"Pisze do Was morderca tysięcy ludzi, którzy nie wiedzą jeszcze, jaki los chcę im zgotować. Oni jeszcze żyją, cieszą się latem, miłością, sukcesami, które osiągają, młodością, bądź też spokojną starością. Jestem młodym, 22-letnim człowiekiem, którego życie zmieniono w piekło, w piekło porażek, rozczarowań i upokorzeń. (…) Nie chodzi mi o sławę – nawet sławę niechlubną, chcę pozostać w cieniu swej zbrodni. Tylko tak można, bowiem nazwać wrzucenie do przepompowni miejskich wodociągów 1,5 kilograma czystego cyjanku potasu. Napis na opakowaniu 50-kilogramowego pojemnika, w którym był przechowywany, brzmi: Cyjanuro di potaso. Produkt pochodzi ze słonecznej Italii i zrządzeniem losu zgasi słońce w oczach tych, którzy w dniu 31 lipca odkręcą kurki swych kranów, aby zużytkować chłodną i orzeźwiającą wodę z podgórskich strumieni" – list takiej treści trafił w ręce Adama Pierzchały, redaktora miejscowego tygodnika "Nowiny Jeleniogórskie".

Reklama

Anonimowy list z groźbami

To było bardzo upalne lato w lipcu 1973 roku. Wszyscy uciekali z miasta, a każdy, kto mógł, korzystał z dobrodziejstw Funduszu Wczasów Pracowniczych, by spędzić wakacyjny czas na błogim lenistwie lub wypoczynku. W redakcji z racji sezonu ogórkowego brakowało tematów. Każda sensacja była więc na wagę złota.

Reklama

- Tym anonimem nie przejęto się zbytnio, bo w tamtych czasach było ich bardzo wiele. Trafiały do lokalnych redakcji albo komitetów partyjnych. Nie reagowano na nie zazwyczaj, bo były zwykłymi donosami sąsiada na sąsiada. Pierzchała postanowił jednak udać się na komendę milicji, bo ten anonim był nie tyle wiarygodny, co przerażający w swej treści. Nawet jeśli pierwotnie wraz z kolegami z redakcji założył, że nie ma co traktować go poważnie, takie listy przekazywano milicji – opowiada Przemysław Semczuk, autor książki "Czarna wołga. Kryminalna historia PRL".

ShutterStock
Reklama

"Psychopata ciemności" szczegółowo opisał, co chce zrobić

Autor anonimu o cyjanku bardzo szczegółowo opisał, co chce zrobić. W liście znalazły się informacje o tym, że zamierza wywołać panikę, postawić na nogi cały aparat Służby Bezpieczeństwa Publicznego, a gdy nadejdzie odpowiedni moment – dokonać swojego zbrodniczego czynu.

Nadawca listu podpisał się w nim jako "Psychopata ciemności". W liście można było przeczytać, że plan obmyślał miesiącami, wszystkie szczegóły precyzyjnie przeanalizował.

- Napisał, że zdaje sobie sprawę z tego, że MO będzie próbowała wykryć autora listu czy zabezpieczyć całą sieć kanalizacji. Data dokonania "zamachu", która pojawia się w liście, a więc 31 lipca, była datą fałszywą. Miała jedynie zmylić służby. Sprawca "uprzejmie donosił", że ubytek trucizny nie zostanie zauważony, bo w jej miejsce wsypał inną, o podobnych właściwościach fizycznych. Pisał, że milicji bardzo trudno będzie namierzyć źródło jej pochodzenia – mówi Semczuk.

"Czekajcie więc na to, co musi nastąpić, aby było przestrogą dla tych, co pozostaną, aby istnieć. Godzina sądu wybiła. PER ASPERA AD ASTRA" – napisał na koniec.

List zawierał wiele wskazówek. Milicja rozpoczęła poszukiwania

Milicja od razu postanowiła zająć się sprawą. Jeszcze tego samego dnia ustalono wstępny plan działania. List zawierał wiele wskazówek, ale z racji tego, że potrzebny był czas na poszukiwanie sprawcy, najpierw zajęto się zabezpieczeniem ujęć wody.

