p

Paweł Marczewski: Alan Greenspan, były szef Rezerwy Federalnej, napisał niedawno na łamach "Financial Timesa": "Obecny kryzys finansowy w USA zostanie zapewne oceniony jako najgorszy od zakończenia drugiej wojny światowej". Zgadza się pan z tą ponurą diagnozą?
Jeffrey Sachs*: Nadchodzący kryzys z pewnością będzie poważny, ale za wcześnie jeszcze, by wyrokować o jego dokładnych rozmiarach. Ironiczny wydźwięk ma natomiast to, że podobne prognozy wygłasza Greenspan. W końcu to on szefował Rezerwie Federalnej przez większość czasu, gdy rodził się kryzys. I całkowicie zignorował sygnały alarmowe. Jak wiadomo, zasadniczą przyczyną tego kryzysu jest nadmierny wzrost liczby kredytów mieszkaniowych w ciągu ostatnich pięciu lat. Wywołały go dwa czynniki. Po pierwsze, nieodpowiednia polityka monetarna Banku Rezerwy Federalnej, który utrzymywał zbyt długo niskie stopy procentowe, co sprawiało, że kredyty były zbyt tanie. Po drugie, sektorowi finansów pozwolono, a wręcz zachęcano go, by wprowadzał nowe instrumenty finansowe w środowisku niepodlegającym niemal żadnej regulacji. Skłaniało to do pożyczania pieniędzy niepewnym kredytobiorcom. W rezultacie nadmuchana została bańka mieszkaniowa. Niezwykle łatwo było pożyczyć pieniądze pod zastaw hipoteczny, ludzie kupowali więc domy na potęgę, zakładając, że ich ceny będą rosły. W roku 2006 bańka zbliżała się do szczytu - częściowo dlatego, że trudno było już znaleźć chętnych na kolejne kredyty. Kiedy zaczęto zdawać sobie sprawę z ryzyka, a ceny domów zaczęły spadać, euforia zamieniła się w panikę. Nawet instytucje finansowe o utrwalonej renomie zaczęły mieć kłopoty z uzyskaniem kredytów. W podobnej sytuacji wybucha nie tylko kryzys finansowy, ale cała gospodarka zaczyna mieć poważne problemy. Przedsiębiorstwa budowlane wycofują się z inwestycji, nie mogą bowiem sprzedać domów, które już wybudowały. Konsumenci zaczynają coraz mniej kupować, zdają sobie bowiem sprawę z powagi sytuacji. Wszystko to oznacza, że Stany Zjednoczone wkraczają w fazę recesji.

Reklama

Wśród wielu alarmujących głosów można usłyszeć również takie, które nawołują do spokoju. Robert Samuelson argumentuje na łamach "Newsweeka", że zbliżająca się recesja będzie zapewne mniej dotkliwa niż recesje, z którymi Ameryka borykała się w latach 1990 - 1991 i w roku 2001. Doniesienia o finansowym krachu nazywa histerycznymi. Tymczasem szukając drogi wyjścia z kryzysu, niektórzy ekonomiści przywołują nawet lekcję Wielkiego Kryzysu.
Ludzie uwielbiają bawić się w proroków. Kac związany z pogarszającym się stanem gospodarki jest realny, ale często się go wyolbrzymia. Wkrada się tu ton histerii, istnieje bowiem ogromne parcie na szybkie i wysokie zyski. Trzeba też pamiętać, że jesteśmy w roku wyborczym i wszystko zostaje nagłośnione przez polityczny megafon. Sądzę jednak, że w ostatecznym rozrachunku amerykańska gospodarka będzie się wprawdzie miała gorzej niż dzisiaj, ale lepiej, niż się niektórzy obawiają.

