– W krótkim terminie można doprowadzić do wzrostu zatrudnienia w danej branży, chroniąc ją za pomocą ceł. Ale to prowadzi od ograniczenia konkurencji i wzrostu cen, co w skali całej gospodarki już opłacalne nie jest. Dlatego wyłaniający się protekcjonizm postrzegam jako największe zagrożenie dla globalnej gospodarki, w tym także dla naszego regionu. W którym znaczna część wzrostu PKB w ostatnich latach miała swoje źródło w zwiększającej się skali wymiany handlowej – podsumowuje Michał Dybuła.
Kosztami budowy muru na granicy z Meksykiem Donald Trump zamierza obciążyć swojego południowego sąsiada, ale w praktyce zapłacimy wszyscy.
Pierwsze decyzje nowego amerykańskiego prezydenta nie pozostawiają wątpliwości – tak jak obiecywał w kampanii wyborczej, Stany Zjednoczone będą się odgradzały od świata. Ofiarą działań, które mają według Donalda Trumpa doprowadzić do powstania nowych miejsc pracy w amerykańskim przemyśle i tym samym wzmocnić tamtejszą gospodarkę, padł już Meksyk.
Dekret o budowie muru na granicy z południowym sąsiadem prezydent podpisał w czwartek. Kosztami zamierza obciążyć Meksykanów. „Stany Zjednoczone mają 60-miliardowy deficyt w handlu z Meksykiem. NAFTA (strefa wolnego handlu, którą od 1994 r. tworzą USA, Kanada i Meksyk – red.) to umowa korzystna tylko dla jednej strony od samego początku. Straciliśmy przez nią ogromną liczbę miejsc pracy i firm” – tak potrzebę wybudowania muru wyjaśnił amerykański prezydent w swój ulubiony sposób, czyli za pośrednictwem serwisu społecznościowego Twitter.
Jednocześnie odniósł się do planowanej na wtorek wizyty w Waszyngtonie prezydenta Meksyku: „Jeśli Meksyk nie chce płacić za ten bardzo potrzebny mur, to lepiej anulować nadchodzące spotkanie”. Enrique Pena Nieto z wizyty w USA faktycznie zrezygnował, podkreślając, że jego kraj nie będzie partycypował w kosztach realizacji pomysłu Trumpa. Ten zaś przedstawił alternatywny pomysł na sfinansowanie inwestycji – wydatki mają być pokryte z 20-procentowych ceł nałożonych na importowane z Meksyku towary.
Z deklaracji Donalda Trumpa wynika, że cła mogą się stać podstawowym narzędziem wyrównywania szans Stanów Zjednoczonych w handlu międzynarodowym. Nowy prezydent w trakcie kampanii wyborczej deklarował, że w ten sposób zamierza walczyć z napływem na rynek amerykański produktów z Chin czy Japonii. Na Chiny przypada niemal połowa przekraczającego 700 mld dol. deficytu Stanów Zjednoczonych w wymianie towarowej ze światem, Japonia każdego roku notuje 70-miliardową nadwyżkę w handlu z Ameryką. Listę państw, z którymi USA mają największy deficyt, uzupełniają Niemcy i Meksyk. Każde z nich musi liczyć się z tym, że będzie im trudniej sprzedawać towary na amerykańskim rynku.
Trump, nim podjął decyzję o wybudowaniu muru na granicy z południowym sąsiadem, zdążył się także wycofać z partnerstwa transpacyficznego (TPP). Na mocy negocjowanego przez 12 lat porozumienia Stany Zjednoczone i 11 państw Azji i Pacyfiku miały utworzyć strefę wolnego handlu.
Ta decyzja nie pozostawia wątpliwości, że nie ma także szans na utworzenie strefy wolnego handlu między Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską (TTIP). Prace nad umową toczą się od 2013 r. i po kilkunastu rundach negocjacji znajdowały się mniej więcej w połowie drogi. – Ten projekt nie musi być definitywnie skreślony, ale z dużym prawdopodobieństwem prace nad porozumieniem zostaną zamrożone. I dopóki prezydentem jest Donald Trump, nie będą kontynuowane – ocenia Damian Wnukowski, ekspert z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Wnukowski zwraca uwagę, że TPP nie miało większych szans na ratyfikację, bo obejmowało także państwa rozwijające się (np. Wietnam), gdzie koszty pracy są zdecydowanie niższe niż w krajach wysokorozwiniętych. Tym samym łatwo było argumentować, że wejście w życie umowy doprowadzi do odpływu miejsc pracy, np. ze Stanów Zjednoczonych. TTIP ma szansę przetrwać, bo różnice w poziomie rozwoju jego uczestników są mniejsze.
