Według jednego z XIX-wiecznych polskich publicystów termin "fabrykantki aniołków" to dosłowny przekład z niemieckiego. Inny uważał, że termin ten swoje korzenie ma na "paryskim bruku".

Pierwsze wzmianki o tej niecnej profesji rzeczywiście pojawiły się we Francji w 1860 roku. "Faiseuses d’anges" tłumaczono na polski właśnie jako "fabrykantki aniołków". Dwie dekady później, jak pisze w książce "Seryjni mordercy II RP" Kamil Janicki, termin ten trafił na karty słownika i definiował te kobiety jako "piastunki, które rozmyślnie pozwalały umierać powierzonym im dzieciom".

Reklama

Kryminalna profesja, po takich krajach jak Francja czy Galicja, dotarła także do Polski. Powód pojawienia się kobiet, które parały się tym "zawodem", był bardzo prosty. Bieda, głód i surowa moralność sprawiały, że niechciana ciąża młodej, niemającej pieniędzy kobiety, była nie tyle dramatem, co wręcz wyrokiem. Ciężarną pannę bez posagu spotykał nie tylko gniew ze strony rodziny, ale też ostracyzm społeczny i życie bez jakichkolwiek perspektyw. Wyjściem z sytuacji był oczywiście ślub z ojcem dziecka, ale gdy ten nie chciał się żenić albo co gorsza przyznać się, że to jego potomek, samotne macierzyństwo prawie w ogóle nie wchodziło w tamtych czasach w grę.

Jak "fabrykantki aniołków" pomagały ubogim pannom w ciąży?

Rozwiązaniem samotnej, biednej i zagubionej kobiety była aborcja, w której przeprowadzeniu pokątnie pomagały znachorki lub oddanie dziecka do przytułku. Kobiety częściej decydowały się na to drugie rozwiązanie. Problem polegał jednak na tym, że miejsc w takich domach dziecka było strasznie mało.

Reklama

Trwa ładowanie wpisu

I tu pojawiało się kolejne rozwiązanie, czyli pomoc kobiet, które potencjalnie miały zapewnić dziecku dobre i godne życie w domach osób, które swoich dzieci mieć nie mogą. Za pomoc naiwne kobiety płaciły pośredniczkom często dosyć spore pieniądze. Transakcja ta miała im się opłacać nie tylko ze względu na zapewnienie dziecku dobrych warunków bytu, ale też one same otrzymywały obietnice pracy w charakterze mamek w zamożnych domach, a co za tym idzie - sowitego wynagrodzenia.

Rzeczywistość prezentowała się jednak zupełnie inaczej.

[...] wyłudziwszy od nieszczęśliwej sowite wynagrodzenie wynajduje dla niej pomieszczenie najczęściej w suterenie osobników o podejrzanej moralności. [...] nieszczęśliwa dziewczyna, źle żywiona, przepędza kilka tygodni, w czasie których oszczędzone pieniądze z zasługi i garderoba stają się własnością „opiekunki”, a gdy nadejdzie krytyczna chwila, starannie unika opiekunka wezwania akuszerki lub lekarza dla łatwo domyślnych powodów - opisywał działanie pośredniczek "Tydzień" w 1890 roku.

Reklama

"Fabrykantki aniołków" miały wypracowane metody

Warunki, w jakich przebywała przyszła mama, pozostawiały wiele do życzenia. Często dziecko rodziło się martwe, a pośredniczka pozbywała się zwłok. Kobieta jeszcze w połogu prawie natychmiast wysyłana była do pracy w charakterze mamki. Jeśli dziecko przeżyło jednak poród w mało komfortowych i higienicznych warunkach, również czekała je śmierć. "Fabrykantki aniołków" miały wypracowane metody, by procedura ta przebiegła bardzo szybko. Chodziło o to, by zmarłe dziecko "zrobiło miejsce" dla kolejnego.

