Kiedy w 2017 r. niemiecka marynarka wojenna dostała do przetestowania nową fregatę "Baden-Württemberg”, oczekiwania były wysokie. Pierwsza przedstawicielka okrętów typu 125 miała być jedną z najnowocześniejszych jednostek na świecie. Deutsche Marine planowała zakup czterech sztuk.
Jest tylko jeden szkopuł: fregata testów nie przeszła i będzie musiała wrócić do stoczni. Okazało się m.in., że oprogramowanie sterujące nie zawsze działa właściwie. Oprócz tego okręt był stale przechylony na prawą burtę. Takie problemy w przypadku nowych rodzajów uzbrojenia się zdarzają. Sęk w tym, że to niejedyna dolegliwość, jaka trapi Deutsche Marine. Inną jest fakt, że w rejs nie może popłynąć żaden z okrętów podwodnych.
Wszystkie są w trakcie napraw lub przeglądów technicznych. Te oczywiście planuje się z wyprzedzeniem, ale problemy z częściami zamiennymi sprawiły, że niektóre jednostki zostały w porcie dłużej, niż planowano. Kiedy więc w październiku 2017 r. poważnej awarii na morzu uległ "U35", niemieccy marynarze zostali bez okrętów podwodnych. Deutsche Marine zapewnia, że do końca roku trzy z sześciu jednostek wrócą do służby.
Ale problemy ze sprzętem mają nie tylko marynarze. Tragiczny w skutkach był lipcowy wypadek niemieckiego śmigłowca wojskowego w Mali. Maszyna z niewyjaśnionych przyczyn runęła na ziemię i spłonęła z dwoma pilotami w środku. W październiku, według tygodnika "Der Spiegel”, po kolejnej awarii uziemiono śmigłowce NH-90, z którymi wojsko miało problemy już wcześniej. A bolączki armii obejmują nie tylko sprzęt. Wiosną wojskami lądowymi wstrząsnął skandal, gdy wyszło na jaw, że jeden z żołnierzy podszywał się pod uchodźcę i planował zamach na najważniejszych polityków. Opozycja zaczęła stawiać pytania dotyczące radykalnie prawicowych sympatii w wojsku.
Wspomniane problemy są m.in. efektem zbyt niskich nakładów na obronność, co zmusza wojskowych do odkładania wydatków w czasie. W przypadku sprzętu oznacza to opóźnienia w naprawach. – Armii brakuje niemal wszystkiego. Osiągnęliśmy punkt zwrotny. Dalsze cięcia już nie są możliwe – alarmuje od trzech lat Hans-Peter Bartels, były deputowany do Bundestagu z ramienia SPD, pełniący obecnie funkcję wojskowego ombudsmana.
Kwestia wydatków na wojsko to gorący polityczny kartofel nad Szprewą. Zwłaszcza odkąd Berlin jest głośno rugany przez prezydenta Donalda Trumpa za zbyt małe nakłady w tej sferze (robili to też inni prezydenci USA, ale nieco ciszej). W ubiegłym roku Niemcy przeznaczyli na ten cel 37 mld euro, czyli 1,2 proc. PKB przy natowskich sugestiach mówiących o 2 proc. Co prawda środki na wojsko rosną i w tym roku wyniosą 38,5 mld euro, większość dodatkowych pieniędzy pochłoną koszty osobowe, w tym nowe etaty.
Jakby tego było mało, kwestii finansowania Bundeswehry na próżno szukać we wstępnym dokumencie koalicyjnym wypracowanym przez CDU, CSU i SPD, chociaż chrześcijańscy demokraci Angeli Merkel zgodzili się, aby na obronność przeznaczyć niewielką część nadwyżki budżetowej Niemiec. Stan armii koliduje z chęcią Berlina do odgrywania poważniejszej roli na scenie globalnej.
To m.in. w tym celu w 2011 r. zdecydowano się na reformę sił zbrojnych, która miała przygotować je do wymogów współczesnego pola walki, w tym większej liczby operacji ekspedycyjnych czy zwalczania zagrożeń asymetrycznych, takich jak terroryzm. Stąd niemieckie zaangażowanie w stabilizacyjną misję w Mali czy koalicję przeciwko samozwańczemu Państwu Islamskiemu. Obie operacje obnażyły jednak słabości reformy. W Syrii okazało się, że niektóre samoloty nie są w stanie latać nocą. Z kolei w Mali Niemców kompletnie zaskoczyło tempo zużywania się sprzętu, co mogło być jedną z przyczyn katastrofy helikoptera typu Tiger.