To spadło na Lorraine i jej mężą Martyna jak grom z jasnego nieba. Byli szczęśliwą rodziną z trójką uroczych dzieci. Kiedy lekarze powiedzieli kobiecie, że ma raka wątroby, załamała się. I wcale nie chodziło jej o nią samą. Lorraine była w czwartym miesiącu ciąży - pisze "Fakt".
"Musi pani ratować swoje życie" - błagali ją lekarze. Jak najszybsze usunięcie płodu i poddanie się chemioterapii było jedym dla niej ratunkiem. "Lorraine nie chciała o tym słyszeć. Powiedziała: umrę, by moje dziecko mogło żyć” - wspomina Martyn.
W tej sytuacji lekarzom pozostało jedno: czekać, aż płód na tyle się rozwinie, by można było dokonać cesarskiego cięcia i modlić się, by na leczenie chemią nie było już za późno.
Jednak słabnąca z dnia na dzień Lorraine urodziła sama, bez cesarskiego cięcia i na trzy tygodnie przed terminem. Jej synek cudem przyszedł na świat i cudem przeżył, choć po urodzeniu ważył niespełna 800 gramów. Jednak mama nie miała już szans w walce ze śmiercią.
"Śmierć przyszła po nią bardzo szybko. Umarła na moich rękach, zaledwie kilka godzin po porodzie. Uśmiechała się. Odchodziła z tego świata szczęśliwa" - opowiada o tych dramatycznych wydarzeniach Martyn Allard. Mężczyzna został sam z trzema córeczkami i nowo narodzonym synkiem Liamem.
"Fakt" opisuje poruszającą historię brytyjki Lorraine Allard, która gdy zaszła w kolejną ciążę dowiedziała się, że ma raka wątroby. Lekarze chcieli aborcji, bo tylko po niej mogli wysłać brytyjkę na chemioterapię. Allard jednak wolała urodzić dziecko. Skazała się na śmierć, mając świadomość, że osieroci czwórkę dzieci. Zmarła kilka godzin po porodzie.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama