Stanisław Siarkiewicz zdziwił się, bo telefon który dzwonił, niemal nigdy się nie odzywał. To był numer gabinetu ministra komunikacji. Dzwonił u dyspozytora jedynie po godzinach urzędowania, w święta i w nocy. Dyżurny Siarkiewicz był mocno zdziwiony, że ktoś dzwoni do ministra w niedzielę. Kiedy odebrał w słuchawce odezwał się męski głos. Rozmówca pytał, czy dodzwonił się na Okęcie, kiedy usłyszał, że to sekretariat ministra komunikacji, poinformował właśnie o bombie w samolocie do Nowego Jorku.

Reklama

- Na początku Siarkiewicz stwierdził, że to głupi żart, ale na wszelki wypadek postanowił zadzwonić na Okęcie i poinformować o dziwnym telefonie. Dyżurny portu lotniczego powiedział, że doniesienia te zostaną sprawdzone i poprosił, by jeśli mężczyzna zadzwoni jeszcze raz, Siarkiewicz od razu dał im znać i zgłosił to oficerowi dyżurnemu milicji. Chwilę później rzeczywiście telefon na pulpicie Siarkiewicza zadzwonił ponownie. Mężczyzna był pewny, że dzwoni ta sama osoba – opowiada o zdarzeniach z tamtych lat Przemysław Semczuk, autor książki „Czarna wołga. Kryminalna historia PRL”.

Shutterstock

Mężczyzna tym razem poprosił, by sprawę potraktowano poważnie, bo jak mówił, na pokładzie samolotu jest osoba, której życie jest warte ponad milion złotych. Chciał też numer na Okęcie. Dzwonił jeszcze kilka razy. Podczas jednej z rozmów powiedział, że rzekomy ładunek to bomba ciśnieniowa, której zapalnik ustawiono tak, by eksplodowała gdy samolot obniży pułap lotu. Obiecał, że wskaże, gdzie została ukryta i jak ją rozbroić, jeśli otrzyma trzy miliony złotych.

- Używane, tysiączłotowe banknoty miały zostać dostarczane za piętnaście minut na róg Marszałkowskiej i Wilczej – mówi Semczuk.

Dzwonili co kilka minut i dopytywali się o pieniądze

W tym samym czasie, gdy prowadzono z nim kolejne rozmowy, kapitan Iła-62 „Pułaski”, który sterował samolotem lecącym do Nowego Jorku, został poinformowany o zaistniałej sytuacji. Na pokładzie było 138 pasażerów i 12 członków załogi. Awaryjne lądowanie odbyło się na lotnisku Shannon w Irlandii.

- Kapitan zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli rzeczywiście ma na swoim pokładzie bombę, to musi usiąść za pierwszym razem, jak najdelikatniej. W tym samym czasie w Warszawie trwała mobilizacja. Milicjanci obstawiali rejon wskazany przez terrorystów, w którym miało dojść do przekazania pieniędzy. SB z kolei wyciągnęło archiwalne listy osób, które w poprzednich latach dzwoniły, informując o bombach. Byli to głównie chorzy psychicznie, ale esbecy zatrzymywali wszystkich podejrzanych. Szybko jednak okazało się, że podejrzani nie mieli z tym incydentem nic wspólnego. Co kilka minut terroryści dzwonili i dopytywali o pieniądze. Choć nysa z emblematem LOT-u stała w umówionym miejscu przez kilka minut, nikt do niej nie podszedł. W końcu konwojenci odjechali – opowiada Semczuk.

Reklama

W tym samym czasie po bezpiecznym lądowaniu „Pułaski” spędził jeszcze kilka godzin w Shannon. Wezwani na miejsce saperzy centymetr po centymetrze przeszukiwali samolot oraz bagaże pasażerów. W końcu maszyna wyleciała do Nowego Jorku, a gdy przybyła na miejsce reporterzy zgotowali jej huczne powitanie. Następnego dnia w prasie można było przeczytać mrożące krew w żyłach relacje pasażerów i zobaczyć zdjęcia polskiego samolotu. W Polsce sprawa była ściśle tajna i nawet na Okęciu wiedziało o niej tylko kilka osób. Pracownicy lotniska byli przekonani, że to były tylko kolejne wygłupy i nie brali tego na poważnie. – SB myślało jednak zupełnie inaczej. Natychmiast wszczęto sprawę operacyjną o numerze ewidencyjnym 12130 i nadano jej kryptonim „Shannon”– wspomina Semczuk.

