Zgodnie z Konstytucją "wybory do Sejmu są powszechne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne oraz odbywają się w głosowaniu tajnym". Wybory do Senatu z kolei są pozbawione zapisu o równości i proporcjonalności. Co to oznacza w praktyce?
Do Sejmu proporcjonalnie
W wyborach do Sejmu mandaty rozkładają się względem partii proporcjonalnie do ich poparcia w całym kraju. Polska podzielona jest na 41 okręgów wyborczych - w każdym można zdobyć od siedmiu (najmniejszy okręg częstochowski) do dwudziestu mandatów (Warszawa oraz wszystkie osoby głosujące zagranicą).
Warunkiem wprowadzenia posłów do Sejmu jest jednak zdobycie przez partie 5 proc. głosów w skali całego kraju. Podobnie jest w Czechach, Chorwacji, Serbii i Rumunii. Ten próg wyborczy ma za zadanie ograniczyć rozdrobnienie parlamentu, z którym mieliśmy do czynienia np. po wyborach w 1991 roku, gdy klauzula zaporowa w ogóle nie istniała. Wówczas do Sejmu weszli przedstawiciele aż 29 komitetów wyborczych.
Próg wyborczy nie obowiązuje mniejszości narodowych (dlatego w polskim Sejmie zasiada jeden poseł Mniejszości Niemieckiej), a dla koalicji wynosi 8 proc. Z tego powodu do Sejmu w 2001 roku nie weszła Akcja Wyborcza Solidarność. Dziś przed podobnym problemem stoi Zjednoczona Lewica.
Kto dostaje mandat?
W okręgach podział mandatów następuje według metody d’Hondta nazwanej tak od nazwiska belgijskiego matematyka. Głosy, które padły na określone listy, są dzielone przez kolejne liczby naturalne. Mandaty przyporządkowuje się tym listom, w przypadku których ilorazy są najwyższe. W praktyce wygląda to następująco: zliczamy głosy dla poszczególnych komitetów. Potem wyniki dzielimy przez 1, 2, 3, 4 itd. Komitety, które uzyskają największe wyniki z tego dzielenia, otrzymują mandaty. Przyjmijmy, że w okręgu są 3 listy, które przekroczyły próg, a do zgarnięcia jest 8 mandatów:
dzielnik | Lista A | Lista B | Lista C |
1 | 5000 (1. mandat) | 3800 (2. mandat) | 2500 (4. mandat) |
2 | 2500 (3. mandat) | 1900 (5. mandat) | 1250 |
3 | 1667(6. mandat) | 1267 (7. mandat) | 833 |
4 | 1250 (8. mandat) | 950 | 625 |
Jak widać, ósmy mandat trafił na listę A, chociaż w przypadku ugrupowania C wynik był ten sam. W takiej sytuacji miejsce w Sejmie zawsze uzyskuje ten komitet, który zdobył więcej głosów ogółem.
Gdy już wiadomo, że np. lista partii A otrzyma 4 miejsca w Sejmie, następuje ich rozdział między kandydatów. Mandaty otrzymują osoby, które zdobyły najwięcej głosów na danej liście. Jak widać, przy takiej ordynacji, najpierw to partie rywalizują między sobą o miejsca w Sejmie, a dopiero potem poszczególni ludzie znajdujący się na tej samej liście. Te drugie zmagania są o tyle ciekawsze, że każde ugrupowanie chce być postrzegane jako monolit, podczas gdy poszczególni kandydaci walczą ze sobą zakulisowo.
Dlaczego więc politycy toczą tak wielkie boje o pierwsze miejsce na liście? Po pierwsze, dlatego że wyborcy, utożsamiając się z daną partią, często nie znają poszczególnych nazwisk i skreślają instynktownie pierwszą osobę. W ubiegłych wyborach było tak w przypadku Ruchu Palikota, z którego do Sejmu dostali się niemalże sami "jedynkowi" kandydaci. Wyborcom zdarza się też zaznaczać ostatnie miejsca, dlatego te także są pożądane wśród kandydatów. Wysokie miejsce jest opłacalne także, gdy dwóch kandydatów na danej liście zgromadzi identyczną liczbę głosów - mandat zdobywa ten z wyższej pozycji.
