Przez ostatnią dekadę wydawało się, że krach gospodarczy, który rozpoczął się w 2008 r., przyniósł światu ogromne zmiany. To prawda – podważył zaufanie do neoliberalnych idei oraz osłabił pozycje USA oraz Europy, ale jednak nie zburzył zastanego porządku. Co najwyżej uczynił w nim wyrwy, przyśpieszając trwające od dawna procesy rozkładu.
Po tym, jak produkcję przemysłową przeniesiono do Azji, na Zachodzie trwa pauperyzacja klasy średniej, a wraz z nią obumieranie państwa opiekuńczego. Kolejnym skutkiem tej sytuacji jest rosnąca popularność partii populistycznych. Nabrały one wiatru w żagle wraz ze wzrostem poczucia zagrożenia oraz utratą zaufania do starych elit. Na to nałożył się kryzys emigracyjny z 2015 r. – integrowanie się krajów UE stanęło w miejscu. Proroctwa o rychłym zgonie państw narodowych okazują się więc całkowicie chybione. Podobnie jak te tyczące się nieuchronnego triumfu liberalnej demokracji. Kryzys sprzed dekady na tyle wzmocnił pozycję coraz bardziej autorytarnych Chin, iż w końcu Ameryka musiała podjąć rywalizację z Państwem Środka o utrzymanie pozycji najpotężniejszego z mocarstw.
Te zmiany, choć głębokie i szybkie, nie przebiegały rewolucyjnie. Zachodowi udawało się, acz z trudem, zachować stabilność aż do wybuchu pandemii spowodowanej przez SARS-CoV-2. Koronawirus uderzył w jego najsłabsze punkty – przywiązanie do swobód obywatelskich, otwartych granic oraz bezpiecznego życia. Co więcej, podążają za nim wstrząsy ekonomiczne o rozmiarach niemożliwych dziś do oszacowania.
Reklama
Jedyne, czego w tej chwili można być pewnym, to że wielkie zmiany, wiszące od dawna nad Zachodem, są nieuniknione.

Zaskoczeni kryzysem

Jeśli prześledzić kryzysy, które dotykały świat w ostatnich dwóch stuleciach, to wszystkie wybuchły niespodziewanie. Dzieje się tak dlatego, że ludzie niczemu nie ulegają równie łatwo jak złudzeniu, iż uporządkowany i bezpieczny świat został im dany na zawsze. Stąd przebudzenia są bolesne.