Odmienne recepty na wyjście z kryzysu wydają się odzwierciedlać klasyczny dylemat ekonomii - co wybrać: więcej interwencji czy nacisk na samoregulację gospodarki? Jedni nawołują do tego, by Rezerwa Federalna ingerowała bardziej zdecydowanie. Inni radzą postępować ostrożniej, zaufać racjonalności producentów i konsumentów.
Moim zdaniem możemy w dużej mierze liczyć na samoregulację. Rynek mieszkaniowy się skurczy, konsumenci zaczną więcej oszczędzać. Wzrośnie eksport. Spadek wartości dolara sprawi, że amerykańskie towary będą łatwiejsze do sprzedania za granicą. Stany Zjednoczone zaczną płacić swoje rachunki, zamiast pożyczać od całego świata w takim stopniu, jak to miało miejsce do tej pory. Na pewno jednak poczujemy się biedniejsi.

Pan opowiada się za samoregulacją, tymczasem szefowie Rezerwy Federalnej postanowili interweniować. Pieniądze z rezerwy w postaci pożyczek szerokim strumieniem popłynęły na Wall Street, aby ratować sytuację...
Wracamy do szerzej zakrojonych interwencji, ponieważ wcześniej bardzo daleko posunięta była deregulacja. Rezerwa Federalna rzeczywiście przejęła na siebie część ryzyka podejmowanego przez duże firmy. Niektórzy twierdzą, że stało się to bardzo późno, że należy działać jak najszybciej, bo w przeciwnym razie cała gospodarka się załamie. Inni sądzą, że firmy powinny były próbować odnaleźć się ponownie na rynku o własnych siłach albo wręcz ogłosić bankructwo. Mnie na tym etapie bardziej niepokoi przesadna interwencja niż jej brak. Pompowanie w rynek dużych zasobów z Rezerwy Federalnej może przynieść znaczący wzrost inflacji.

Paul Krugman argumentował, że jeśli firmy z Wall Street chcą liczyć na parasol ochronny Rezerwy Federalnej, powinny również być przez nią w większym stopniu kontrolowane.
Jeśli ktoś chce liczyć na wsparcie finansowe rezerwy, oczywiście powinien zgodzić się na nadzór. W przeciwnym wypadku otwarte zostaje pole do ogromnych nadużyć, firmy będą podejmować ogromne ryzyko, licząc na wykup w razie kłopotów. Paul Krugman ma rację, twierdząc, że jeśli banki inwestycyjne chcą być ubezpieczane przez Rezerwę Federalną, muszą zostać zobowiązane do utrzymywania depozytu w rezerwie. To logiczne - wykup zostaje uzależniony od spełnienia określonych warunków bezpieczeństwa. Jestem jednak sceptyczny wobec udzielania przedsiębiorstwom federalnego wsparcia nawet wówczas, gdy taka pomoc związana byłaby z koniecznością poddania się regulacji. Wiele instytucji finansowych, które są dziś w trudnej sytuacji, same się w nią wpędziły, podejmując ogromne ryzyko i licząc, że ktoś inny pokryje straty.

Robert Reich, były doradca ekonomiczny prezydenta Billa Clintona i sekretarz pracy w jego administracji, oskarżył Amerykę o stosowanie podwójnych standardów w kwestii ryzykownych działań na rynku. "Słyszymy, że podejmowanie ryzyka stanowi klucz do sukcesu w biznesie. Zaskakujące jest jednak, jak często ratowane są duże firmy, które podejmują ogromne ryzyko i ponoszą porażkę". Czy amerykańską gospodarkę rzeczywiście cechują podwójne standardy, wedle których przeciętny zjadacz chleba musi ponosić konsekwencje swoich błędnych decyzji, podczas gdy duże firmy mogą liczyć na cudowne ocalenie w postaci zastrzyku pieniędzy z Rezerwy Federalnej?
Jest w tym sporo prawdy. Jeśli przyjrzymy się, kto sprawuje kontrolę nad federalnymi instytucjami finansowymi, okaże się, że większość z tych ludzi wywodzi się z Wall Street. Taki rodowód ma na przykład Henry Paulson, obecny sekretarz skarbu. Jest tendencja, by utożsamiać to, co dobre dla Wall Street, z dobrem całej gospodarki. Kiedy bańka wciąż się rozrastała, firmy inkasowały ogromne premie i nikt nie powiedział "Opamiętajcie się!". Z pewnością konieczne są jakieś formy kontroli, ale jak do tej pory to głównie biznes kontroluje sam siebie.