Najbardziej znane "fabrykantki aniołków" z Polski to Wiktoria Szyferska i Marianna Szymczakowa. Ta pierwsza miała około 40 lat, a z wykształcenia była akuszerką. Do swojego "kantoru stręczenia mamek" przyjmowała kobiety, które właśnie za opiekę nad potomstwem miały pracować jako mamki. Oferta była oczywiście oszustwem. Dzieci szybko trafiały w ręce jej wspólniczki – Marianny Szymczakowej. To ona trzymała je w nieogrzewanych pomieszczeniach, głodziła, a nawet wystawiała na mróz. Za swoją „pracę” otrzymywała od Szyferskiej dosyć słabe wynagrodzenie, bo zaledwie kilka rubli od głowy na miesiąc. Jej szefowa jednak wymagała niewiele, a zmarłe dzieci kazała jej wyrzucać na ulicę lub do wychodków. Tylko niektóre „aniołki” zostawały ochrzczone i pochowane.

Absurdalne wyroki dla "fabrykantek aniołków". Jaka kara im groziła?

Czy ktokolwiek zainteresował się tym okrutnym procederem? Policja w latach 1879-1880 zaczęła śledzić działalność obu kobiet. To, co odkryli funkcjonariusze, sprawiło, że obydwie kobiety stanęły przed sądem. Nie otrzymały jednak zbyt wysokich wyroków. Szymczakowa dostała trzy lata kary więzienia, bo udowodniono jej "tylko" cztery przypadki uśmiercenia dzieci.

Trwa ładowanie wpisu

Jeszcze bardziej absurdalny był wyrok dla Szyferskiej. Ta otrzymała cztery miesiące więzienia i pokutę. W uzasadnieniu podano, że "niewystarczająco kontrolowała podwykonawczynię". W książce "Seryjni mordercy II RP" Kamil Janicki pisze, że Szyferska nie przyszła nawet na swój proces apelacyjny. Dlatego też zwiększono jej wyrok na 2 lata i 6 miesięcy pobytu w “domu roboczym” lub “w wieży”.

Jeśli jakąś decyzję odczuła naprawdę dotkliwie, to co najwyżej permanentny, urzędowy zakaz prowadzenia "kantoru stręczenia mamek" - pisze autor książki “Seryjni mordercy PRL”.

Po Szyferskiej i Szymczakowej, dokładnie rok po ich skazaniu, przed sąd trafiła Sura Kokoszko. Jej udowodniono śmierć jednego dziecka.

"Rozmyślnie, mając przez matkę dziecięcia dane środki na umieszczenie go u mamki, głodziła je i nie dawała mu należnej opieki" - brzmiał wyrok.

Skazano ją na 1,5 roku więzienia. Jak pisała "Gazeta Polska" z 1883 roku, "fabrykantką aniołków", która "Szyfersową i Kokoszę nawet przewyższyła pod względem ilości dręczonych niemowląt", była Wiktoria Wypyska. Jej sposobem na śmierć dzieci było zostawianie ich w izbie pełnej robactwa.

W zabijaniu dzieci prześcignęła swoją mentorkę

Wszystkie parające się tą zbrodniczą profesją kobiety przekazywały swój fach kolejnym chętnym, a przede wszystkim zaufanym znajomym lub współlokatorkom. Nie zawsze jednak mogły liczyć na lojalność z ich strony.

Feliksa Polatyńska mieszkała w Łodzi i uczyła się fachu u niejakiej Stemplewskiej. Gdy obydwie się pokłóciły, uczennica rozpoczęła swoją własną działalność. Śledztwo policji w sprawie Stemplewskiej doprowadziło funkcjonariuszy również do Feliksy. Kobieta była "pilną uczennicą", bo w zabijaniu dzieci prześcignęła swoją mentorkę. Odebrała życie tak wielu z nich, że nie była w stanie podać dokładnej ich liczby.

"Zaledwie kilka tygodni przyjęte dziecko mogło w ciężkich warunkach przeżyć"

"To tylko wiadomo, że z każdem dzieckiem załatwiała się szybko; zaledwie kilka tygodni przyjęte dziecko mogło w ciężkich warunkach przeżyć, morzone bezlitośnie głodem, wkrótce musiało umrzeć" - pisał łódzki “Rozwój”.

Dzieci nie były tylko głodzone. W 1903 roku "Gazeta Lwowska" przedstawiała sylwetkę niejakiej Julii Sałdakowej.

