W 6. odcinku serialu "Czterdziestolatek" inżynier Karwowski zastanawia się nad "ideałem samca, który musi być bujnie owłosiony". Z tego powodu wybiera się do specjalistki od włosów, by mieć "wspaniałą czuprynę". Okazuje się, że pani Flora, bo tak nazywa się w serialu lekarka, która stosuje metody na porost włosów, grana przez Hannę Skarżankę, istniała naprawdę. Kim była naprawdę? Jak jej metody wspominają Ci, którzy z nich korzystali?

Reklama

Helena, czyli doktor Lena

- Do dziś pamiętam ten dziwny zapach mazidła, który sprzedawała. Z samej wizyty pamiętam bardzo niewiele. To było wiele, wiele lat temu. Pamiętam stary budynek, starą klatkę schodową i mieszkanie, w którym miała swój gabinet. Mieszkanie było bardzo wysokie. W poczekalni wywieszone były zdjęcia osób, którym pomogła i którym po jej kuracji włosy odrosły – opowiada Monika, jedna z Alopecjanek i pacjentek doktor Leny, a właściwie Heleny Urbańskiej.

Reklama

Gdy zaczynałam pracę nad książką, postanowiłam sobie, że nie pojawi się w niej żaden lekarz. Powód? Nie chciałam, by była głosem "za" albo "przeciw" jakiejkolwiek metodzie leczenia. Chciałam by osoby, które do niej zajrzą skupiły się na bohaterkach, by poznały niesamowite kobiety, które każdego dnia udowadniają, że z łysą głową da się żyć a tym, którzy borykają się z podobnym problemem, być może podpowiedziały, jak radzić sobie z byciem "kobietą bez włosów".

Reklama

Dlaczego dla doktor Leny zrobiłam, więc wyjątek? Ponieważ jest jedną z nas. Trudno w to uwierzyć, gdy patrzy się na jedyne, dostępne w sieci zdjęcie Heleny Urbańskiej. Uśmiecha się z niego starsza pani z burzą gęstych włosów, upiętych w wysoki kok.

"Obudziłam się pewnego dnia zupełnie łysa. Było jeszcze bardzo wcześnie, ciemno na dworze. Zmarzłam w głowę, to mnie zbudziło. Wyciągam rękę w górę, czuję coś gładkiego. Zrywam się z łóżka i biegnę do lustra. Zapalam światło…Nie mogę uwierzyć. Moja głowa jest zupełnie goła. Włosy znalazłam na poduszce" – tak o swojej nagłej utracie włosów doktor Lena opowiada w książce Joanny Osajdy pod tytułem „Lena”.

Trwa ładowanie wpisu

Autorka przez dziesięć lat przyjaźniła się z doktor Leną i obserwowała jej pracę. – Metoda, którą opracowała rzeczywiście przynosiła efekty u wielu osób. Doktor Lena zawsze powtarzała, że uda się to tylko tym, którzy będą regularnie stosowali się do jej zaleceń – mówi Osajda.

Nowy włos nie wyrasta ze starej cebulki

Zanim udaje mi się dotrzeć i do niej, i do Alopecjanek, które bywały w gabinecie doktor Leny w Szczecinie, a dokładnie w założonym przez nią Laboratorium Chemiczno-Kosmetycznym przy ulicy Bolesława Śmiałego 12, w moje ręce wpada broszura opisująca jej metodę w osiedlowym zakładzie krawieckim na warszawskim Żoliborzu. Właścicielka słysząc, że mam łysienie plackowate, szybko przypomina sobie, że jej siostrzeniec leczył się u niejakiego doktora Piotra na tę samą przypadłość. Wspomniany lekarz to syn doktor Leny, który podobnie zresztą, jak jego siostra, kontynuowali przez dłuższy czas działalność matki.

W broszurze, która trafia w moje ręce na jednej stronie znajduje się opis stosowania preparatu "Lena", na drugiej sposób mycia głowy oraz zakładania i znaczenia gorących kompresów. Ta druga strona ulotki zaczyna się od słów: "Nowy włos nie wyrasta ze starej cebulki. Tylko bezwzględna dyscyplina pacjenta daje pełne efekty", a kończy stwierdzeniem: "Pełne efekty w leczeniu może osiągnąć tylko ten pacjent, który będzie chciał się wyleczyć i który będzie ściśle przestrzegał i stosował, punkt po punkcie, wskazówki mojej terapii. Preparatem moim i podaną tu metodą wyleczyło się już wielu pacjentów i wierzę głęboko, że pomogą one każdemu, kto wykaże maksimum silnej woli".

