p

Maciej Nowicki: Kiedy lewica ostatecznie przegrała? Wraz z globalizacją? Wraz z upadkiem Związku Radzieckiego? Wraz z wolnorynkową rewolucją liberalną za Reagana i Thatcher? Pan sytuuje ten moment jeszcze wcześniej: w późnych latach 60., gdy zachodnia lewica skupiła się na walce o prawa obyczajowe w imię "polityki tożsamości", a gospodarka przestała ją interesować...
Nick Cohen*: W dzisiejszym świecie jest bardzo dużo ludzi, którzy nienawidzą sposobu, w jaki została urządzona rzeczywistość. To jest po części związane z ich temperamentem i w związku z tym nieuleczalne, a po części usprawiedliwione, bo w końcu jest bardzo dużo rzeczy, których można (a nawet należy!) nie lubić w naszych społeczeństwach. W przeszłości ci ludzie zwróciliby się w kierunku socjalizmu...

A teraz już nie mogą - ponieważ socjalizm jest już od dawna martwy.
Tak. W latach 60. marksizm wydawał się młodemu zbuntowanemu Anglikowi dobrym wyborem. Wziąwszy pod uwagę ofensywę marksizmu we wszystkich częściach świata, ten młody człowiek mógł wręcz marzyć o tym, że pewnego dnia prawdziwa partia socjalistyczna zastąpi laburzystów. Tymczasem w 40 lat później z socjalizmu nie zostało dosłownie nic. Socjalizm wyparował w latach 80. Na długo zanim padł mur berliński, ludzie przestali o nim myśleć jako o właściwej odpowiedzi na problemy społeczeństwa. Nie chodzi tu tylko o to, że przestano wierzyć w komunizm. W tak zwanym wolnym świecie związki zawodowe traciły na znaczeniu, a te partie lewicowe, które miały jakiekolwiek szanse na zwycięstwo w wyborach, przestały twierdzić, że można i należy nacjonalizować gospodarkę. Polityczna przepaść, która oddziela wiek XX od XXI, polega w ogromnym stopniu na tym, że dosłownie nikt już nie wierzy w socjalizm... Dzisiaj nie ma żadnej socjalistycznej rewolucji, po stronie której można byłoby się opowiedzieć... Tak więc zbuntowani ludzie zwracają się ku każdemu przeciwnikowi Stanów Zjednoczonych, którego można znaleźć na tej ziemi, i dają mu swoje poparcie bez względu na to, jak ten przeciwnik wygląda. Nawet jeżeli jest nim ruch niewątpliwie reakcyjny, jak na przykład radykalny islam.

Wciąż nie rozumiem, jak to się ma do lat 60. Dlaczego oskarża pan o ten reakcyjny zwrot ludzi, którzy w latach 60. walczyli na przykład o prawa gejów? Co to ma wspólnego z radykalnym islamem...
Nie mam najmniejszych pretensji o to, że lewica walczyła o prawa dla gejów. Sam byłem i będę za tymi prawami. Jednak nie należy zapominać o jednym: idee nie umierają. Bardzo często przybierają dziwaczne kształty i stają się własnym przeciwieństwem. Kiedy radykałowie z pokolenia '68 byli młodzi, z pewnością nie mieściło im się w głowach, że pewnego dnia zaczną usprawiedliwiać ekstremalną prawicę. Wyzwolili kobiety, gejów czy czarnych, poddali krytycznej analizie wszystkie ustalone role i praktyki społeczne - od rasistowskiego języka po małżeński podział prac domowych. I chwała im za to! Wielki sukces kampanii przeciwko seksizmowi i rasizmowi przyczynił się do poprawy życia milionów ludzi... Tyle że kiedy wielu radykalnych intelektualistów na Zachodzie - uciekając przed falą neoliberalną - schroniło się na uniwersytetach, przyszedł moment, w którym wyrzekli się obrony uniwersalnych wartości. Skończyło się na multikulturalizmie. Idea, że czarna homoseksualna kobieta powinna mieć takie same prawa jak heteroseksualny biały mężczyzna, została zastąpiona pomysłem, że homoseksualizm, bycie kobietą, bycie czarnym to całkowicie odmienne zjawiska kulturowe, które nie mogą zostać zrozumiane przez zewnętrznych obserwatorów stosujących uniwersalne kryteria. I podobnie nie może zostać zrozumiana żadna inna kultura: faszyzmu, religijnej tyranii, zabójców wdów w Indiach ani terrorystów samobójców. Lewica stała się głównym wrogiem oświecenia i mówi, że nie ma czegoś takiego jak prawa człowieka. Co oznacza, że nie można wspierać w innych częściach świata ludzi, którzy wspierają nasze wartości. W oczach lewicy oni już nie są - jak się to kiedyś mówiło - naszymi towarzyszami...