„Patrz, już są, tajni agenci”

Kilka dni później doszło do podobnego zdarzenia. Tym razem chodziło o samolot Ił-18 lecący do Moskwy. Gdy terrorysta informował o podłożonej bombie ciśnieniowej, maszyna zbliżała się do lotniska Szeremietiewo.

- Sterujący nią kapitan Wiesław Wiszniewski po otrzymaniu informacji na temat zagrożenia i dłuższym krążeniu nad Moskwą, stwierdził, że taka sytuacja nie może trwać w nieskończoność. Paliwa zostało na kilkanaście minut, więc wybór był taki, że albo zginą od bomby, albo spadną, bo brakuje paliwa. W tej sytuacji próba lądowania nie stwarzała żadnego ryzyka. Samolot szczęśliwie wylądował i tak jak w Irlandii, tak i tu na pokładzie nic nie znaleziono – mówi Semczuk.

Shutterstock

Tym razem terroryści zażądali, by pieniądze zostały dostarczone do bramy przy ulicy Rutkowskiego 20 (obecnie wschodnia część ulicy Chmielnej). Do akcji wkroczyła milicja oraz SB. W Śródmieściu pojawiło się 18 nieoznakowanych radiowozów i kilkudziesięciu wywiadowców w cywilu. Jednym z nich był starszy kapral Tadeusz Gołota. Kiedy zatrzymał się przy witrynie sklepu komisowego, naprzeciwko bramy przy Rutkowskiego, usłyszał słowa, które zwróciły jego uwagę.

- Patrz, już są, tajni agenci – mówili do siebie przyciszonymi głosami dwaj chłopcy. Gołota stwierdził, że skoro rozpoznali radiowóz, muszą mieć coś wspólnego ze sprawą. Kiedy nysa LOT-u podjechała na miejsce i zostawiła w bramie paczki zawinięte w szary papier, chłopcy zamienili się kurtkami. Jeden z nich wszedł do bramy, a drugi ruszył w stronę ulicy Szpitalnej.

- Gołota i jego partner ruszyli za tym, który szedł w kierunku Szpitalnej, na rogu ulicy zrównali z nim krok i złapali pod ręce. Był zaskoczony tym, że milicjanci wiedzieli, że to on i kolega – mówi Semczuk.

Okazało się, że to niejaki Paweł Jonczyk dzwonił do LOT-u. Wcześniejsze telefony też były jego sprawką. Milicjanci byli tym bardziej zaskoczeni, bo ojciec chłopaka był pułkownikiem Ludowego Wojska Polskiego i pracował w Sztabie Generalnym. Chłopak tłumaczył, że to był tylko żart, w którym udział brał też jego kolega Zbigniew Żelazny. Jego z kolei milicja złapała w domu na warszawskich Bielanach, tego samego dnia kilka minut po godzinie 21.

Pochodzili z zamożnych domów

- Następnego dnia obaj trafili do prokuratury, gdzie usłyszeli zarzuty z artykułów 201 i 211 kodeksu karnego, które mówią o chęci zagarnięcia mienia społecznego znacznej wartości i grożeniu zamachem, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej. Jonczyk załamał się podczas przesłuchania, płakał. Ani jemu, ani Żelaznemu niczego nie brakowało. Pochodzili z zamożnych domów. Jonczyk opowiadał, że kilka lat wcześniej oglądał film amerykański, w którym zamachowiec groził zdetonowaniem bomby i chciał okupu. Tłumaczył, że chciał się przekonać, czy władze uwierzą, gdy zrobi coś podobnego. Zapytał Żelaznego, czy mu pomoże, a ten się zgodził. On też nie myślał poważnie o okupie, bo jego rodzice mieli prywatne gospodarstwo ogrodnicze – wyjaśnia Semczuk.