Jak doktor Lena opracowywała swoją tajemną recepturę? – Jak to zazwyczaj bywa metodą prób i błędów – mówi autorka książki o Helenie Urbańskiej.

Doktor Lena straciła włosy w 1953 roku. Pracowała wówczas we Wrocławiu pod kierunkiem profesora Hirszfelda. Jak mówiła profesor polecał ją do najlepszych specjalistów w Polsce, poddawała się kuracjom w Gdańsku, Warszawie, Krakowie, ale żadna z metod nie przynosiła efektów. „Moja głowa pozostawała łysa jak kolano. Nie straciłam jednak nadziei” – mówiła w rozmowie z Osajdą. Po czterech latach różnego rodzaju kuracji, postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Zaczęła eksperymentować i szukać lekarstwa. Dzięki życzliwości pracowników katedry Patologii Medycyny Sądowej o każdej porze miała wstęp do prosektorium. To tam badała budowę i strukturę włosa, a po wizytach sporządzała różnego rodzaju płyny i maści, które testowała na sobie.

"Nie wiem, co mną kierowało. Czy były to jakieś siły wyższe, może boskie? A może prawa natury? Wierzyłam, że będę miała włosy" – mówiła. Eksperymenty zakończyły się sukcesem.

Dzięki opracowanej przez siebie recepturze preparatu po pół roku zaczęła odzyskiwać włosy.

Fama "cudotwórczyni od włosów"

Jak to się stało, że zaczęła leczyć innych? – Opowiadała mi, że to był kompletny przypadek. Pojechała na wczasy do Rewala z siedmiorgiem swoich dzieci. Kierowniczka domu wczasowego usłyszała od jednej z jej córek, że pani Lena kiedyś nie miała włosów i sama się wyleczyła. Zapytała ją, czy nie pomogłaby kobiecie, która pracuje u niej na kuchni i nie ma ani jednego włosa. Zgodziła się i podzieliła się z nią resztkami swojego mazidła. Ta kobieta szybko te włosy odzyskała a za nią przyszli inni potrzebujący pomocy. Tak narodziła się fama "cudotwórczyni od włosów" – opowiada Osajda.

Choć pacjenci zwracali się do niej per "doktor Lena", ona sama bardzo pilnowała, by tego nie robili. Kazał mówić do siebie "pani Leno”, bo jak tłumaczyła: „żadnych doktoratów nie robiła". Podobnie było z wynalezionymi przez nią środkami na porost włosów. Nazywała je "preparatami" lub "emulsjami", nigdy "lekarstwami". Zresztą wynalazek Heleny Urbańskiej od początku nie był traktowany jako lek. Gdy chciała zarejestrować go w Państwowym Instytucie Higieny, pismo odrzucono, bo jak wynikało z argumentacji Polska nie ma warunków do jego produkcji. Skierowano ją do Kliniki Dermatologicznej Akademii Medycznej w Warszawie. Tu odpowiedź znowu była negatywna. Uznano, że instytucja ta bada jedynie preparaty, których działanie można sprawdzić na zwierzętach. "Jak wiadomo dotychczas nie wynaleziono uniwersalnego środka do stosowania zewnętrznego poprawiającego stan włosów" – napisano w uzasadnieniu.

-Medycyna jej nie chciała, choć lekarze bardzo często podsyłali jej swoich pacjentów. Nie poddała i znalazła rozwiązanie. Stworzyła Laboratorium Chemiczno – Kosmetyczne a swój preparat zarejestrowała jako kosmetyk – mówi Osyda.

Zaczęła zbierać dokumentację wyleczonych przypadków. Najpierw była to księga pamiątkowa założona przez jedną z pacjentek, potem zdjęcia. Pomysł fotografowania pacjentów pojawił się po nakręceniu reportażu o Helenie Urbańskiej. Powstający dwa lata dokument pokazywał około trzydziestu pacjentów najpierw z "gołymi głowami" a następnie z efektami leczenia po roku i po dwóch latach. Po zakończeniu zdjęć do filmu Helena Urbańska wysyłała swoich pacjentów do fotografa przed i po zakończonej kuracji. To właśnie te zdjęcia widzieli i zapamiętywali pacjenci odwiedzający jej gabinet w Szczecinie.

- Te słowa, że nowy włos nie wyrasta ze starej cebulki pamiętam i z broszury, która miała czerwono-pomarańczowy kolor i też z gabinetu. Był wypisany wielkimi literami na znajdującej się w nim planszy – wspomina Katarzyna, kolejna z pacjentek doktor Leny.

Pamięta, że pani Lena dokładnie tłumaczyła jej i jej mamie, co dzieje się z włosem, kiedy wypada.