Pan idzie jednak znacznie dalej, mówiąc: radykalna lewica stała się sprzymierzeńcem radykalnej prawicy...
W Wielkiej Brytanii mamy radykalną prawicę islamską - klerykalną, faszystowską. Ona jest wspierana przez lewicę. To kulturalny relatywizm zapoczątkowany na uniwersytetach w latach 70. pozwala zrozumieć, dlaczego laburzystowski rząd wybrał jako swoich partnerów i doradców ruchy radykalne, takie jak Bractwo Muzułmańskie, odwracając się jednocześnie od umiarkowanych muzułmanów, którzy wierzą w emancypację kobiet i liberalną demokrację. Lewica udaje, że tacy muzułmanie po prostu nie istnieją. A liberalni akademicy nie mają najmniejszej ochoty przeciwstawić się islamistom na kampusach. Podam inny przykład: radykalna lewica po 11 września 2001 roku i w początkach wojny w Iraku zdawała się przeżywać gigantyczne odrodzenie - od końca lat 60. w żadnym momencie nie była równie silna. Ludzie zdawali się mówić: "Wszyscy jesteśmy lewicowcami połączonymi w słusznym gniewie". Jednocześnie organizatorzy gigantycznych protestów antywojennych traktowali irackich lewicowców jak kryminalistów, ponieważ ci ludzie nie chcieli poprzeć "powstania" przeciwko Amerykanom. Choćby dlatego, że "powstańcy" zajmują się na co dzień mordowaniem lewicowców. Angielska czy amerykańska lewica wspierała lewicowych przeciwników partii Baath, kiedy Saddam był sprzymierzeńcem Ameryki, ale porzuciła ich jeszcze w latach 90., kiedy Saddam stał się wrogiem Ameryki. Jak zwykle antyamerykanizm okazał się ważniejszy od wszystkiego. Irak był jedynym krajem w świecie arabskim, gdzie istniał silny lewicowy ruch demokratyczny. Zachodnia lewica zrobiła wszystko, by to zignorować.

Lewica stanęła po stronie radykalnej prawicy, o czym ma świadczyć choćby jej sympatia dla islamizmu. Ale przecież nie jest to w gruncie rzeczy nic nowego. W końcu antyfaszyzm lewicy był w ogromnym stopniu wygodnym mitem, a rzeczywistością bywały pakty Hitler - Stalin... Czy z tego punktu widzenia lewica uległa degeneracji?
Oczywiście komuniści wielokrotnie współpracowali z faszystami przeciwko liberałom. I to było naturalne przymierze... Dlaczego więc mimo to w brytyjskich mediach znajdzie się dziś miejsce dla trockistowskiego komedianta, ale dla neonazistowskiego blagiera już nie? Po pierwsze dlatego, że komunizm jest dla Anglików do przełknięcia, ponieważ nigdy nie zagrażał w realny sposób zachodniej Europie - komuniści nie byli wrogami w takim sensie, w jakim byli nimi naziści. Po drugie, ludzie lewicy sympatyzowali ze Związkiem Radzieckim mimo jego niewybaczalnych zbrodni, ponieważ zostali oczarowani przez lewicową retorykę Sowietów. W wypadku radykalnego islamu nie da się nic takiego powiedzieć: radykalny islam nie ma żadnych pretensji do udawania, że jest czymkolwiek innym niż ruchem reakcyjnym. W tym sensie doszło do degeneracji lewicy. Niegdyś wspierała ona ofiary prawicowych dyktatur, przymykając oko na ofiary komunizmu, podobnie jak prawica wspierała ofiary Sowietów, a godziła się z dyktaturami w Ameryce Łacińskiej. Te czasy podwójnych standardów należą już do przeszłości - koniec zimnej wojny stanowił dla lewicy okazję, by wybrać nihilizm. Dawne tabu poszło w odstawkę. Od tego momentu można było poprzeć każdego, pod warunkiem że był on przeciwnikiem zachodniej demokracji. Wielu nowych sprzymierzeńców znaleziono na Bliskim Wschodzie, gdzie dawne dyktatorskie struktury nie zostały naruszone przez upadek ZSRR czy wojnę w Zatoce w roku 1991.