Nie zmienia to faktu, że zmiana kursu Stanów Zjednoczonych w kierunku protekcjonizmu jest wyraźna. Czy taka polityka ma szansę przynieść pozytywny efekt, rozumiany np. jako wzrost zatrudnienia, którego oczekuje Donald Trump? Według Michała Dybuły, głównego ekonomisty banku BGŻ BNP Paribas, trudno jest wskazać przykład państwa, które na ochronie własnego rynku osiągnęło sukces gospodarczy. Ekspert zwraca uwagę, że także historia gospodarcza Stanów Zjednoczonych dowodzi tezy wręcz przeciwnej – protekcjonizm jest szkodliwy. – Wprowadzenie ceł po kryzysie, który wybuchł pod koniec lat 20. ubiegłego wieku, spowodowało adekwatne ruchy ze strony partnerów handlowych Ameryki. W rezultacie zanotowaliśmy gigantyczny spadek obrotów handlowych, co przedłużyło i pogłębiło globalną recesję lat 30. – mówi ekonomista.
Przytaczany przez Dybułę przykład, choć odległy w czasie, dobrze pasuje do bieżącej sytuacji. Jedną z przyczyn, które sprawiły, że w globalnej gospodarce wciąż nie zabliźniły się rany po kryzysie z 2009 r., była utrzymująca się latami głęboka nierównowaga w handlu międzynarodowym. Po jednej stronie mieliśmy takie państwa, jak Chiny czy Niemcy, regularnie odnotowujące nadwyżkę, z drugiej – Stany Zjednoczone lub Hiszpanię, latami kumulujące deficyt. Jeden z czarnych scenariuszy kreślonych przez ekonomistów zakładał, że zamiast iść w kierunku reform i podniesienia konkurencyjności swoich gospodarek, żeby w ten sposób wyrównać bilanse handlowe, politykom prościej będzie np. wprowadzić cła. Ochrona własnego rynku, choćby pod pretekstem obrony przed nieuczciwą konkurencją ze strony Chin, oskarżanych wówczas o celowe zaniżanie kursu swojej waluty, wydawała się szczytnym celem. Ten scenariusz na razie się nie sprawdził, co nie znaczy, że zniknęły handlowe deficyty oraz pokusa ich zlikwidowania poprzez ogrodzenie się od świata.
– Protekcjonizmu jako obowiązującej doktryny gospodarczej nie deklarowało dotychczas żadne wysokorozwinięte państwo. Ale wprowadzanie różnego rodzaju restrykcji ograniczających handel międzynarodowy jest dość powszechną praktyką – zauważa Damian Wnukowski.
Według Światowej Organizacji Handlu (WTO) od 2008 r. ponad 160 członków tej organizacji wprowadziło niemal 3 tys. różnego rodzaju restrykcji. Chodzi nie tylko o cła, lecz także o ograniczenia ilościowe w imporcie czy eksporcie, wprowadzanie dodatkowych wymagań technicznych czy fitosanitaranych dla produktów sprowadzanych z zagranicy.
Kto najaktywniej broni swojego rynku? Liderami w liczbie postępowań antydumpingowych, które mogą prowadzić do wprowadzenia ceł lub innego rodzaju ograniczeń, są Indie i Stany Zjednoczone. Na te dwa państwa przypada niemal połowa z 267 tego rodzaju procedur wszczętych między połową 2015 a końcem 2016 r. Amerykanie uważają np., że producenci z Chin, Indii i Sri Lanki za tanio sprzedają na ich rynku opony terenowe – postępowanie toczy się od lutego zeszłego roku, tymczasowe cła wprowadzone zostały w czerwcu. Także w czerwcu dodatkowymi opłatami obłożone zostały stalowe elementy przeniesienia napędu wytwarzane w Chinach i Kanadzie.
Mniej aktywna i nie tak skora do wprowadzania ceł już na etapie postępowania antydumpingowego jest Unia Europejska. Jeśli Bruksela decyduje się chronić swój rynek, najczęściej dotyczy to produktów przemysłu ciężkiego wytwarzanych w Chinach. Chiny są państwem najczęściej oskarżanym o łamanie zasad fair play – niemal jedna trzecia postępowań antydumpingowych prowadzonych w ramach WTO dotyczy towarów z tego państwa. Według UE Chiny są także państwem najaktywniej chroniącym rynek wewnętrzny. Z opublikowanego w ub.r. raportu wynika, że między połową 2014 a końcem 2015 r. druga gospodarka świata wprowadziła 26 regulacji (15 proc. wszystkich odnotowanych przez Komisję Europejską) ograniczających napływ zagranicznych towarów. Liderowi kroku dotrzymują Rosja i Indonezja.
Restrykcje handlowe to jeden z czynników, który ogranicza rozwój międzynarodowej wymiany. Z szacunków WTO wynika, że w zeszłym roku globalny handel w ujęciu ilościowym zwiększył się jedynie o 1,6 proc., najmniej od 2008 r. Tymczasem jak dowodzi teoria ekonomii, nawet gdyby istniało państwo potrafiące każdy towar wytworzyć najtaniej, to i tak najbardziej opłacalną dla niego strategią byłaby koncentracja na tych produktach, dla których parametry wymiany handlowej są najkorzystniejsze. Innym słowy, specjalizacja się opłaca, a na wymianie międzynarodowej zyskać mogą wszyscy. Tę teorię potwierdziła praktyka. Wzrost skali międzynarodowego handlu – w 2008 r. eksport stanowił równowartość 25,5 proc. PKB, wobec niecałych 15 proc. na początku lat 90. – zbiegł się z najdłuższym okresem prosperity w powojennej historii świata.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama