Bo właśnie z takiej grupy mało znanych polityków przez ostatnie pół wieku rekrutowano kandydatów na szefów Komisji Europejskiej czy Parlamentu Europejskiego
Jednak Francuzi, Brytyjczycy, Włosi, Hiszpanie i Niemcy sprawy widzą zupełnie inaczej. Pytani, kto ich zdaniem powinien reprezentować Unię na zewnątrz i przewodniczyć szczytom UE, wskazali na aktualnych i byłych prezydentów i premierów największych państw. Faworytem jest Tony Blair, i to nie tylko w Wielkiej Brytanii. We Włoszech może on np. liczyć na większe poparcie niż dotychczasowy włoski premier i były szef Komisji Europejskiej Romano Prodi. Blair ma też lepsze notowania wśród Francuzów niż ich prezydent Nicolas Sarkozy.
Blairowi niewiele ustępuje Angela Merkel. To tym bardziej zaskakujące, iż pani kanclerz przynajmniej na razie nie zamierza zrezygnować z kierowania Niemcami na rzecz pracy w Brukseli. Mimo to prawie co piąty Francuz i Włoch chciałby, aby to właśnie ona stała się pierwszym prezydentem Europy. Takiego poparcia Angela Merkel nie uzyskała nawet w ojczyźnie.
Sarkozy, Prodi czy Felipe Gonzalez, choć nie mogą już równać popularnością z Blairem i Merkel, też byli lub są w wielkiej, unijnej polityce. Dopiero daleko za nimi plasują się premier Luksemburga Jean-Claude Juncker i Danii - Anders Fogh Rasmussen, których to eurokraci najchętniej widzieliby na nowym stanowisku.
"Wyniki sondażu nie są zaskakujące. Mieszkańcy Unii są zmęczeni ciągłymi dyskusjami o traktacie i odrzuceniu konstytucji, wolą mieć klarowną wizję" - mówi DZIENNIKOWI Wolfram Hilz, dyrektor Instytutu Nauk Politycznych i Socjologii w Bonn.
Czy preferencje ankietowanych zostaną wzięte pod uwagę, gdy przyjdzie do wskazania pierwszego przewodniczącego Rady UE? Decyzja w tej sprawie zapadnie podczas grudniowego szczytu przywódców Unii. Zgodnie z wciąż obowiązującym traktatem nicejskim, wygra ten, kto uzyska poparcie państw, mających 74 proc. głosów w Radzie UE.
Spełnienie tego warunku przez Blaira czy Merkel nie byłoby jednak łatwe. Mniejsze państwa Wspólnoty, ale także Komisja Europejska obawiają się bowiem, że postawienie na czele Rady UE tak znanej postaci przesunie ciężar władzy w strukturach Brukseli ku nowemu urzędowi. Unia, mówią przeciwnicy takiego scenariusza, będzie odtąd kierowana przez "koncert wielkich mocarstw", w których nie pozostanie miejsca na mniejszych graczy, a nawet takie państwa jak Polska.
Dlatego mniejsi stawiają na takich ludzi jak Juncker, który zakulisową grą bardzo przyczynił się do przełamania przez Unię kryzysu po upadku europejskiej konstytucji czy Rasmussen, który w podobny sposób pod koniec 2002 r. doprowadził do szczęśliwego końca rokowania o poszerzeniu Wspólnoty.
Na razie nikt nie potrafi powiedzieć, jak ważną postacią okaże się przyszły szef Rady UE. Teoretycznie jego uprawnienie nie są rozległe: najważniejsze to kierowanie organizowanymi raz na kwartał szczytami w Brukseli. Jednak wszystko zależy od osobowości i pozycji pierwszego prezydenta, który zacznie swoją pracę już w styczniu. Jeśli okaże się silna, może on stać się tym, który rozstrzygać będzie najważniejsze spory między przywódcami UE i nada kierunek rozwoju Unii. Spychając jednocześnie w cień tych, którzy póki co, są na pierwszym planie: przewodniczącego Komisji Europejskiej Jose Manuela Barroso czy Parlamentu Europejskiego Hansa-Gerta Potteringa.