spadku cen ropy stają się jeszcze bardziej uciążliwe. Ale możliwa jest i inna interpretacja, z której wynika, że był to pokaz siły względem słabszego sąsiada. – Teheran od dawna przypomina Bagdadowi, że Amerykanie kiedyś odjadą, ale Iran zawsze będzie w sąsiedztwie – uważa Kenneth Pollack z amerykańskiego think tanku Brookings.
Za największy sukces nalotów można uznać poważne nadwerężenie bazy ekonomicznej Państwa Islamskiego, czyli zniszczenie instalacji do wydobycia ropy. Według różnych szacunków dżihadyści przed kampanią byli w stanie wydobyć dziennie 80 tys. baryłek, z których każda na czarnym rynku była warta 40 dol. Nie dość, że teraz islamiści wydobywają jedną czwartą tego co dotychczas, to jeszcze spadek cen czarnego złota na świecie spowodował, że muszą sprzedawać nawet o połowę taniej. Nieprędko będą też w stanie odbudować zniszczone instalacje naftowe, o czym świadczą już zamieszczane przez nich w internecie „oferty pracy” dla inżynierów specjalistów od petrochemii.
Sytuacja na Bliskim Wschodzie będzie pewnie również głównym tematem rozmów między Barackiem Obamą i królem Jordanii Abdullahem II podczas wizyty tego drugiego w Waszyngtonie w piątek. Monarcha z pewnością będzie się chciał dowiedzieć, jaki jest plan na wypadek pogorszenia się sytuacji humanitarnej w Syrii. Jordania w listopadzie zamknęła swoje granice dla uchodźców, bowiem obciążenie dla jej budżetu związane z 600 tys. dodatkowych obywateli było zbyt duże.