Okazało się, że to nie jest takie łatwe zadanie. W Jeleniej Górze znajdowało się sześć ujęć. O ile trzy pierwsze były studniami głębinowymi, prawidłowo zabezpieczonymi i dozorowanymi, to trzy pozostałe stwarzały ogromne zagrożenie. Pierwsze znajdowało się w okolicach wsi Ścięgny koło Karpacza, a składało się na nie aż 16 studni rozrzuconych pośród lasów i łąk. Mimo że wszystkie miały pokrywy i kłódki, to każdy bez problemu mógł do nich coś wsypać – tłumaczy Semczuk.

wodociąg / ShutterStock

Poza tym, że zatruta woda mogła po kilku godzinach trafić do mieszkańców, milicjanci zwrócili uwagę na kominek wentylacyjny umieszczony tuż nad zbiornikiem przepływowym. Do niego również bez problemu można było wprost do wody, która trafiała do wodociągu, wrzucić pakunek z trucizną. Kolejne dwa ujęcia znajdujące się w Podgórzynie oraz na ulicy Nadbrzeżnej stwarzały jeszcze większe niebezpieczeństwo.

Sprawa, choć początkowo została utajona, szybko zaczęła zwracać uwagę. Śledczy musieli powiedzieć, chociażby laborantom, czego tak naprawdę szukają. Wezwana na komendę Janina Schmidt, kierowniczka zakładu chemii, przeliczyła, że wprowadzenie ilości cyjanku, o której pisał "Psychopata ciemności", do punktu czerpania o największej wydajności, spowoduje dawkę bardzo niebezpieczną, przekraczającą 25 razy normę dawki śmiertelnej.

Utworzono specjalną grupę dochodzeniową

Sprawę pierwotnie powierzono porucznikowi Kazimierzowi Angielskiemu i porucznikowi Stefanowi Saczkowskiemu, ale już kilka godzin później do Jeleniej Góry przyjechali oficerowie z Wrocławia zarówno zajmujący się działalnością antypaństwową, jak i z wydziału kryminalnego.

Przejęli sprawę i utworzyli specjalną grupę dochodzeniową, którą pokierował major Stanisław Kowalczyk, zastępca jeleniogórskiego komendanta ds. SB. Hipotezy, które rozważała specjalna grupa, były bardzo różne. Początkowo kierownictwo było przekonane, że sprawca chciał jedynie wywołać niepokój w społeczeństwie, pokazać, że władza nie radzi sobie i nie zapewnia obywatelom bezpieczeństwa. Inne domysły wskazywały na prowokację polityczną, ze względu na fałszywą, ale mimo wszystko znaczącą w ich mniemaniu datę wysłania i doręczenia listu. 31 lipca był wszak dniem przed rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego. Niemniej wszyscy uznali, że groźba może zostać spełniona. Bali się tragedii, która mogła dotknąć ich rodziny, dzieci, ale też mieć konsekwencje w całej Polsce – wyjaśnia Semczuk.

Śledztwo trwało, a badania nabrały tempa. Zorganizowano laboratoria polowe, by próbki były badane już na terenie ujęć. Wodę, by zyskać na czasie, zatrzymywano w basenach odstojników i dopiero po sprawdzeniu kierowano do kranów mieszkańców. Dlatego też następowały przerwy w dostawie wody. Rozpoczęła się, jak mówi Semczuk, "dosyć zabawna" akcja pilnowania okolicy.

Zmobilizowano do tego ZOMO. Siedemdziesięciu funkcjonariuszy wyposażonych w lornetki, noktowizory i sprzęt łączności monitorowało okolicę, po cichu licząc na to, że w ten sposób uda się złapać sprawcę i szybko zamknąć sprawę – mówi.

Sprawę przejęli milicjanci z Wrocławia

Gdy w ujęciu z Podgórzyna wykryto 0.05 miligrama cyjanku w litrze, nie zdecydowano o całkowitym zamknięciu ujęć. – Takie działanie mogło mieć podczas upałów katastrofalne skutki. Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że cała ta sytuacja sprawiła, że po pierwsze – wykryto, że laboranci popełnili błędy przy obliczeniach. Po drugie – ilość cyjanku, jaką dysponował "psychopata ciemności" nie stwarzała żadnego zagrożenia. Wypicie wody prosto z kranu w najgorszym wypadku mogło spowodować biegunkę. Nikt nie wziął też pod uwagę tego, że cyjanek neutralizowany jest przez dwutlenek węgla i chlor, co mogło bardzo mocno osłabić truciznę – mówi Semczuk.

badanie wody / ShutterStock

Ta wiadomość sprawiła, że śledczy nieco się uspokoili. Znalezione w Pijawniku, rzeczce przepływającej przez Jelenią Górę, ławice śniętych pstrągów, podsunęły im pewną koncepcję.

- Eksperci z zakładu kryminalistyki stwierdzili, że skoro niewielkie stężenie trucizny zabija ryby, to przy filtrach warto ustawić akwaria ze słonecznicami, a do wodociągów kierować wodę, która przez nie przepływała. Ta prosta metoda pozwoliła na zrezygnowanie z pochłaniających czas i pieniądze badań. Wszyscy byli pewni, że mieszkańcy są bezpieczni – opowiada Semczuk.

