Maleńka wieś Dziewierzewo pod Kcynią (woj. kujawsko-pomorskie). Flagę widać niemal na każdym domu. Tu urodził się Marek Uleryk, oficer Biura Ochrony Rządu, który ochraniał Pierwszą Damę. Dziś już Marek nie przyjedzie do rodzinnego domu. Zginął wraz z parą prezydencką i innymi osobami pod Smoleńskiem.
W Dziewierzewie spędził dzieciństwo, skończył podstawówkę. Tu do dziś mieszkają jego rodzice. "To bardzo porządna, pracowita rodzina. Taka z zacięciem społecznikowskim" – podkreśla proboszcz Alfred Lugiert.
Tej tragicznej soboty ojciec Marka, pan Stanisław – od lat komendant Ochotniczej Straży Pożarnej – był ze strażakami na akcji. Dochodziła godz. 9.
"Wtedy zadzwoniła mieszkająca w Warszawie córka. Powiedziała, że coś się stało z samolotem prezydenta. Nie wiedziałem jeszcze, czy Marek nim leciał – mówi pan Stanisław. "Wybrałem numer syna. Dzwoniłem kilka razy, nikt nie odbierał..."
Potem córka znów zadzwoniła. Poznała straszną prawdę w siedzibie BOR. Po raz pierwszy w swojej karierze strażaka pan Stanisław zszedł ze stanowiska. Poprosił kolegów, by dokończyli. Sam wrócił do domu i zaczął śledzić wiadomości.
"Mój Marek zginął na służbie, jak prawdziwy oficer" – ucina krótko, po wojskowemu.
Siostra poleciała do Moskwy, aby rozpoznać ciało brata. Ojciec wolał poczekać na syna w domu. Pamięta, że Marek niewiele mówił o swej pracy. Dotrzymywał tajemnicy wojskowej. Ochraniał najpierw prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, potem Lecha Kaczyńskiego, wreszcie panią Marię.
O niej opowiadał swojej rodzinie najwięcej, i – najcieplej. Pierwsza Dama bardzo szybko poznała szczegóły dotyczące rodziny oficera.
Potem go często pytała o zdrowie ojca i chorującej matki. Zmusiła też Marka i jego kolegów, aby skończyli studia, bo to im się przyda w życiu. Marek studiował ekonomię.
"W tym roku miał skończyć. Ale już nie odbierze dyplomu..." – wzdycha ojciec. "Mówił, że i pani Maria, i jej mąż mają gołębie serca. Ale Prezydentowa była dlań jak prawdziwa matka!"
Z parą prezydencką Marek obleciał niemal cały świat – był w Japonii, w Kazachstanie, w Paryżu. Maria Kaczyńska pokazała im w Paryżu uczelnie, na których studiowała.
Gdy któregoś dnia Marek przyjechał na wieś, zaczepił go ksiądz proboszcz. Wziął na stronę. I rozkazał: „Gadaj mi tu zaraz, jak na spowiedzi, jaki to jest pan prezydent i pani prezydentowa!”.
"I Marek powiedział, że pan prezydent to złoty człowiek, a prezydentowa o niebo jeszcze lepsza. Ona często pytała BOR-owców, czy aby nie są głodni, czy im wygodne miejsce do spania przygotowano" – zamyśla się proboszcz. "Taka była nasza Pierwsza Dama..."