Kiedy opublikował pan "What's Left?" (Co zostało z lewicy?), dawni lewicowi koledzy przezwali pana "Neocohenem", dając do zrozumienia, że neokonserwatyzm stał się pana nową wiarą, a Bush - nowym Bogiem...
Pisano też, że moja książka stanowi apologię wojny irackiej, mimo że za każdym razem, gdy o niej pisałem, podkreślałem, że ta wojna jest militarną i humanitarną katastrofą, i że niemal wszystkie argumenty wysuwane przez jej przeciwników są słuszne. Amerykański i brytyjski rząd sprzedały swym narodom wojnę iracką, opierając się na kłamstwach, a potem wszystko zmieniło się w krwawą katastrofę... Tylko dlaczego przeciwnicy wojny zachowali się jak kibice piłki nożnej, którzy nie są w stanie ujrzeć w drużynie przeciwnika niczego co dobre? Dlaczego nie mogli przeciwstawić się Bushowi z całej siły i stanąć po stronie ludzi w Iraku, którzy po 35 latach krwawej dyktatury zasługiwali na coś znacznie lepszego?

Reklama

Prawie nikt tak nie postąpił...
I to właśnie jest najbardziej interesujące... Dlaczego nic takiego się nie zdarzyło? Dlaczego tym ludziom nawet nie przyszło do głowy, że to jest w ogóle możliwe? To symptom znacznie większego kryzysu, który wykracza poza kwestię iracką... Nie twierdzę, że socjalizm jest martwy. Dziś nie wystarczy takie stwierdzenie: należy sobie powiedzieć, że klęska socjalizmu doprowadziła do czegoś podobnego do czarnego wyzwolenia. Dla liberalnej klasy średniej, której awangardę stanowi radykalna lewica, oczernianie Zachodu jest dziś ulubioną zabawą. Ich to nic nie kosztuje. Jedynymi ofiarami są ludzie, którzy potrzebują ich pomocy: związkowcy, liberałowie, feministki z Iraku, Pakistanu, Bangladeszu, Kurdystanu, Zimbabwe, Chin... Dziś bardzo łatwo jest być lewicowcem. Musi pan jedynie stwierdzić, że jest lewicowcem - to wszystko. Nie musi pan mówić, że należy zorganizować społeczeństwo tak, a nie inaczej... To nie ma nic wspólnego z polityczną filozofią. I doskonale wkomponowuje się w dzisiejszy krajobraz, ponieważ współczesne społeczeństwo jest społeczeństwem, w którym przybiera się pewne pozy, a nie takim, w którym dokonuje się trwałych wyborów. To tłumaczy, dlaczego lewica jest w swojej ideologii i estetyce zdecydowanie antykomercyjna, a jednocześnie konsumenci doceniają jej przesłanie. Nie jesteś nikomu nic winien - głosi dziś ta ideologia. Nie musisz myśleć o ludziach z Darfuru, podobnie jak zirytowany konsument nie myśli o ciężkim życiu kasjerki i jej niespłaconych kredytach. Wydaje się to równie absurdalne jak wierność Toshibie, w sytuacji gdy Sony wyprodukował lepszy telewizor. Nic z tego, co wyprodukował neoliberalny świat, nie pasuje lepiej do społeczeństwa konsumerystycznego niż myśliciele, którzy chcieli kiedyś je zmienić.