Skąd się wzięły "biorące jedynki"?
Dzięki systemowi d’Hondta mogą istnieć tzw. lokomotywy wyborcze, czyli rozpoznawalni kandydaci gromadzący bardzo dużą liczbę głosów względem całej listy, a przez to zapewniający miejsca w Sejmie innym, czasem mało znanym reprezentantom partii. Może być również tak, że koniem pociągowym danej listy jest polityk niecieszący się poparciem wewnątrzpartyjnym, jednak bardzo popularny w regionie. Wówczas to on stanowi o sile listy, znacznie wyprzedzając nawet kandydatów z wyższych miejsc. Tak było np. w ubiegłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego, co prawda odbywających się na nieco innych zasadach, jednak dobrze oddających mechanizm. Zbigniew Kuźmiuk z PiS zajmujący czwarte miejsce na liście w województwie mazowieckim, dzięki ogromnej popularności w regionie radomskim, pokonał polityków uplasowanych na teoretycznie lepszych miejscach.
System ten ma to do siebie, że dopuszcza sytuację, w której do Sejmu nie wejdzie ktoś, kto zdobył więcej głosów niż kandydat wciągnięty do parlamentu dzięki np. lokomotywie wyborczej. Dzieje się tak, gdy jakieś ugrupowanie nie przekroczy progu wyborczego lub gdy w danym okręgu partia wypadnie znacznie słabiej niż konkurenci. W 2011 roku stało się tak na Dolnym Śląsku w okręgu nr 2, gdzie Marek Dyduch z SLD nie uzyskał mandatu, chociaż zdobył o prawie 1200 głosów więcej od Agnieszki Kołacz-Leszczyńskiej z Platformy Obywatelskiej, która dostała się do Sejmu.
Polska nie jest jedynym krajem, który postawił na d’Hondta - przelicznik ten stosują także m.in. Portugalia, Izrael, Finlandia i Holandia.
Zarówno system d’Hondta jak i ordynacja proporcjonalna w ogóle, ma liczne grono przeciwników. Krytykuje się w niej upartyjnienie, preferowanie silniejszych graczy, zbyt duże znaczenie miejsc na listach czy jego skomplikowaną budowę. Niemniej właśnie to rozwiązanie zapewnia względną stabilizację przy jednoczesnym wejściu do Sejmu dość sporej liczby partii.
Do Senatu jednomandatowo
Senat jest wyłaniany w ordynacji większościowej poprzez jednomandatowe okręgi wyborcze, o których tak głośno było w kontekście wyborów prezydenckich. Kraj podzielony jest na sto okręgów, a w każdym jest do zdobycia tylko jeden mandat. Oczywiście uzyskuje go ta osoba, która zgromadzi największą liczbę głosów. Aby nie wprowadzać niepotrzebnych podziałów, partie nominują na dany okręg po jednym kandydacie. Gdy senator umrze lub zrzeknie się mandatu, zarządza się wybory uzupełniające w okręgu, w którym został wybrany.
Nie istnieje tutaj żaden próg wyborczy, więc wydawać by się mogło, iż izba wyższa stanowić będzie zagłębie kandydatów niezależnych, pozbawionych szans w wyborach sejmowych. Nic bardziej mylnego - Senat w Polsce jest zdominowany przez dwie największe partie, a kandydaci bezpartyjni to jedynie cztery osoby. Pomysł Rafała Dutkiewicza, prezydenta Wrocławia - "Unia Prezydentów - Obywatele do Senatu" z 2011 roku okazał się fiaskiem.
Zwolennicy JOW-ów uważają, że dzięki temu rozwiązaniu politycy będą bliżej wyborców oraz nie będą tak zależni od władz partyjnych, które odmawiając miejsca na liście w systemie proporcjonalnym, de facto pozbawiają obywateli biernego prawa wyborczego. Krytycy tego pomysłu przekonują zaś, że prowadzi on do dwupartyjności i przedkłada lojalność wobec regionu nad całe państwo.
