Satelita Vela 5 miał poszukiwać na Ziemi tzw. podwójne błyski, które powstają w momencie wybuchu jądrowego. 22 września 1979 wykrył takie zjawisko w pobliżu Antarktydy i od razu przekazał sygnał do USA. I tu - jak pisze gazeta.pl - polityka wygrała z prawdą. Może i obecny prezydent USA, Jimmy Carter chciał doprowadzić do ograniczenia zbrojeń jądrowych i nałożył sankcje za testy atomowe na Indie i Pakistan. Ale jednocześnie doprowadził do porozumienia Egiptu z Izraelem, a Jerozolima stałą się ważnym partnerem dla Waszyngtonu. Tymczasem wywiad jasno stwierdził, że tylko Izrael był w stanie przeprowadzić test blisko Antarktydy.

Reklama

Dlatego też politycy postanowili sprawę rozmyć. Powołano zespół naukowców, który uznał, że dane z satelity są kiepskiej jakości, a inne źródła - jak wojskowe samoloty - nie wykazały skażenia. Dlatego, zgodnie z oficjalnym stanowiskiem USA, to nie była próba jądrowa a zjawisko naturalne. Jak jednak dziś, po ujawnieniu wszystkich dokumentów w tej sprawie z ostatnich 40 lat, pisze "Foreign Policy", to stanowisko to kłamstwo. Odtajniono bowiem prawdziwe raporty US Navy czy naukowców z ośrodka Los Alamos, które jednoznacznie wskazują, że w okolicach Wysp Księcia Edwarda zdetonowano bombę atomową.

Gazeta uważa, że Izrael i RPA współpracowały nad produkcją broni atomowej, a Antarktyda była idealnym miejscem dla obu państw do przeprowadzenia tajnych prób arsenału. Oficjalnie jednak nikt tego nie potwierdzi. Władze Izraela nigdy bowiem ani nie zaprzeczyły ani nie potwierdziły posiadania arsenału jądrowego. Wiadomo jednak, że Jerozolima, któa nigdy nie podpisała traktatu o nierozpowszechnianiu broni atomowej, taką broń posiada choćby z raportu Mordechaia Vanunu, technika atomowego, który szczegóły programu przekazał brytyjskim mediom. Został jednak porwany przez Mossad we Włoszech i skazany w tajnym procesie na 18 lat więzienia.