- Do dzisiaj panuje przekonanie, że czarna wołga była tylko plotką, miejską legendą. Jedyną ofiarą porwania miał być Bohdan Piasecki, syn znanego działacza politycznego. Sprawa ta nigdy nie została wyjaśniona, ale było też kilka innych, które tę legendę „czarnej wołgi” niejako stworzyły. Sprawa tzw. „dzieci kieleckich” była jedną z nich – wyjaśnia Przemysław Semczuk, autor książki „Czarna wołga. Kryminalna historia PRL”.

Reklama

Do ich zaginięcia doszło 19 lipca 1956 roku. Barbara Sieśkiewicz zabrała swoje dzieci - czteroletnią Mirkę i ośmioletniego Marka oraz jedenastoletniego Janusza, syna sąsiadów - na przedmieścia Kielc. Chciała odwiedzić swoją koleżankę, która mieszkała w Baranówku, obecnie dzielnicy Kielc.

Psy tropiące i poszukiwania metodami operacyjnymi

Gdy zjawili się na miejscu, dzieci na chwilę weszły do domu. Zjadły świeże wiśnie i poszły się bawić na podwórku. Znały okolicę, pogoda była ładna, więc kobiety nie miały nic przeciwko. – Pół godziny później Barbara wyszła z domu znajomej, dzieci nie było w pobliżu, ale nie zaniepokoiła się, bo pomyślała, że poszły do dziadków, którzy również mieszkali niedaleko. Nie zastała ich tam. Postanowiła pójść do domu, bo uznała, że same wróciły do miasta. Kiedy okazało się, że i tam ich nie ma, mocno się zaniepokoiła. Kilka następnych godzin minęło Barbarze na poszukiwaniach dzieci, w które włączył się jej mąż oraz sąsiedzi. Dzieci zniknęły bez śladu – opowiada Semczuk, który miał wgląd w akta sprawy i relacje świadków.

Reklama
Reklama

Choć zaginięcie dzieci tego samego dnia wieczorem zgłoszono na milicję, funkcjonariusze zaczęli poszukiwania dopiero następnego ranka. Informacja o sprawie dotarła do komendy wojewódzkiej, dlatego też zaalarmowano KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego), sprowadzono psy tropiące. W poszukiwaniach pomagało też 150 robotników z zakładu, w którym pracował ojciec dzieci, czyli Sieśkiewicz.

- Milicjanci z komendy wojewódzkiej i miejskiej rozpoczęli poszukiwania metodami operacyjnymi. To dzięki nim ustalono, że po Baranówku, w dniu zaginięcia dzieci, kręcił się podejrzany mężczyzna. Zaczepiał dzieci, chciał, żeby zaniosły list do jednego z domów, w zamian oferował cukierki i pieniądze. Szybko opracowano jego portret pamięciowy i znaleziono. Okazało się jednak, że to złodziej recydywista, który chciał nawiązać kontakt z byłą kochanką, a dzieci po prostu miały przekazać jej list i nie wzbudzić podejrzeń u jej męża – mówi Semczuk.

Zabrała ze sobą cudze dzieci

Sprawa z dnia na dzień nabierała rozgłosu. Debatowano o niej nawet w komitecie partii. Stwierdzono, że to celowe porwanie i stoi za nim ktoś, kto chciał wywołać niepokój społeczny. W Kielcach zaczęły krążyć plotki o porywaczach i mordercach.

- Sprawa była tak głośna i wywołała tak ogromny odzew w społeczeństwie, że obudziły się wszelkiego rodzaju demony i uprzedzenia. Spekulowano, że dzieci zostały porwane przez społeczność żydowską, a ich krew przerobiona w macę na szabas. To było absurdalne, bo w religii żydowskiej krew jest nieczysta i nie wolno jej spożywać pod żadną postacią – mówi Semczuk.

Aby uniknąć linczu podobnego do tego jak w 1946 roku, którego ofiarami po podobnym oskarżeniu padło 37 Żydów, władze tę plotkę potraktowały bardzo poważnie, a do sprawy włączeni zostali funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Podczas przesłuchań jeden ze świadków, niejaki Chodzyński zeznał, że widział granatowy samochód, a w nim dwóch mężczyzn i trójkę dzieci. Kilka innych osób również złożyło podobne zeznania. Śledczy uznali, że dzieci zostały porwane. Dochodzenie sprawiło, że auto zostało ściągnięte do Polski na oględziny, a jego właściciel Grek – Apostolitis, który miał w Polsce odwiedzać swojego szwagra Polaka, wezwany na przesłuchanie.

- Po drodze okazało się, że dane dzieci, które z nim podróżowały nie zostały odnotowane, bo nie miały paszportów. Z kolejnych ustaleń śledczych wyszło, że przybył do Polski z kobietą, w rodzinie której doszło już do porwania dziecka, a ona sama nie potrafiła wyjaśnić, po co zabrała ze sobą cudze dzieci. Choć Apostolitis został zatrzymany, nie udowodniono mu związku ze zniknięciem dzieci kieleckich – wyjaśnia Semczuk.