Innymi słowy: to jest nie tylko ewolucja radykalnej lewicy, ale także wyraz głębszej ewolucji społeczeństwa, w którym - jak ktoś zauważył - konsumenci mogą osiągać swoje cele przez wybór towarów, które są im potrzebne, a nie przez trwałe polityczne zaangażowanie...
Dobrym wytłumaczeniem jest tak zwany koniec wieku ideologii. Skoro nie mamy żadnego pozytywnego programu dla własnych społeczeństw, to jakim cudem mielibyśmy mieć ten program dla innych.

Wysuwa pan jeszcze jedno oskarżenie w stosunku do lewicy - że całkowicie porzuciła sprawę dawnej klasy robotniczej...
Klasa robotnicza potwornie zawiodła lewicową inteligencję. W XX wieku robotnicy byli w oczach tej inteligencji wyzyskiwanymi wytwórcami narodowego dobra, a emancypacja proletariatu miała zwiastować świetlaną przyszłość. W XXI wieku robotnicy zaczęli być przedstawiani jako seksistowscy i rasistowscy homofobi, którzy zamiast słuchać muzyki klasycznej i interesować się architekturą, chcą jedynie oglądać piłkę nożną i upijać się piwem. Z soli tej ziemi zmienili się w hołotę - w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat...

Czy w takim razie lewica powinna nadal - wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi - wierzyć, że klasa robotnicza przyniesie zbawienie światu? Czy w imię wierności samej sobie ma udawać, że nic się na tym świecie nie zmieniło? Co by to dało?
Nie jestem aż tak naiwny. Jednak po pierwsze, angielska klasa robotnicza jest jedyną grupą, którą w Anglii można bezkarnie wyszydzać w mediach, którą elity z radością wyśmiewają. Kiedy dawne fabryki znikły, w modę weszło zachowywanie się tak, jakby klasa robotnicza przestała raz na zawsze istnieć - mimo że miliony ludzi nadal żyją w bardzo skromnych warunkach i nie mają nic do sprzedania poza swoją pracą. Po drugie, sytuacja ludzi liberalnej lewicy należących do klasy średniej zaczęła się pogarszać w ostatnich latach. I o tę dewaluację - dochodów, szacunku społecznego i wpływów - zostali oskarżeni zwykli ludzie, którzy nie głosowali tak, jak powinni głosować. W dzisiejszym Londynie podobny resentyment nie ma po prostu nic wspólnego z realną sytuacją, jest bez reszty groteskowy. Jeśli liberalna klasa średnia powinna się kogokolwiek obawiać, to ludzi bardzo bogatych. To inwazja bogaczy na Londyn sprawia, że ogromnej części dawnej klasy średniej nie stać ani na kupno mieszkania czy domu, ani na wysłanie dzieci do dobrej szkoły. Najważniejsze pytanie polityczne XXI wieku nie brzmi "Jak obniżyć podatki ludziom biednym czy klasie średniej, aby poprawić ich los?", lecz "Dlaczego reszta społeczeństwa ma płacić podatki, skoro najbogatsi bardzo często w ogóle ich nie płacą?".