Najważniejsza podczas wyborów jest świadomość ludzi oddających głos. Tylko wtedy kompetentni ludzie mają szansę otrzymać mandat niezależnie od miejsca na liście czy okręgu. Wówczas nawet najlepsza "biorąca jedynka" nie pomoże politykom pozbawionym realnych zalet.
Komentarze (16)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarszepartie ,kogo chcecie tym artykułem okłamywać ta przecież wszyscy po 50 wiedzą ze
w komunie bis sb żyjemy a nie w kraju zwanym Polska bo go już dawno nie ma cytat
za Sienkiewiczem?nigdy od 1945 roku nie było tz. demokratycznych wyborów a obecne
partie i kościół śmierdzą na odległość układem z Magdalenki,proszę nie robić wody z mózgu bo tu nie USA...
" jest tam jakiś polak spod Rzeszowa ? "
---
Jednak caps lock przy Rzeszowie zaskoczył. Przy Polak już nie?
Albo poszukajcie na youtubie: Śpiewająca Kampania Klaudii Jachiry
Szanowny Panie redaktorze, skoro uważa Pan, że wie Pan wszystko, to niech Pan pozna również polskie źródła prawa"
Listy partyjne winni układać członkowie partii podczas Prawyborów na Konwencjach Okręgowych partii. I to winno obowiązywać wszystkie partie ustawowo wpisane w Kodeks Wyborczy. Wtedy już na szczeblu podstawowym w członkowie - wyborcy mieliby bezpośredni wpływ na jakoś startujących kandydatów partii. Daje to członkom partii i obywatelom poczucie większego, bezpośredniego udziału i wpływu na życie polityczne partii i kraju. Inaczej zawsze będziemy mieli partyjniactwo, układ, partiokrację i korupcję polityczną bez względu jaka ordynacja będzie panować czy JOW czy Proporcjonalna.
Z symulacji Centrum Analiz Ekonomicznych wynika, że pomysły podatkowej Nowoczesnej oznaczają obniżenie dochodów 2,9 mln najbiedniejszych gospodarstw domowych.
Sztandarowym pomysłem Nowoczesnej jest ujednolicenie stawek podatku PIT, VAT i CIT. Mówiąc krótko, Ryszardowi Petru chodzi o podatek liniowy – wielkie marzenie liberałów, które ma uwolnić gospodarkę z okowów świadczeń wobec państwa i wpłynąć na poprawę dobrobytu nas wszystkich. Piękna bajka, której morał już dawno się skompromitował.
Nie wdając się zbytnio w zawiłości ekonomiczne, liniowy podatek PIT, to prosta droga do wzrostu nierówności społecznych. W kieszeniach najbogatszych zostaje więcej pieniędzy, natomiast najbiedniejsi muszą oddać proporcjonalnie większą część swojego dochodu państwu. Dla ludzi, którzy zarabiają grosze i większą część swoich pensji wydają na bieżące potrzeby, to duże obciążenie. Zwiększające się jeszcze przy ujednoliconej stawce podatku VAT, który każdy z nas płaci, kiedy idzie do sklepu czy opłaca rachunki.
Dziś kupując żywność (która wśród osób najbiedniejszych pochłania największą część ich pensji) płacimy podatek VAT w wysokości 5 proc. Jeśli krajem rządziłby Ryszard Petru, wynosiłby on 16 proc., więc żywność by podrożała. Dla najbogatszych, to kwoty raczej nie zauważalne, ale dla najbiedniejszych, którzy już dziś mają problemy z dopięciem domowego budżetu, oznaczałoby to katastrofę. Z symulacji Centrum Analiz Ekonomicznych wynika, że pomysły podatkowej Nowoczesnej oznaczają obniżenie dochodów 2,9 mln najbiedniejszych gospodarstw domowych. Niby partia Petru proponuje jakąś rekompensatę, ale to mglista zapowiedź bez żadnych konkretów
Tylko KUKIZ