Rodzice i znajomi Oli nie mają wątpliwości - gdyby lekarze zareagowali szybciej, 16-latka by żyła. "Widziałam ją, jak rozpromieniona chodziła po szkolnych korytarzach. Z tego, co słyszałam, czekała sześć godzin, aż lekarze zareagowali. Jak można mówić, że zrobili wszystko co w ich mocy, żeby ją uratować?" - pyta w rozmowie z tvn24.pl Marta, szkolna koleżanka Oli.

Reklama

Matka Oli mówiła PAP, że córka w piątek była lekko przeziębiona. Późnym wieczorem jej stan się pogorszył. Nad ranem matka zawiozła Olę na ostry dyżur do Szpitala Wolskiego. Już wtedy - zdaniem matki - na ciele 16-latki pojawiły się czerwone, krwawe plamy.

Lekarz - ordynator oddziału internistycznego - zalecił podanie kroplówki z elektrolitem. Podejrzewał zatrucie, dlatego położył dziewczynę w sali ogólnej z innymi pacjentami.

Tymczasem sepsa rozwijała się. Gdy o godzinie 14 stan dziecka pogorszył się, trzeba było wyprosić wszystkich z sali i natychmiast reanimować Olę. Dopiero wtedy anestezjolog stwierdził, że dziewczyna ma sepsę.

Około godziny 15 przewieziono 16-latkę na oddział intensywnej opieki medycznej szpitala przy ulicy Lindleya. Nie pomogły nowoczesne leki. Przed godziną 17 Ola już nie żyła.

Reklama

Zdaniem krewnych, lekarze zbyt długo diagnozowali chorobę Oli. "Dlaczego dziecko w stanie wręcz agonalnym nagle przewozi się do innego szpitala? To dla mnie nie ma sensu" - grzmi w TVN24 Judyta Fibiger, ciocia zmarłej dziewczynki.

Prokuratura Rejonowa Warszawa-Ochota jeszcze dzisiaj zdecyduje, czy zająć się tą sprawą.

Licealiści, którzy byli narażeni na kontakt z Olą, przechodzą teraz przymusowe badania. "60 uczniów i 50 nauczycieli - spora grupa. Myślimy, że jutro wrócą do szkoły"- mówi RMF Barbara Osiecka, wicedyrektor liceum, w którym uczyła się zmarła na sepsę dziewczynka.