W jakim stopniu pogarda angielskiej liberalnej lewicy dla tak zwanego zwykłego człowieka jest uwarunkowana przez angielską kulturę, która ma wyraźny rys antyegalitarny? Gdy angielscy robotnicy protestowali na ulicach pod koniec XIX wieku, z okien rzucano im mydło, a Shaw i Wells zastanawiali się, czy sterylizacja proletariatu nie jest najlepszym wyjściem w sytuacji, gdy społeczeństwo może zostać demograficznie zdominowane przez hordy proletariuszy...
Wszystko, o czym pan mówi, jest prawdą, ale to i tak nic nie zmienia. Czy francuska inteligencja nadal wierzy w rewolucyjny potencjał klasy robotniczej? Nie żartujmy... Co więcej - czy walczy o lepsze warunki dla klasy robotniczej? Nie. Tamtejsi socjaliści zaakceptowali bardzo wysoki poziom bezrobocia i walczą głównie o pracę dla klasy średniej w sektorze publicznym. Zresztą coś podobnego słychać także u Obamy - proszę zwrócić uwagę, w jaki sposób mówi on o ludziach z małych amerykańskich miasteczek, którym się nie udało i którzy swego ratunku szukają w Bogu. Nie sposób nie zauważyć w tym wyraźnej pogardy. Rozbrat Demokratów z amerykańską klasą robotniczą zaczął się znacznie wcześniej. Program polityczny Republikanów w latach 90. sprowadzał się do pozbawienia biednych opieki zdrowotnej, zredukowania podatków bogaczom i deregulacji rynków. A mimo to biedni ludzie z małych miasteczek nie zbuntowali się przeciwko bogatym konserwatystom, lecz przeciwko liberałom. Klasa robotnicza doszła do wniosku, że to liberałowie stanowią prawdziwą arystokratyczną elitę, która oczernia rodzinę i nawołuje do mordowania płodów. Wszystko to sprawiło, że George W. Bush nie musiał nawet walczyć o głosy amerykańskiej klasy robotniczej. A Obama dziś się jej boi.

Twierdzi pan, że w Anglii w ostatnich latach nastąpiła gigantyczna rewolucja świadomości. Cytuję: "W XX wieku Anglia była krajem nominalnie konserwatywnym z lewicową wrażliwością. A potem liberalni intelektualiści zaczęli mieć poczucie, że historia zwraca się przeciwko nim - w związku z tym w wieku XXI Anglia stała się krajem konserwatywnym, w którym rządy sprawuje partia lewicowa jedynie z nazwy".
Triumf New Labour w latach 90. oznaczał dla mnie przede wszystkim triumf prawicy. Dla arystokracji pieniądza Blair był wszystkim, czego mogła sobie życzyć. Jej inteligentniejsi przedstawiciele doskonale zdawali sobie sprawę, że torysi nie mogą zostać u władzy na zawsze. A zmieniając Labour Party, Blair doprowadził do tego, że nie mogła ona zmienić Anglii. I dalej: laburzyści byli równie twardzi w polityce karnej, jak konserwatyści, aby z góry odeprzeć zarzut, że są miękkimi liberałami. Gordon Brown tak wiele mówi o etyce pracy, że jest w stanie przelicytować Busha. Z drugiej strony, Blair czy Brown byli gotowi pompować znacznie więcej pieniędzy w sektor publiczny i w znacznie większym stopniu redystrybuować dobrobyt, niż są to w stanie przyjąć do wiadomości ich radykalni krytycy z lewa. Jednak pojawił się zupełnie inny problem: okazało się, że państwo dobrobytu w swej klasycznej formie nie działa. Utrzymuje biedę i nierówności. W imię egalitaryzmu znieśliśmy na przykład selektywną edukację w Anglii, aby wszystkim zapewnić taki sam dostęp do wiedzy. To przyniosło opłakane skutki - bogaci rodzice są w stanie za swoje pieniądze wyminąć ten system, posyłając dzieci do szkół prywatnych. A dzieci biednych są w szkołach publicznych, których głównym osiągnięciem jest uczynienie uczniów znacznie głupszymi od dzieci z poprzednich pokoleń. W połowie lat 50., gdy Harold Macmillan był premierem, nafaszerował swój rząd diukami i lordami, którzy spotykali się w czasie polowań. Problem polega na tym, że dziecko urodzone w tej arystokratycznej Anglii miało znacznie większe szanse na wyrwanie się z oków niskiego urodzenia i zrobienie kariery niż dzieci urodzone kilkadziesiąt lat później. Anglia jest dziś w znacznie większym stopniu społeczeństwem klasowym niż w połowie lat 50. XX wieku.