Obydwaj trafili do aresztu śledczego na Rakowieckiej. Jonczyk chciał popełnić w nim samobójstwo, ale uratowali go współwięźniowie. Na ławie oskarżonych zasiedli w maju 1975 roku. – W tym czasie powinni siedzieć w zupełnie innych ławach – szkolnych i pisać maturę. Ta rozprawa była dramatyczna nie tylko dla nich, ale też dla sędziów, którzy ją prowadzili. Oni także, jak mówili świadkowie, nie kryli emocji. Aby ratować syna Żelaźni zebrali pieniądze na pokrycie strat, które poniosły linie lotnicze. Opóźniony lot do Nowego Jorku, koszty przeszukania samolotu i inne operacje kosztowały 826 157 złotych, a akcja w Moskwie – 132 232 złote. Żelaźni sprzedali 9 hektarów ziemi, dołożyli wszystkie oszczędności i choć cała suma jeszcze przed rozprawą trafiła na konto LOT-u, na nic się to zdało. Sąd nie spojrzał na ich syna łaskawszym okiem – mówi Semczuk.

Trzeciego dnia rozprawy wydany został wyrok. Oskarżeni otrzymali po osiem lat więzienia, 50 tys. grzywny i po cztery lata pozbawienia praw obywatelskich. Obciążeni także zostali kosztami procesu.

Bardzo się wystraszyła, że ktoś go odszukał

- Sprawa nie miała charakteru przykładu, bo SB nadal prowadziło śledztwo. Miejsce miały kolejne podobne sytuacje, niektórzy „terroryści” złapani na gorącym uczynku, mówili wprost, że inspirowali się tym, co zrobili Jonczyk i Żelazny, bo czytali o nich w gazetach – opowiada Semczuk.

Z jednym ze skazanych udało mu się spotkać. – Gdy zadzwoniłem do niego, odebrała jego mama. Bardzo się wystraszyła, że ktoś go odszukał. O tym, co się wtedy wydarzyło wiedziała tylko najbliższa rodzina. Opowiadał mi, że to, co pisano wówczas na ich temat, nie do końca było prawdą. Chociażby w reportażu „Sto minut bez końca” pojawiło się stwierdzenie, że skonstruowali małą bombę, co nie było prawdą. Napisano też, że nudzili się na lekcji matematyki, a jak mówił Żelazny to też była kompletna bzdura, bo uczyła jej sroga nauczycielka, u której na zajęciach nie można było pisnąć słowa – opowiada Semczuk.

W więzieniu skończył szkołę, zdał maturę. Po wyjściu udało mu się dostać na studia i chciał nawet robić doktorat. – Teraz pracuje w poważnej firmie i nikt nie wie o tym, co kiedyś zrobił. Opowiadał mi, że nie miał wątpliwości, że wyrok był już wcześniej ustalony. Ojciec Jonczyka miał awansować na generała, ale ta sprawa zamknęła mu drogę awansu. Żelazny uważa, że ktoś jeszcze stał za tym planem, ale kto, tego już się nie dowiemy, bo Jonczyk zginął w wypadku, krótko po tym, jak wyszli z więzienia. Został potrącony przez samochód – mówi Semczuk.

Jego zdaniem to, co mówi Żelazny, potwierdza dokument znajdujący się w IPN. Gdańska milicja dwukrotnie zawiadamiała Komendę Stołeczną o tropie, na który trafiła na Wybrzeżu. Niejaki Jan Baruk zeznał, że w barze „Ekspresso” w Sopocie przysiadł się do niego człowiek i w trakcie rozmowy powiedział, że „pierwszy samolot odlatujący (dzisiaj – przyp. red.) z Warszawy do Nowego Jorku jest załatwiony przez moją organizację”.

Baruk zgłosił to na milicję, funkcjonariusze przekazali to dalej, ale nikt nigdy nie podjął tego wątku.

- Esbecy w operacji „Shannon” sprawdzali, czy za zamachem nie stoją konkurencyjne linie lotnicze, które chciały zdyskredytować polskiego przewoźnika w oczach zachodnich pasażerów – dodaje Semczuk.