Mówiła często o tym, że włos trafia na coś jak gdyby skorupę, że ta blokuje dostęp powietrza do cebulki i korkuje wzrost włosa. To, że tworzą się "korki" najbardziej zapadło mi w pamięć z jej wykładów – mówi.

Monika z kolei z wizyt u doktor Leny pamięta głownie kobietę w białym fartuchu i lodówkę z pojemniczkami z maścią. Pamięta, że preparat miał bardzo dziwny zapach.Bardzo mnie drażnił. To był zapach orzechów włoskich połączony z jakimś tłuszczem. Trochę przypominał mi ten, jaki mają kiepskie samoopalacze. Pamiętam, że oglądała moją głowę przez szkło powiększające Rodzice zakupili zapas mazidła i szczotkę z włosia dzika – wspomina.

Szczotka z dzika, turban z trzech ręczników

Zapach preparatu był jednak dla wszystkich pacjentek doktor Leny najmniejszym problemem.

- Potem zaczęły się codzienne, wieczorne rytuały odzyskiwania włosów, których potwornie nie lubiłam, bo od małego nie znosiłam monotonii i reżimu, a w tej całej metodzie, to chyba właśnie on był chyba głównym tajnikiem – dodaje Monika.

To właśnie tych żmudnych i męczących zabiegów dotyczyła pomarańczowo-czerwona ulotka. Pierwszy polegał na masowaniu, a raczej "opukiwaniu" głowy szczotką z włosia dzika, maczaną w spirytusie. Po nim następował kolejny etap leczenia - głowa owijana była w trzy ręczniki. Pierwszy gotowany był w ciepłej wodzie i taki gorący nakładany na nią oraz owijany folią, dwa kolejne miały pomagać w utrzymaniu ciepłego kompresu, który jak tłumaczyła doktor Lena, miał rozmiękczyć skórę głowy. W tym gigantycznym turbanie trzeba było przespać całą noc, a całą kurację stosować dzień w dzień, przez rok a nawet kilka lat. "Jeden dzień bez kuracji, to miesiąc bez włosów" - powtarzała doktor Lena swoim pacjentom.

- Ta misterna konstrukcja z turbanów, była tak ciężką, że gdy rano się budziłam, nie mogłam podnieść głowy z poduszki. Kiedy inne dzieci bawiły się na podwórku, ja siedziałam na stołeczku, a mama biła mnie po głowie kłującą szczotką. Z wizyt w Szczecinie pamiętam głównie podróże pociągiem z tatą i czekanie, a to w korytarzu mieszkania, w którym przyjmowała doktor Lena, a to na schodach, bo tych, którzy chcieli skorzystać z jej cudownej metody nie brakowało – opowiada Kasia.

Niektórzy wychodzili z tej walki z sukcesem, inni wspominali jako torturę i mało skuteczną metodę.

- Po kilkuletnim leczeniu u niej weszłam w okres dojrzewania i nagle włosy zaczęły odrastać. Chyba nastąpiło uśpienie mojej choroby na kilka lat. Rodzice do dziś wierzą, że to była w jakimś stopniu zasługa kuracji doktor Leny. Ja mimo wszystko zawsze w to wątpiłam – wspomina Dorota. Z wizyt w Szczecinie najbardziej zapadł jej w pamięć nie gabinet "cudotwórczyni od włosów", ale nocna podróż z Częstochowy, to jak spała na rękach taty i ciepła herbata na dworcu.

- Pamiętam, że dla mojej mamy te zdjęcia w poczekalni, to był punk zaczepienia. Wierzyła, że ja również zostanę cudownie ozdrowiona. Samej pani Leny nie pamiętam. Jedynie to, że była miła w przeciwieństwie do innych lekarz w tamtych czasach. Po tej maści, którą stosowałam wedle jej zaleceń, miałam wiecznie tłuste włosy, przez co placki były jeszcze bardziej widoczne. Tłuczenie szczotką z dzika i ten parzący ręcznik to był pikuś. Najgorsze było spanie w nim. Mama latem litowała się nade mną i w nocy ściągała mi go z głowy – opowiada Dorota.

Krysia w sali bez klamek

O tym, że doktor Lena była bardziej empatyczna, niż inni lekarze może świadczyć historia jednej z pacjentek opisanej w książce Joanny Osajdy.

To Krysia. Do gabinetu Heleny Urbańskiej trafiła jej matka, prosząc, a wręcz błagając, by ta sprzedała lekarstwo na włosy dla jej córki. Doktor Lena stwierdziła, że nie zrobi tego, dopóki nie zobaczy dziewczyny osobiście i nie powie jej, jak ma go stosować. "Moja Krysia nie może przyjechać. Ona jest w sali bez klamek" – wyjaśniła zrozpaczona matka.

