Jednego dnia w minionym tygodniu miały miejsce dwa wydarzenia o ogromnej sile symbolicznej. Prezydent Donald Trump podpisał rozporządzenie o wycofaniu Stanów Zjednoczonych z Transpacyficznego Partnerstwa (TPP) dotyczącego handlu i inwestycji. A jednocześnie chiński koncern handlowy Alibaba ogłosił, że stanie się jednym z głównych sponsorów igrzysk olimpijskich, wydając na to 600 mln dol. w ciągu 10 lat. Stany Zjednoczone odwracają się do globalizacji plecami, mimo że do tej pory były jej gwarantem i szeryfem. Chiny wkraczają zaś na scenę jako obrońca wolnego handlu, filar liberalnego porządku (sic!) i – co może najważniejsze – dostawca kapitału.
Co oznacza ta zmiana dla Polski? Na pewno wzrost niepewności co do dalszego rozwoju. W inkubatorze globalnego systemu organizowanego przez Stany Zjednoczone, nowego globalnego porządku, jak określił go w 1991 r. George Bush senior, zbudowaliśmy w Polsce otwartą gospodarkę rynkową i jedną z najbardziej stabilnych demokracji wśród rynków wschodzących. Ten inkubator właśnie pękł i się rozszczelnił, magazyn „New Yorker” użył trafnej parafrazy historycznych słów Busha, pisząc o nowym globalnym nieporządku. Stajemy więc sami na nogi w nieprzyjemnych warunkach międzynarodowych. I się chwiejemy. Nie jest przypadkiem, że Polska przechodzi największy kryzys konstytucyjny od 27 lat akurat w momencie, kiedy i Zachód jest w kryzysie politycznym. Te naczynia są ze sobą połączone.
Nie wiemy, czego chce Trump – wykonać symboliczny gest, przesunąć ciężar z porozumień wielostronnych na dwustronne, czy też rozpocząć wojnę handlową? Ale to, że USA wycofują się z porozumienia, którego były organizatorem, że porzucają umowę, która miała umacniać liberalny porządek w konfrontacji z Chinami, musi mieć ogromne znaczenie. Niech nikt nie ma wątpliwości, że jest to wina samego Trumpa, podobną decyzję podjęłaby prawdopodobnie Clinton. Trump jednak dokłada do tego pakiet deklaracji, które wzmacniają tylko przekonanie, że zwrot jest fundamentalny – podważa sens istnienia NATO, krytykuje funkcjonowanie Unii Europejskiej, wspiera ruchy populistyczne w Europie, i wreszcie ogranicza finansowanie dla ONZ, która była pierwszym powojennym filarem globalnego porządku gwarantowanego przez USA.
Odwrót od globalizacji jest do pewnego stopnia zjawiskiem naturalnym, wiele bowiem wskazuje, że klasa średnia krajów rozwiniętych, czyli najważniejsza grupa wyborców, na procesach globalizacyjnych straciła. Kiedyś wśród ekonomistów panował niemal 100-procentowy konsensus, że wolny handel i globalizacja są korzystne dla wszystkich stron, dziś słychać coraz więcej wątpliwości – nie co do samych korzyści brutto, ale co do ich dystrybucji między różne grupy społeczne. W głośnym badaniu z zeszłego roku grupa ekonomistów z MIT i kilku innych uczelni oszacowała, że ze względu na konkurencję importu z Chin w USA zniknęło ponad dwa miliony miejsc pracy. To nie musi oznaczać, że korzyści nie dominowały nad kosztami, ale pozwala lepiej zrozumieć odczucia niektórych grup wyborców. Co najważniejsze, wśród ekspertów nastąpił wyłom, nie są już oni tak bezapelacyjnie oddani idei nieograniczonej globalizacji.
Reklama
Jednocześnie sukces gospodarczy Chin jest bardzo często traktowany jako dowód, że niepełne uczestnictwo w globalizacji może przynosić duże korzyści. Chiny są otwarte na handel i inwestycje, ale tylko takie, które same sobie wybiorą. Silnie ingerują w to, kto i co u nich produkuje, kto i ile inwestuje, dbają o to, by za inwestycjami szedł transfer technologii. Wejście Alibaby do sponsoringu igrzysk olimpijskich to tylko jeden z symbolicznych momentów. Innym była obrona globalizacji przez prezydenta Xi Jinpinga na forum w Davos czy też zapowiedź przystąpienia kilkudziesięciu nowych krajów do Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych, chińskiej konkurencji dla Banku Światowego. To wszystko w ostatnich dniach. Chiny przejmują przywództwo w globalizacji i nawet jeżeli będą tylko drugim pilotem, to siedzą już w kokpicie.
Reklama
Dla Polski optymistyczny scenariusz jest taki, że to łagodny odwrót od niektórych ekscesów globalizacji. Nawet takie instytucje jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy krytykowały w ostatnich latach pewne aspekty globalizacji, jak nieograniczone przepływy kapitału portfelowego, dostrzegając, że mogą one prowadzić do destabilizacji systemów finansowych. Zwiększenie odpowiedzialności korporacji za środowisko lokalne, bardziej zrównoważony rozwój, nastawiony na korzyści wszystkich interesariuszy, a nie tylko właścicieli – to byłyby zmiany na lepsze. USA mają trudny moment, ale może jest to wstrząs, który każdy system raz na jakiś czas musi przejść. Przypomnijmy przełom lat 60. i 70., kiedy USA zaczęły przegrywać wojnę w Wietnamie, doświadczać wstrząsów społecznych i głębokich kryzysów politycznych, a ZSRR umacniał swoją pozycję na świecie. Wtedy też ludzie myśleli, że powojenny system upada, a on przetrwał, a nawet się umocnił.
Pesymistyczny scenariusz: deglobalizacja przyjmuje jakąś formę wojny handlowej i wycofywania się krajów rozwiniętych z zaangażowania na rynkach wschodzących. Pierwszy krok wykonają USA i Wielka Brytania, a za tym może pójść rozpad Unii Europejskiej lub przynajmniej ograniczenia w przepływie osób i handlu w Europie.
Kraje zamożne ograniczą w tym scenariuszu transfer kapitału i technologii na zewnątrz, a jednocześnie będą wykorzystywać swoją dominującą pozycję polityczną do ochrony własnych interesów. One sobie poradzą, ponieważ mają kapitał, technologie, doświadczenie instytucjonalne. Ale mniejsze kraje, o słabszych instytucjach, pozostawione same sobie, mogą pogrążyć się w chaosie. Brak kompasu, jakim jest potrzeba naśladowania reguł globalnych, brak presji z zewnątrz, brak celu w polityce międzynarodowej mogą zdestabilizować społeczeństwo, ograniczyć inwestycje i innowacje. Pierwszych mocnych turbulencji politycznych w Polsce już doświadczamy. Choć one są bardzo łagodne w porównaniu z tym, co potencjalnie może nas czekać.
Pesymistyczny scenariusz nie musi się spełnić. Ale ryzyko dla polskiej prosperity niewątpliwie narasta.