Sprawa, przez sprowadzenie ekspertów z Warszawy, zainteresowała funkcjonariuszy na wyższym szczeblu. Przez to już 9 sierpnia działania przejęli milicjanci z Wrocławia. 20 oficerów milicji i SB podzielonych na sześć zespołów zaczęło ustalać skąd szantażysta mógł wziąć cyjanek, kim jest i czy jest powiązany z organizacjami przestępczymi. W śledztwie udział brali także tajni współpracownicy.

- Zbierali informacje głównie w zakładach pracy wykorzystujących różne niebezpieczne i trujące substancje – wspomina Semczuk. Ilość cyjanku, o której pisał "Psychopata ciemności", działała na wyobraźnię. Sporządzono więc listę 11 zakładów, które używają cyjanku i mogły dysponować taką jego ilością. Większość z nich posiadała jednak bardzo niewielkie ilości. Zaczęto sprawdzać zakłady galwanizacyjne.

- Podczas ich kontroli okazało się, że zużywano w nich ogromne ilości cyjanku, a przy okazji ujawniono nieprawidłowości. O ile w zakładach państwowych istniała niewielka szansa na zdobycie trucizny, o tyle w prywatnych często truciznę przechowywano w sposób zagrażający nawet życiu pracowników. W przedsiębiorstwach państwowych bilans zgadzał się prawie co do grama, u prywaciarzy już nie – wyjaśnia Semczuk.

Kim był "Psychopata ciemności"?

Co wynikało ze stworzonego portretu psychologicznego "Psychopaty ciemności"? Ustalono, że nie jest chory psychicznie, a pisząc list mógł być jedynie pod wpływem środków odurzających albo alkoholu. Celowano, że ma od 20 do 40 lat. Nie wiadomo było jednak, dlaczego nie przyjęto wersji, o której sam pisał w anonimie, gdzie informował, że ma 22 lata. Zakładano, że ma skończoną szkołę średnią, brak błędów wskazywał, że list został przepisany z brudnopisu.

Stwierdzono, że otrzymał staranne wychowanie, ale posiada niewielkie doświadczenie życiowe. Śledczych niepokoiło, że całkiem dobrze operuje terminami prawniczymi i zna strukturę MO i SB. Zakładano więc, że może być tajnym współpracownikiem albo obywatelem skrzywdzonym przez organy MSW. Stwierdzono także, że pomysł zatrucia wody to najprawdopodobniej inspiracja pochodząca z literatury kryminalnej albo filmu – mówi Semczuk.

Kolejne pomysły na poszukiwanie sprawcy nie dawały zamierzonych efektów, m.in. prośba o napisanie listu byłych i obecnych współpracowników SB, uczniów, którzy nie zdali matury, i osób, które miały kontakt z trucizną.

Śledztwo ruszyło od początku

Wciąż kontrolowano ujęcia wody, szukano "Psychopaty", odwołano urlopy, a całe śledztwo wedle decyzji samej góry ruszyło od początku. Zaczęto od nowa sprawdzać zakłady, gdzie używano cyjanku. 22 sierpnia milicjanci ponownie odwiedzili zakład elektromechaniczny przy ulicy 1 Maja 94a. Na jednej z pustych beczek plutonowy Stanisław Kotyla zauważył napis w języku włoskim "Cyjanuro di potaso". Ten sam, który pojawił się w liście. Jego uwagę zwróciło także nazwisko Radosława Sarny, który figurował na liście byłych i obecnych pracowników zakładu.

-Kotyla skojarzył, że pojawiło się ono podczas jednej z narad. Człowiek ten pracował w zakładzie od czerwca do sierpnia 1971 roku. Sprawdzono, czy charakter pisma anonimu i podpisu Sarny na podaniu o pracę są podobne. Zgadzały się. Kilka minut później Kotyla pukał już do drzwi mieszkania podejrzanego – opowiada Semczuk.

Inscenizacja w Warszawie podczas rocznicy wprowadzenia stanu wojennego / dziennik.pl / Konrad Żelazowski

Po przeszukaniu znaleziono kilkanaście kartek zapisanych tym samym pismem, co anonimowy list wysłany do redakcji. Niektóre były listami z pogróżkami. Kim okazał się "Psychopata ciemności"? Młodym, długowłosym chłopakiem. Był zaskoczony odwiedzinami milicjanta, ale przyznał się do zarzucanego mu czynu.

