Silnego tzw. prezydenta UE nie chcą również Holandia, Belgia, Luksemburg i szef komisji europejskiej Jose Manuel Barroso.

Oficjalne stanowisko w sprawie kompetencji, jakie powinien otrzymać nowy przewodniczący Rady UE nasz rząd ma przekazać innym stolicom europejskim już w tym tygodniu. Warszawa chce mocno ograniczyć swobodę działania przewodniczącego, sprowadzając go de facto do roli szefa sekretariatu, który zajmuje się administrowaniem szczytami przywódców UE.

Reklama

"Z logiki politycznej wynika, że nadal ciężar przewodzenia Unii spoczywałby na państwie, które w danym momencie sprawuje prezydencję. Jeśli będą jakieś trudne sprawy w procesie przygotowań do Rady Europejskiej, to kompromis może wypracować wspólnie szef prezydencji rotacyjnej z przewodniczącym Rady UE. Ten drugi nie będzie przecież wydawał poleceń polskiemu ministrowi finansów czy spraw wewnętrznych" - mówi nam minister ds. europejskich Mikołaj Dowgielwicz.

Do tej pory entuzjaści traktatu lizbońskiego, a wcześniej unijnej Konstytucji dowodzili, że powoływany na 2,5-letnią kadencje przewodniczący Rady UE nie tylko stanie się równym partnerem dla prezydenta USA czy Chin, ale zapewni także stabilność unijnym instytucjom, bo odsunie w cień system przewodzenia Unii przez zmieniające się co 6 miesięcy kolejne kraje.

Reklama

Wizję mało ambitnej funkcji przewodniczącego Rady Unii podzielają także Holandia, Belgia i Luksemburg, oraz inne, małe państwa UE. Obawiają się one, że "prezydent Europy" formatu Blaira konsultowałby się głównie z przywódcami największych państw Unii spychając pozostałe na margines.

Marginalizacji boi się także przewodniczący Komisji Europejskiej, Jose Manuel Barroso. "Przepraszam bardzo, ale nie będzie prezydenta Europy. Będzie jedynie przewodniczący Rady UE. To rozróżnienie trzeba dobrze zrozumieć, bo inaczej dojdzie do niebezpiecznego przesunięcia władzy" - ostrzegł w minionym tygodniu w Parlamencie Europejskim Barroso.

Chrakter nowej funkcji w dużym stopniu zdeterminuje to, kto jako pierwszy będzie ją sprawował.

Reklama

"Polska nie popiera na tym etapie żadnego kandydata" - zapewnia Dowgielewicz. Jak przyznaje nam proszący o zachowanie anonimowości wysoki rangą polski dyplomata, nasz kraj obawia się, że w razie nominacji Tony Blair mógł próbować narzucić swoje zdanie innym, mniej znaczącym przywódcom. Nie możemy też zapomnieć brytyjskim władzom, że we wrześniu nie poparły Włodzimierza Cimoszewicza na sekretarza generalnego Rady Europy, a samemu Blairowi, że jako premier Zjednoczonego Królestwa robił wszystko, aby obciąć dotacje dla państw Europy Środkowej z budżetu UE na lata 2007-2013. Blaira nie popierają też socjaliści wywodzący się z tej samej co on frakcji w europarlamencie. Pamiętają, jak entuzjastycznie poparł wojnę w Iraku. I mają mu za złe, że dziś dla pieniędzy współpracuje z wielkimi, amerykańskimi bankami inwestycyjnymi.

"Wszyscy wiedzą, że ta kandydatura jest spalona" - mówi stanowczo polski dyplomata.

Kto w zamian? Lista drugorzędnych polityków, jak prezydent Irlandii Mary Robinson, premier Luksemburga Jean-Claude Juncker czy jego holenderski kolega Jan-Peter Balkenende, pozostaje długa. Z powodu problemów z ratyfikacją traktatu lizbońskiego w Czechach mało jest zresztą prawdopodobne, aby decyzja zapadła już na najbliższym szczycie UE pod koniec października.