Tanie koszule poszłyby w niepamięć, a laptopy zaczęłyby kosztować dwa razy tyle. Nawet za pluszowego misia dla dziecka zamiast kilkunastu zapłacilibyśmy kilkadziesiąt złotych. Konflikt z Chinami, który odciąłby dla Europy rynek pracy w Państwie Środka, stałby się dla obu stron mieczem obosiecznym. "Zapłacilibyśmy za niego miliardy euro" - mówią eksperci.
Rachunek strat jest prosty: Chiny to producent wszystkiego co tanie i to ich siła robocza odciąża nasze portfele. Według naszych obliczeń, gdyby europejskie firmy z dnia na dzień musiały skorzystać z własnej europejskiej siły roboczej, laptop, który dziś kosztuje 2 tys. zł, kosztowałby ponad 3 tys. Adidasy, za które dziś trzeba zapłacić około 200 zł, urosłyby do 300. Od 40 do 50 proc. drożej zapłacilibyśmy za samochody. Nasze portfele z dnia na dzień stałyby się chudsze, a oszczędności w bankach mniej imponujące. Era promocji w sklepach z elektroniką przeszłaby do lamusa. Samochód na kredyt też.
To właśnie tania chińska siła nakręca na Starym Kontynencie popyt na towary, na które jeszcze do niedawna mogli sobie pozwolić tylko nieliczni.
Dane mówią same za siebie. W Chinach inżynier pracujący w koncernie produkującym komputery zarabia około tysiąca euro miesięcznie. Dla porównania w Ameryce i Europie na podobnym stanowisku pracodawca "musi” płacić 6 - 7 tys. euro.
Przeciętna godzina pracy chińskiego robotnika wynosi 80 gr. W Szanghaju - gdzie płace są najwyższe - dwa lata temu za dzień pracy robotnik otrzymywał nieco ponad 15 zł. To tyle, ile Polak zarobi w półtorej godziny. Dla wielu "zachętą” jest to, że chińscy robotnicy pozbawieni są elementarnych świadczeń socjalnych.
Z korzystnej różnicy płac czerpią wszyscy, począwszy od producentów portfeli skórzanych, skończywszy na koncernach samochodowych. Wśród polskich firm, które przeniosły swoją produkcję do Azji, są np. niemal wszystkie produkujące ubrania. Co najmniej jedna z nich, firma Redan (marka Top Secret), w całości produkuje w Chinach. Przyczyny są zrozumiałe: produkowanie w Chinach jest nawet o połowę tańsze niż w Polsce, nawet jeśli uwzględni się cła.
"Chiny nie odczują bojkotu. Odczuje go natomiast każdy Europejczyk, który pójdzie do sklepu, by kupić komputer lub nawet prozaiczne lampki na choinkę" - komentuje w rozmowie z DZIENNIKIEM Guy de Jonquieres z Chatham House. "Gdyby nie Chiny zamożność Europejczyków natychmiast by spadła" - dodaje.
Część firm próbuje się bronić przed zależnością od komunistycznego reżimu. "Zachodnie firmy już dziś przenoszą swoje zakłady do innych krajów" - mówi DZIENNIKOWI ekonomista z Centrum im. Adama Smitha Andrzej Sadowski. "Popularnym kierunkiem jest Wietnam. Inne państwa to Tajlandia, Indonezja i Indie. Jedynie te ostatnie dorównują Chinom pod względem potencjału ludnościowego. Ewentualne przeniesienie całej produkcji w szybkim czasie i tak zresztą nie wchodzi w grę".
"Pogaduszki o bojkocie Pekinu przez Europę są niepoważne. Chińskie produkty pozwalają zarówno Polakom, jak i reszcie Europy utrzymać dzisiejszy poziom życia, a rozwój Starego Kontynentu jest związany z rozwojem Chin" - podsumowuje w rozmowie z DZIENNIKIEM ekonomista paryskiego instytutu CERI Jean-Philippe Beja.
Zbigniew Parafianowicz
p
Nie drażnić chińskiego smoka
Europejczycy nie mogą sobie pozwolić na beztroskę krakowskiego szewczyka, który podłożył smokowi skórę owcy nafaszerowaną siarką. Nie te czasy. Współczesny smok - potężniejące w zastraszającym tempie Chiny - nie jest już tak naiwny, a w dodatku jego zgon odbiłby się boleśnie na losie nas samych. Myślimy więc raczej, jak go obłaskawić niż unicestwić. Ponury los Tybetu niewiele zmieni w tej sprawie.
Znakomicie rozumie to przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso, który w imieniu UE sprzeciwił się bojkotowi ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie oraz potwierdził uznanie integralności terytorialnej Chin, czyli - mówiąc językiem konkretu - to, że Tybet jest ich częścią. Deklaracja Portugalczyka nie była bynajmniej wyrazem cynizmu i obojętności na prawa człowieka. Barroso, mówiąc te słowa, przedłożył los Europejczyków nad Tybetańczyków. I tego dokładnie powinniśmy po nim oczekiwać. Jest wszak głosem Europy, w imieniu Tybetu przemawia Dalajlama.
Stary Kontynent tak dalece uzależnił się od Chin, że każdy poważny konflikt z tym mocarstwem, który zachwiałby wymianą handlową, odbije się na naszych dochodach oraz poziomie życia. I to drastycznie. Posługujesz się czytelniku telefonem komórkowym produkcji fińskiej, niemieckiej czy amerykańskiej? Nie łudź się, jego części składowe wykonano w Chinach. Masz dzieci? Zabawki, które im kupisz, także pochodzą z Państwa Środka. Gdyby towary te produkowano w Europie, ich ceny wzrosłyby nawet kilkukrotnie. Stać nas na to, jesteśmy gotowi do takich poświęceń? Nie. Dlatego Barroso tak zawiódł popleczników Tybetu. Nie mógł zrobić inaczej.
We współczesnym świecie niewielkie nacje nie mają już znaczenia, o ile nie stoją za nimi potężne organizacje ponadnarodowe lub mocarstwa. To nie czasy doktryny Wilsona o prawie do samostanowienia narodów. Dlatego Kosowo mogło ogłosić niepodległość pod parasolem militarnym NATO, ze wsparciem finansowym Unii Europejskiej oraz dyplomatycznym USA, a Tybet jest i pozostanie chiński. Jedyną nadzieją na odmianę jego losu mogłoby być załamanie państwa chińskiego oraz anarchia. A to jeszcze gorsze dla Azji i świata niż chińskie represje. Tybetańczycy, niestety, są bez szans i będą musieli nauczyć się żyć pod chińskim butem. Żadnych złudzeń panowie - przynajmniej na razie. Takie właśnie jest przesłanie Europy przemycone między wierszami przez Jose Manuela Barrosę.
Andrzej Talaga