Okazało się, że mieszkającej na wsi dziewczynie, która była wówczas w klasie maturalnej, na lekcji wf-u spadła peruka. Ponieważ zdarzyło się to pierwszy raz, nikt nie wiedział, że Krysia nie ma włosów. Szok dla dziewczyny był tak ogromny, że zaczęła uciekać w stronę rzeki. Goniła ją cała klasa wraz z nauczycielem. Gdy ten wreszcie ją dogonił, zaczął się z nią szarpać i wykręcił jej ręce. Nie udało mu się jednak jej unieruchomić. Krysia szarpiąc się z nim, ugryzła go w szyję aż polała się krew. Po nauczycielu próbowali obezwładnić ją koledzy z klasy, ale kopała ich i biła. W końcu wezwano pogotowie, ubrano ją w kaftan bezpieczeństwa i na dwa lata zamknięto w szpitalu psychiatrycznym. Jedyną więzią z normalnym światem były dla Krysi wizyty matki i szpitalna biblioteka.

- Gdy doktor Lena usłyszała tę historię, napisała list do dyrektora kliniki. Jak wspominała "ogromny" i "rzewny". Poprosiła go, by zwolnił Krysię na pięć dni, aby mogła zastosować u niej kurację na porost włosów. Prosiła też o listę leków, które dziewczyna ma brać. Przyjechała z torbą, w której znajdował się około kilogram psychotropów. Doktor Lena uroczyście pomaszerowała z nimi do toalety i wszystkie wysypała do muszli klozetowej. Ona wrzucała, a matka Krysi trzymała za spłuczkę – opowiada Joanna Osajda.

Krysia przyznała, że nie przyjmowała tych leków, bo wiedziała, że ją osłabiają. Pielęgniarce mówiła, że połknie je bez popijania wodą i gdy ta odchodziła wcierała pastylki w materac szpitalnego łóżka. Doktor Lena napisała kolejny listy, tym razem do kuratorium oświaty z prośbą o egzamin maturalny dla Krysi. Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Do szpitala już nie wróciła, bo nikt też się o nią nie upominał. Maturę zdała w marcu, a w lipcu egzaminy wstępne na Akademię Medyczną. Po latach została lekarką a na głowie miała piękne, bujne włosy.

Rada, jakiej udzieliła jej doktor Lena brzmiała: "Jeśli chcesz być w przyszłości lekarzem nie możesz pochylać głowy. Musisz ją nosić wysoko!".

Takich osób, jak Krysia, było zdecydowanie więcej. To właśnie ich zdjęcia przed o po kuracji wisiały na ścianach gabinetu. Troskliwy ton wobec pacjentów mieszał się u doktor Leny z wojskowym drygiem.

"Czuwaj Alinko! I pamiętaj!"

- Kiedy pierwszy raz przekroczyłam próg kamienicy, w której znajdował się jej gabinet, od razu trafiłam na tłum ludzi czekających na schodach. Pamiętam to bardzo dobrze. Ogromna ilość ludzi okupowała schody i z nadzieją patrzyła, że uda im się wejść do środka. Gdy przekroczyłam drzwi gabinetu w środku zobaczyłam grupkę szczęśliwców, którym się udało. Lena robiła im wykład z tego, jak stosować jej metodę, czym jest łysienie plackowate, a jednocześnie odbierała telefony i wydawała komendy kolejnym pacjentom. Kazał im "odmaszerować", do jednej z dziewczynek mówiła: „Czuwaj Alinko! I pamiętaj!”. Ta jej surowość była jednak ciepła i taka, jak ja to mówię familijna. Nikt się nie skarżył, bo wszyscy wierzyli, że doktor Lena im pomoże – opowiada Osajda.

Sama Urbańska o swojej surowości mówiła: "Tak, jestem surowa dla pacjentów. Czasem może nawet za bardzo. Ale – wyrażając się nieładnie – zawsze jestem cholernie uczciwa. Nigdy nie zdarzyło się, że kogoś zawiodłam, że obiecałam coś, a nie dotrzymałam słowa".

Historia Heleny Urbańskiej to gotowy scenariusz na film. Jako dziecko marzyła o karierze muzyka albo wojskowego. Mimo, że studiowała inżynierię lądową, została chemikiem. Z miłości do wojska zostało jej właśnie musztrowanie przychodzących do niej pacjentów. Po śmierci matki wraz z siostrą postanowiła się usamodzielnić. Choć często chodziła głodna, postanowiła, że skończy studia. Chciała być jak Maria Skłodowska-Curie. "To było dla mnie wielkie odkrycie. Chociaż w szarym ogonie, ale chciałam pójść jej śladem" – wyznaje Osajdzie.