Reklama

Brzmi to trochę jak teoria spisku, zgodnie z którą istnieje jakaś zmowa między menedżerami wielkich przedsiębiorstw, szefami Rezerwy Federalnej i sprzyjającymi wielkiemu kapitałowi ludźmi w Kongresie...
Oczywiście nie chodzi o spisek, ale o pewien rodzaj mentalności, która każe krzyczeć "hurra!", podejmować ogromne ryzyko z nadzieją na fantastyczne zyski i łudzić się, że jakoś to będzie. Nie było dostatecznej pokory u decydentów, administratorów i ludzi tworzących regulacje.

Powiedział pan wcześniej, że w kontekście zbliżających się wyborów kwestie ekonomiczne zostają nagłośnione przez polityczny megafon. Wedle ostatnich sondaży kwestia wojny w Iraku schodzi na dalszy plan. Większość wyborców deklaruje dziś, że kluczowe znaczenie ma dla nich gospodarka. Czy kryzys może radykalnie zmienić wynik wyborów?
Jeśli gospodarka Stanów Zjednoczonych znajdzie się w recesji, kandydatowi Republikanów będzie bardzo trudno wygrać.

Jak amerykański kryzys ekonomiczny wpłynie na światową gospodarkę?
Widzę tu dwa rodzaje zależności. Po pierwsze, instytucje finansowe na całym świecie borykają się ze złymi kredytami hipotecznymi i nieufnością potencjalnych kredytodawców. Po drugie, spowolnienie amerykańskiej gospodarki sprawia, że Stany Zjednoczone coraz mniej importują. Słaby kurs dolara tylko potęguje tę tendencję. Sądzę jednak, że skutki dla globalnej gospodarki będą o wiele łagodniejsze niż dla gospodarki amerykańskiej. Kryzys zapewne nie będzie miał wymiaru ogólnoświatowego, dotknie głównie Amerykę.

Czy osłabienie pozycji Stanów Zjednoczonych może doprowadzić do przesunięcia układu sił na politycznej mapie świata? Czy to, że Stany Zjednoczone - by użyć pana słów - zaczną płacić swoje rachunki, sprawi, że będą zmuszone oddać pole na przykład błyskawicznie rozwijającym się Chinom?
Zbliżają się duże zmiany. Stany Zjednoczone wciąż postrzegane są jako największa gospodarka świata i największa na ziemi potęga militarna, ale nie przypominają już kolosa, państwa, które nie ma sobie równych. Przestały być prezentowane jako drugi Rzym, nowe imperium. George Soros dobrze ujął to w swojej książce "Bańka amerykańskiej supremacji". Mieliśmy do czynienia nie tylko z bańką na rynku mieszkaniowym, ale również, jeśli chodzi o wizerunek USA na świecie. Dziś obie bańki pękają. Ameryka nie jest już społeczeństwem większym niż życie, jest po prostu społeczeństwem. Inne kraje i regiony zyskają relatywnie na znaczeniu, co znajdzie odzwierciedlenie w cyklu gospodarczym. Zjawiska te są jednak o wiele głębsze niż jakikolwiek cykl gospodarczy. Przed Chinami wciąż leży bardzo długa droga do osiągnięcia zamierzonego poziomu rozwoju społecznego i gospodarczego. Nie sądzę, by Chiny wyprzedziły Stany Zjednoczone w aspekcie geopolitycznym z powodu zmian cyklu gospodarczego w ciągu najbliższych dwóch lat. Mają już jednak miejsce pewne przesunięcia, które lokują Amerykę na bardziej umiarkowanych pozycjach i dyktują jej większy wzgląd na inne części świata.