Zbiorowa histeria i donosy

Dlatego też śledczy wrócili do hipotezy o zaginięciu i nieszczęśliwym wypadku. Odbyły się kolejne poszukiwania, sprawdzano piwnice, doły z wapnem, szamba, studzienki, spuszczano wodę ze stawów hodowlanych w promieniu 20 km od miejsca zaginięcia. Przeszukano także bardzo dokładnie budowę domu rencisty, która znajdowała się 200 m od miejsca, w którym przebywały dzieci. Aby mieć pewność, że niczego nie przeoczono, 10 milicjantów przekopało teren wokół budynku na głębokości jednego metra. Nic nie znaleziono.

- Po kilku dniach znowu rozpoczęto największa akcję poszukiwawczą w historii PRL. Przepytywano wszystkich listonoszy, taksówkarzy, kierowców autobusów, kolejarzy, robotników, a także kelnerów. Do akcji włączył się także aktyw partyjny we wszystkich okolicznych zakładach pracy. Zapanowała atmosfera podejrzliwości i zbiorowa histeria. Matki zgłaszały każdy najdrobniejszy sygnał na policję – mężczyznę, który spojrzał w stronę placu zabaw, ciemne samochody, które zatrzymywały się tam, gdzie bawiły się dzieci. Ludzie pisali na siebie donosy – wylicza Semczuk.

Mit „czarnej wołgi”, która porywa dzieci w Kielcach przybierał na sile. W grupie dochodzeniowo-śledczej wyodrębniono nawet zespół mający zająć się poszukiwaniem auta, o którym wciąż mówili świadkowie. Niektóre zeznania wystarczyły, by oskarżane przez nich osoby trafiały do aresztu. W jednym z zeznań mowa była o czarnym aucie z numerem rejestracyjnym 31807-A. Okazało się, że auto to nie miało nic wspólnego z porwaniem żadnych dzieci, a należało do Rady Nadzorczej w Zgierzu i jeździli nim funkcjonariusze UB.

Ponad 70 hipotez do zweryfikowania

- Hipotez do zweryfikowania było w pewnym momencie ponad 70. Zaczęto podejrzewać nawet samych rodziców dzieci, którzy być może wysłali je za granicę i zgłosili fikcyjne zaginięcie. Niektóre wersje mówiły o zamurowaniu dzieci w szkolnej piwnicy, ale ten trop po sprawdzeniu okazał się bujdą – mówi Semczuk.

Po bezowocnych poszukiwaniach, sprawa na nowo ożyła, gdy pod koniec stycznia 1957 roku w Warszawie doszło do zaginięcia Bohdana Piaseckiego, syna polityka i założyciela Stowarzyszenia „PAX”. Porywacze zażądali okupu w kwocie 100 tys. zł i 4 tys. dolarów. Kilka dni później w centrum Krakowa doszło do porwania 3-letniego Marka Ogonowskiego. Chłopiec na szczęście odnalazł się po trzech dniach, a na komisariat przyprowadziła go 16-letnia dziewczyna tłumacząc, że go „znalazła. Sprawa Piaseckiego nie skończyła się tak dobrze. 8 grudnia 1958 roku doszło do przełomu w sprawie jego zaginięcia. To właśnie tego dnia jego ciało znaleziono podziemnym schronie przeciwlotniczym, znajdującym się w budynku przy Świerczewskiego 82a w Warszawie (obecnie aleja Solidarności). Znajdowało się w zabitej gwoździami toalecie,a do zabójstwa doszło tuż po porwaniu.

Co wykazała sekcja zwłok?

Sprawa „dzieci kieleckich” wyjaśniła się 20 lutego 1957 roku. Na Baranówku wciąż budowano dom rencisty. Woźnica Tadeusz Staniec, który dowoził piach na budowę, podjechał do wykopu dwieście metrów od miejsca, w którym po raz ostatni bawiły się dzieci. Jego koń zawsze, gdy podjeżdżał w to miejsce, był bardzo niespokojny, parskał i wyrywał się.

Staniec postanowił rozkopać skarpę, na którą tak reagowało zwierzę.

Gdy odgarnął piasek, trafił na nóżkę dziecka. Gdy na miejsce przyjechała milicja, esbecy i ekipa techników kryminalistycznych okazało się, że to ciała trójki zaginionych dzieci. Nikt nie miał wątpliwości, że śmierć nastąpiła w skutek nieszczęśliwego wypadku. Skarpa zawaliła się, a dzieci nie miały szans na to, by wydostać się z pułapki. Sekcja zwłok wykazała, że to ich ciała, bo w żołądkach znaleziono wiśnie, które jadły przed wyjściem na podwórko, a w drogach oddechowych miały pełno piasku – mówi Semczuk.

Gdy przekopywano to miejsce latem, tuż po ich zaginięciu, nie natrafiono na ciała, bo szukano na głębokości metra, a zwłoki znajdowały się niemal dwa razy głębiej. Prasa zarzuciła śledczym nieudolność.

„Niewątpliwie MO włożyła wiele wysiłku i energii w poszukiwania dzieci, ale energia i wysiłek to jeszcze nie wszystko. Chodzi przede wszystkim o należyte opanowanie techniki śledczej, o znajomość nowoczesnych i właściwych metod prowadzenia śledztwa. A w tej dziedzinie milicja nasza wykazuje jeszcze niestety spore braki. Oto skutki dawnych zaniedbań w fachowym wyszkoleniu pracowników aparatu śledczego” – grzmiał na łamach „Expressu Wieczornego” redaktor Zbigniew Kuraś.