Gdy wybuchła wojna doktor Lena walczy w Powstaniu Warszawskim, gdy się kończy jest porucznikiem w Armii Krajowej. Po wojnie wyjeżdża na Ziemie Odzyskane, zaczyna pracę w szkolnictwie aż w końcu zostaje dyrektorką w gimnazjum w Zielonej Górze. Po kilku latach zaczyna dzielić czas między edukację a pracę w klinice we Wrocławiu pod kierunkiem Ludwika Hirszfelda. To właśnie wtedy traci włosy i zaczyna prace nad lekiem, który pomoże jej je odzyskać. Nagły wyjazd do Szczecina sprawia, że to właśnie tu odnajduje swoje miejsce na ziemi. Szuka pracy, nie ma pieniędzy. Sama szyje śpiwór dla swojej małej wtedy jeszcze córki Krysi. Na ulicy zaczepia ją mężczyzna i pyta, gdzie kupiła taki ładny śpiworem dla dziecka. Gdy odpowiada, że uszyła go sama, nieznajomy daje jej materiały, maszyny do szycia i kobiety do pomocy. Tak Helena Urbańska uruchamia zakład krawiecki. W międzyczasie kończy Studium Nauczycielskie oraz psychoanalitykę i psychopatologię i zostaje matką siódemki dzieci. Wspomnianej już Krysi oraz Leszka, Małgosi, Tadka, Lilki, Wojtka i Piotrka.

"Ta baba chyba trzyma z szatanem"

W swoim gabinecie Lena leczył nie tylko tych, którzy nie mają włosów. Jej specyfiki pomagają także na grzyby atakujące skórę, paznokcie, oczy, uszy, czy przewód pokarmowy."Na pewno nie znam się na wszystkim, ale to czym się zajmuję, znam doskonale" – mówiła.

Preparat Heleny Urbańskiej zostaje przebadany raz jeszcze w 1975 roku przez Instytut Chemii Przemysłowej. "Wyniki badań na zgodność z wymaganiami normy przedmiotowej preparatu na wzmocnienie włosów +Lena+ są pozytywne. Prof. M. Nikiforow" – brzmi treść pisma. Wzmianki na temat działalności Heleny Urbańskiej pojawiają się w prasie radzieckiej, czechosłowackiej a prasa polonijna w Kanadzie uznaje ją dwukrotnie Kobietą Roku. Z Kanady zresztą płynie bardzo konkretna propozycja utworzenia instytutu, który leczyłby "łysiny ludzkie". Warunkiem jest to, by Helena Urbańska była na miejscu. Doktor Lena wygłasza cykl wykładów w Montrealu, podczas których przedstawia swoje teorie i osiągnięcia. Pozostaje jednak wierna swojemu ukochanemu Szczecinowi i tu dalej leczy pacjentów. "Ta baba chyba trzyma z szatanem" – takie słowa padają z ust jednego z profesorów, gdy widzi efekty leczenia metodą Heleny Urbańskiej.

- Sama widziałam osoby, którym doktor Lena uratowała nie tylko włosy, ale i życie, bo dzięki temu, że je odzyskali, odradzali się na nowo – mówi Joanna Osajda.

Mimo, że leczenie preparatem Heleny Urbańskiej kontynuowali również jej syn i córka, dziś zakład, jak i sama metoda doktor Leny to już tylko historia.

Choć potencjalna receptura preparatu krążyła pocztą pantoflową i do dziś można ją znaleźć w internecie, dokładny skład tak naprawdę na zawsze pozostał tajemnicą. Nie wiadomo, co i w jakich proporcjach się w nim znajdowało. Z dokumentu, który dostępny jest w urzędzie patentowym wynika, że w skład wchodził m.in. olej kokosowy, witamina A+E, chinina, biotyna, retinol, czy balsam peruwiański. Patent ma jednak dwa zastrzeżenia, które zawierają uwagi: „na temat procesu odnowy włosa i rozważania, czym się różni to leczenie włosa od obowiązującej obiegowej medycyny”.

Jak mówiła sama doktor Lena, siłą sukcesu jej metody było maksimum silnej woli oraz wiara w to, że będzie dobrze. Być może to ona działała największe cuda…

Fragment pochodzi z książki "Alopecjanki. Historie łysych kobiet" Marty Kawczyńskiej.