Słabnący dolar i recesja zmuszają Stany Zjednoczone do nieco większej pokory na arenie międzynarodowej. W roku 2000 formułując strategię lizbońską Unia Europejska rzuciła Ameryce wyzwanie i do 2010 roku miała stać się najbardziej konkurencyjną gospodarką świata. Po kilku latach ten ambitny cel zaczął uchodzić za niepoprawne marzycielstwo. Może dziś przyszedł czas na powrót do tego maksymalizmu? Gdzie w zarysowanych przez pana zmianach jest miejsce dla Europy?
Wciąż wiele zależy od kierunku amerykańskiej polityki. Stany Zjednoczone wahają się dziś między dwiema wizjami. Zgodnie z pierwszą problemy dzisiejszego świata są wielostronne i wielowymiarowe, a dotyczą przede wszystkim ubóstwa i ochrony środowiska. Wedle drugiej są one jednostronne i sprowadzają się zasadniczo do walki z terroryzmem. To, za którą z tych wizji ostatecznie opowiedzą się USA, zdeterminuje charakter stosunków transatlantyckich. Nawet John McCain chce bliższych stosunków z Europą, ale jego podejście do świata jest o wiele bardziej zorientowane militarnie, co w Europie zapewne nie będzie się podobać. Barack Obama jest na drugim biegunie, szuka wielostronnych rozwiązań dla zasadniczych globalnych problemów. Clinton jest zapewne gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami. Charakter amerykańskiego przywództwa będzie miał zasadnicze znaczenie dla produktywności relacji euroamerykańskich.

Robert Kagan dowodził w słynnym eseju "Potęga i raj", że Europa zawdzięcza swój dobrobyt parasolowi gospodarczemu i militarnemu Stanów Zjednoczonych. Czy dziś, w obliczu kryzysu gospodarczego w USA, podobny paternalizm jest możliwy do obrony?
Nigdy nie byłem entuzjastą tej analizy. Amerykańska potęga militarna często nie tyle broniła, co obrażała sojuszników. Nie było to korzystne dla żadnej ze stron. Warto utrzymywać wydatki na obronność na niższym poziomie i więcej pieniędzy przeznaczyć na globalny rozwój, walkę z ubóstwem, ochronę środowiska. Z pewnością świat stanie się dzięki temu bezpieczniejszy, niż jest obecnie. Europejski dobrobyt nie jest bezpieczny dzięki amerykańskiej protekcji. O wiele ważniejsze dla jego utrzymania jest zmniejszenie ubóstwa w Afryce - kryzys na Czarnym Lądzie oznacza bowiem problemy dla Starego Kontynentu. Jak do tej pory zarówno Stany Zjednoczone, jak i Europa niedostatecznie inwestują w globalne dobra publiczne, które mogą zapewnić autentyczne bezpieczeństwo.

Czy można realistycznie oczekiwać, że w Stanach Zjednoczonych nastąpi zmiana w tym zakresie? Czy w obliczu kryzysu gospodarczego ogarniającego kraj Amerykanie będą gotowi zaangażować się na przykład na rzecz podpisania protokołu z Kioto o redukcji gazów cieplarnianych?
Recesja nie powstrzyma namysłu nad polityką zagraniczną, może go nawet przyśpieszyć. Niewykluczone, że ludzie zaczną zadawać sobie pytanie, po co wydajemy takie sumy na zbrojenia, które nie zapewniają nam bezpieczeństwa. Przechodzimy przez kryzysową fazę cyklu gospodarczego, ale niezależnie od niej możemy - i powinniśmy - zastanowić się nad koniecznymi reformami.

p

*Jeffrey Sachs, ur. 1954, jeden z najbardziej znanych na świecie ekonomistów. Rozgłos przyniosło mu doradzanie w kwestiach reform ekonomicznych rządom w Ameryce Południowej, Azji i Afryce, a także krajom postkomunistycznym i byłym państwom Związku Radzieckiego. Był także ekspertem wielu międzynarodowych agend zajmujących się zwalczaniem biedy i redukcją zadłużenia najbiedniejszych krajów. Ponad dwadzieścia lat spędził w Harvardzie, obecnie jest profesorem Columbia University oraz dyrektorem tamtejszego Earth Institute. Jego nazwisko regularnie pojawia się w rankingach najbardziej wpływowych światowych osobistości. Jest autorem i współautorem kilkunastu książek - po polsku ukazał się "Koniec z nędzą" (2006). W "Europie" nr 185 z 20 października ub.r. opublikowaliśmy jego głos w ankiecie "Koniec podziału lewica - prawica".