Nadchodzi recesja. W Wielkiej Brytanii nie mówi się już niemal o niczym innym. Lewicowa wulgata głosi, że czasy kryzysu są wodą na jej młyn. Poczynając od słynnej przepowiedni Engelsa z 1851 roku, że upadek gospodarki angielskiej doprowadzi do czerwonej rewolucji...
Jak pan doskonale wie, przepowiednia Engelsa nigdy się nie spełniła. Za to idiotyczna doktryna, że recesje i kryzysy są dobre dla lewicy, przetrwała. Rozumiem nawet, dlaczego tak jest: kiedy rynki się walą, ludzie tracą domy, pensje się kurczą, a bezrobocie króluje, powinien przyjść czas radykalnej krytyki systemu, który tak wielu wystawił do wiatru. Tylko że to się zawsze ogranicza do pustych słów. Mamy nieskończoną liczbę dowodów - z latami 30. na czele - że kryzys jest fatalny dla lewicy, a świetny dla prawicy. Kryzys naftowy lat 70. też nie przesunął Anglii na lewo - w Partii Pracy nastąpił rozłam, a Margaret Thatcher położyła kres potędze związków zawodowych. Nie ma absolutnie nic dobrego w trudnych czasach. Wyborcy muszą się poczuć bezpiecznie, zanim zaakceptują altruistyczne argumenty lewicy. Przecież triumf centrolewicowych idei w Wielkiej Brytanii na początku lat 90. nie przypadkiem dokonał się za czasów niskiej inflacji i ekonomicznego boomu. Rząd laburzystowski jest przede wszystkim wytworem dobrych gospodarczo czasów. Nie ma prawie żadnych wątpliwości, że laburzyści przegrają w następnych wyborach.

Co to oznacza? Jak bardzo zmieni się Wielka Brytania, jeśli konserwatyści po tak wielu latach ponownie dojdą do władzy? Max Hastings, słynny historyk całym sercem związany z torysami, napisał niedawno, że zmienić trzeba będzie wszystko, bo po blairystach sytuacja w Anglii jest znacznie gorsza niż przed dojściem do władzy pani Thatcher...
To bzdury. Kiedy konserwatyści dojdą do władzy, nie zlikwidują darmowej opieki medycznej, darmowej edukacji czy zasiłków, które tak atakują. Prawdziwy kapitalizm istniał w Anglii bardzo krótko - i bardzo szybko się go pozbyliśmy. Twierdzenie, że żyjemy - albo niebawem zaczniemy żyć - w krainie absolutnej wolności gospodarczej, to kłamstwo. Państwo jest dziś absolutnie wszędzie. Z wolnym rynkiem gospodarczym jest jak z wolnym rynkiem seksualnym - prawie nikt nie akceptuje go w praktyce. Nie czeka nas żadna pseudothatcherowska rewolucja. Prawda jest następująca: laburzyści są u władzy od 15 lat. I łatwo zrozumieć, że partia, która sprawowała władzę przez 15 lat, nie ma już żadnych nowych pomysłów. Brown jest nielubiany i mamy recesję. Rząd przez lata wydał tak dużo, że eldorado w sektorze publicznym się skończyło, nie ma żadnej rezerwy, by ożywić gospodarkę. I dlatego torysi wygrają. Ale to jeszcze nie dowodzi, że ich lider David Cameron zapowiada jakąś wielką kulturową zmianę. Torysi są bardzo zdawkowi odnośnie tego, co zrobią, gdy przejmą władzę - skupiają się wyłącznie na krytyce laburzystów. I to chyba wskazuje jasno, że nie mają żadnego pomysłu.