"Nie napisałem, że mam cyjanek potasu, tylko, że mam dostęp do cyjanku potasu"

Nagle wpadła mi do głowy myśl, aby napisać coś bezsensownego i wysłać gdzieś (…).Nie napisałem, że mam cyjanek potasu, tylko że mam dostęp do cyjanku potasu, czy też, że miałem dostęp do cyjanku potasu, że przywłaszczyłem sobie 1,5 kg tej trucizny i że teraz mam zamiar wrzucić ją do miejskich wodociągów, aby zemścić się na ludzkości z tego powodu, iż nienawidzę [sic!] ludzi, bo doznałem od nich krzywdy – mówił podczas przesłuchania.

Przyznał, że kartkę "pisał z głowy, spontanicznie". O wrzucenie listu do skrzynki poprosił kolegę. Powiedział mu, że to rozwiązanie krzyżówki. Wiedział, że mogą go zdradzić odciski palców, a był już wcześniej daktyloskopowany po tym, jak chciał ukraść szlifierkę, został przyłapany na gorącym uczynku i dostał dwa lata w zawieszeniu, choć kilka miesięcy odsiedział w areszcie.

Anonim chciał początkowo wysłać na milicję, ale gdy zobaczył na swoim biurku numer "Nowin Jeleniogórskich", zmienił adresata.

- Z analizy milicji wyszło, że pochodzi z rozbitej rodziny, nie uczy się dobrze, a właściwie zrezygnował z chodzenia do szkoły po kilku niepowodzeniach. Wśród problemów, z którymi się zmagał, był też zawód miłosny. Porzucenie przez dziewczynę sprawiło, że godzinami przesiadywał w swoim pokoju i pisał listy do różnych osób. Była miłość, niejaka Halina, także otrzymywała listy, w których pisał, że ją zabije i sam popełni samobójstwo – wspomina Semczuk.

Akcja milicji kosztowała państwo niemal 2 miliony złotych

Proces Sarny był bardzo krótki. Udowodniono mu chorobę psychiczną, a wyrok zapadł 3 stycznia 1974 roku. Dostał karę 18 miesięcy więzienia. - Akcja, jaka podjęta została w związku z anonimem "Psychopaty ciemności", kosztowała państwo niemal dwa miliony złotych – podkreśla Semczuk.

ShutterStock

Okazało się, że Sarna załamał się, gdy jego matka wyjechała do pracy w Czechosłowacji. Gdy trafił do poradni zdrowia psychicznego i z niego wrócił, w szkole od razu rozeszła się wieść o tym, że trafił do "wariatkowa", a rówieśnicy bardzo go z tego powodu wyśmiewali i szantażowali. Kolejne pobyty w szpitalach psychiatrycznych i stwierdzona socjopatia, która z roku na rok się pogłębiała, sprawiły, że coraz bardziej zamykał się w sobie i był na bakier z prawem. W 1978 roku jego historia została opisana w tomiku z serii "Ekspres Reporterów". – Wynikało z niego, że na chorobę psychiczną cierpiał nie tylko on sam, ale i jego matka. Obydwoje gdzieś wyjechali i ślad po nich zaginął – mówi Semczuk.

On sam latem 2012 roku odnalazł Sarnę. Jego akta znalazł w IPN. Po śmierci matki zamieszkał na wsi, nie ożenił się, nie pracował. Przez chwilę udało mi się z nim porozmawiać, ale widziałem w nim chorego człowieka, z manią prześladowczą. Mieszkał w rozpadającym się domu – wspomina Semczuk.

"Mój Boże, a to mnie jeszcze dogoniło?"

Gdy powiedział mu, że pisze o nim reportaż, ten odpowiedział: "Mój Boże, a to mnie jeszcze dogoniło? W IPN? Moje akta? Ale ja… Nie ma pan papierosa, muszę zapalić".

- Zacząłem mu opowiadać o przeszłości, ożywił się, dopowiadał niektóre szczegóły swojej historii, m.in. włamanie po szlifierkę. Nie wie, dlaczego napisał list, mówił, że był wtedy zły. W pewnym momencie zaczął opowiadać o naszpikowanej elektroniką wsi, o tym, że "oni" wciąż go obserwują, ale on napisze zakończenie tej historii i jeszcze wszyscy "zobaczą". Brzmiało to jak groźba samobójcza – wspomina Semczuk.

Gdy pojechał po papierosy dla Sarny i wrócił, ten już mu nie otworzył. Był w środku, w domu, ale nie odpowiadał na wołanie. Do samochodu byłem odprowadzany spojrzeniami sąsiadów, którzy pewnie zastanawiali się, co mogę chcieć od tego wariata. Wydaje mi się, że raczej nikt z nich nie zdawał sobie sprawy, że mieszka obok nich ktoś, kto 50 lat temu był prowodyrem jednego z największych śledztw polskiej milicji – podsumowuje Semczuk.