"[...] trudniąca się zawodowo przyjmowaniem niemowląt na wychowanie, które u niej po 2 tygodniach pobytu umierają. W ciągu ostatnich trzech miesięcy zmarło i Sałdakowej troje dzieci, a wczoraj umarło czwarte. Sałdakowa miała dzieci te morzyć głodem i poić odwarem z makówek" - pisała gazeta.

Mariam Blum z kolei wystawiała je nago na mróz i czekała aż zrobią się sine i umrą. Bywało, że jako pierwsi na trop zbrodni wpadali lekarze. To do nich fabrykantki przynosiły "chore dziecko", by je rzekomo ratować. Chodziło o to, by zdobyć dowód i dokumenty na legalny pochówek. W Czerniowcach lekarz, który zorientował się, z czym ma do czynienia, doprowadził do zatrzymania kobiety parającej się tym procederem. W Przemyślu odkryto natomiast 27 zakopanych malutkich ciał w skrzyniach po cygarach tuż pod powierzchnią ziemi.

Co znaleziono na zgliszczach domu warszawskiej "fabrykantki aniołków"?

Rekordzistką wśród fabrykantek była niejaka Marianna Skublińska z Warszawy. Według informacji, do których dotarł Kamil Janicki, umieściła w zakładzie prowadzonym przez Szpital Dzieciątka Jezus aż 122 niemowlęta. Stamtąd pod jej opiekę trafiło dużo więcej dzieci.

Proceder nie wyszedłby na jaw, gdyby nie pożar budynku, w którym mieszkała. Miało to miejsce 6 lutego 1890 roku. Okazało się, że na 19 metrach kwadratowych mieszkało razem z nią 11 osób.

Na zgliszczach domu znaleziono siedem małych, wychudzonych dziecięcych ciałek. Lekarze podczas sekcji zwłok ocenili, że nie miały one tłuszczu pod skórą, a ich żołądki i jelita były całkowicie puste. Kolejne sześć ciał zakopanych było w kącie podwórza.

Skąd wzięło się powiedzenie "A żeby cię Skublińska"?

Dokładnej liczby zabitych dzieci nie udało się ustalić. Gazety rozpisywały się o ok. 70 noworodkach. Kobieta otrzymała karę trzech lat więzienia. Nie została jednak, podobnie jak jej poprzedniczki, skazana za morderstwa, ale zaniedbania i fałszowanie metryk. Gdy wyszła z więzienia, wróciła do stolicy i zmieniła nazwisko. Jej nazwisko stało się synonimem morderczyni i wyzyskiwaczki. Powiedzenie "A żeby cię Skublińska" stało się popularnym przekleństwem, które miało znieważyć drugą osobę.

Zbrodnie dokonywane przez "fabrykantki aniołków" tylko przez chwilę budziły społeczne oburzenie i sprzeciw. Po pewnym czasie stały się ciekawostkami w prasie, chwilową sensacją, która po kilku dniach powszedniała.

Nawet takie wyznania, jak to akuszerki w 1885 roku, która twierdziła, że "ze śmierci każdego dziecka bardzo się cieszyła, wiedząc, że przybywa jeden więcej aniołek na większą chwałę Pana Boga", nie były czymś oburzającym.

Czasopismo satyryczne "Kolce" pisało z ironią, że nawet wśród publiczności na procesach tych morderczyń roiło się od… koleżanek po fachu - fabrykantek aniołków "jeszcze niewsadzonych do kozy".

"Każda z nich, z należytym skupieniem wysłuchawszy potępiającego wyroku uderzyła się w piersi i zawołała w duchu: - Oho, już ja nie będę taka głupia i nie dam się złapać jak ta Wypyska… I z pewnością odtąd biedne dzieci będą głodzone z większą finezją, a wyprawiane na tamten świat według najnowszych wyników nauki… akuszerek-rajfurek" – pisano na łamach tej gazety.

Z czasem, gdy samotne macierzyństwo przestało być tym, co wytykano palcami, działalność "fabrykantek aniołków" na szczęście odeszła w niepamięć.