Jak na razie Brown bije wszelkie rekordy braku popularności - jest najgorzej ocenianym premierem Anglii od czasów Neville'a Chamberlaina, gdy Anglicy zrozumieli, że polityka uspokajania Hitlera poniosła całkowitą klęskę. Jego partii przydarzają się spektakularne porażki. Jeszcze niedawno wszyscy laburzyści wieszali psy na Blairze. Dziś są coraz bardziej przekonani, że, jak ujął to jeden z nich: "Gordon Brown został wysłany na ziemię po to, aby przypomnieć, jak dobry był Blair". Badania opinii publicznej mówią, że laburzyści mogliby wygrać kolejne wybory, gdyby nadal przewodził im Blair...
Nie wszystko w karykaturze Blaira - którego przedstawiano jako Tony'ego kłamcę, człowieka zdradzającego socjalistyczne wartości i wybierającego thatcherowską politykę - było fałszem. Tyle że w tym samym czasie Brown był opisywany jako dobry laburzysta w starym stylu, gardzący pieniędzmi, dbający o interesy biednych i nienawidzący politycznych intryg. To nieprawda. Przypomnijmy sobie jego karierę: Brown był przez wszystkich postrzegany jako naturalny następca Blaira. To najbardziej niebezpieczna pozycja w polityce - lider boi się ambitnego przywódcy, konkurenci chcą go zniszczyć, bo tylko w ten sposób mogą się znaleźć na szczycie. A jednak Brownowi udało się przetrwać ponad dekadę. Kopał dołki pod Blairem, dając niezliczone dowody braku lojalności. Wykończył swych rywali z taką skutecznością, że stał się nie tylko najbardziej prawdopodobnym kandydatem na stanowisko, ale także kandydatem jedynym. I dalej: Blair wygrał wybory trzy razy z rzędu. Brown został premierem przez aklamację partyjną - bez wyborów czy współzawodnictwa ze swoimi kolegami. I to moim zdaniem tłumaczy jego całkowitą klęskę jako premiera... Nikt, nawet on sam, nie wie, kim Brown jest naprawdę...

Przesadza pan - Brown przez lata był na oczach wszystkich jako potężny minister finansów i następca Blaira. Nieustannie podejmował decyzje, które kształtowały codzienne życie Anglików...
No i co z tego? Gdy spędzasz całe życie za kurtyną i udajesz przed każdym, że jesteś po jego stronie, aby wygrać walkę o sukcesję, istnieje ogromne ryzyko, że w końcu staniesz się nikim. I to właśnie przydarzyło się Brownowi... Każdy mówił, że Brown jest prawdziwym socjaldemokratą w przeciwieństwie do Tony'ego kłamcy. Ale dlaczego w takim razie podnosi dziś podatki biednym? Co to ma wspólnego ze społeczną sprawiedliwością? Albo dlaczego pędzi na ratunek źle zarządzanym prywatnym bankom i pompuje dziesiątki miliardów publicznych funtów w kieszenie przepłacanych menedżerów? Nawet Thatcher czy Majorowi nie przyszłoby to do głowy... Nieustannie zrzędzimy na to, że polityka stała się medialnym spektaklem. Ale nie dostrzegamy, że najważniejsze jest to, aby polityk posiadł sztukę uwodzenia wyborców. Blair nauczył się tego w ogniu walki, w otwartych sporach w Izbie Gmin, w telewizji, w czasie wyborów. A Brown nie, ponieważ nigdy nie testował swych talentów przed wyborcami czy nawet kolegami z partii. Dziś mówi się, że Brown jest Blairem bez charyzmy. Moim zdaniem jest znacznie gorzej - Brown jest Blairem całkowicie pozbawionym jaj.

p

*Nick Cohen, brytyjski dziennikarz, publicysta, komentator polityczny. Związany m.in. z takimi pismami jak "The Independent", "The Observer" i "The New Statesman". Krytyk rządów Tony'ego Blaira i Nowej Partii Pracy. Autor książki "What's Left?" (2007), w której oskarżył współczesną liberalną lewicę o utratę tożsamości i wspieranie skrajnie prawicowych tendencji politycznych. Oprócz tego opublikował m. in.: "Cruel Britannia: Reports on the Sinister and the Preposterous" (2000) oraz "Pretty Straight Guys" (2003). W "Europie" nr 224 z 19 lipca br. opublikowaliśmy jego tekst "Umarła klasa".