Zanim niejedna panna na wydaniu wybrała się na zabawę zapoznawała się z "Kodeksem towarzyskim dla młodych dziewcząt". To w nim niejaka Konstancja Hojnacka instruowała, by przestrzegać się nowo poznanych mężczyzn.

Nie zawadzi, więc ostrożność i rezerwa, która tylko na dobre wyjść może, a która cechuje ludzi dobrze wychowanych - czytamy. Młoda dama musiała pamiętać, by nie tańczyć z nieznajomym, a jeśli takowe zaproszenie otrzymała, powinna poważnie się nad sobą zastanowić, bo mogło być ono dowodem na to, że się niewłaściwie zachowuje. Opcja numer dwa mówiła z kolei o tym, że to proszący jest człowiekiem bez wychowania.

Reklama
Narodowe Archiwum Cyfrowe

Jeżeli przyszedł na dancing bez towarzystwa, ma przecież także do dyspozycji fortancerki. I dlatego we wszystkich dancingach, gdzie bywa dobre towarzystwo, istnieje ta instytucja zawodowych tancerek i tancerzy. Nie ma ich właśnie tam, gdzie się schodzi publiczność zupełnie bezceremonialna – pouczała Hojnacka.

Reklama

"Fortancer wykonuje swoją robotę"

Maria Barbasiewicz w książce "Dobre maniery przedwojennej Warszawy" wspomina, że obecność fordanserek i fordanserów była na balach nieoceniona, choć starszyzna patrzyła na nich nieco krytycznym okiem.

Stosunek jest od razu określony, fortancer wykonuje swoją zawodową robotę i pobiera za to wynagrodzenie. W Polsce i Niemczech tańczenie z fortancerami rozmaicie bywa komentowane, ale na Zachodzie jest uważane za coś naturalnego, no i bez porównania stosowniejszego dla prawdziwej damy, jak tańczenie z nieznajomym człowiekiem – pisze Barbasiewicz. Przytacza również anegdotę o tym, jak jedna z dam była zaskoczona, że kobiety nie odpowiadają na ukłony tancerzy. Wyjaśniono je, że skoro tancerz został opłacony, nie ma takiej potrzeby.

Etykieta na balach w II Rzeczpospolitej również była tym, na co zwracano ogromną uwagę. W podręcznikach zwyczajów towarzyskich wyjaśniano, by kawaler zbliżając się do damy najpierw złożył jej ukłon, a następnie zaprosił ją do tańca "jak najgrzeczniej i jak najdelikatniej". Dobrze widziane było zrobienie tego w formie komplementu.

Narodowe Archiwum Cyfrowe
Reklama

Ośmielam kontredansa, którego mi pani przeznaczy, się zapytać" albo "czy do mazura mieć mogę pani pierwszego zaproszenia zaszczyt - to jedna z formułek jaką w swoim podręczniku dobrych manier poleca Mieczysław Rościszewski. Można w nim było znaleźć także porady na to, jak odmówić natrętnemu kawalerowi. Panna powinna poważnie patrząc mu w oczy powiedzieć: "Odejdź ode mnie, pokuso szatańska, potrawo śmierci wiecznej" i objaśnienie: "prawdopodobnie młodzian się oddali"- instruuje autor.

American drinks i obrotowy parkiet

Kiedy już wiadomo było, jak przygotować się do zabawy, wybierano lokal. Do tych najbardziej popularnych, w których bawiły się elity był Hotel Bristol oraz Europejski w Warszawie. Mniejsze, ale również cieszące się renomą to m.in. Stępek Grande Taverne przy placu Zbawiciela, a także założona pod koniec lat 20. Adria. Główną atrakcją tego miejsca była sala taneczna mieszcząca 1500 osób z obrotowym parkietem. Do tańca grała tam jedna z najbardziej uznanych orkiestr międzywojnia - Golda i Petersburskiego.

Narodowe Archiwum Cyfrowe

Gdy śpiewała Ordonka, lokal pękał w szwach. Od momentu powstania Adrii to właśnie tu wypadało żegnać stary i witać nowy rok. W Stępku z kolei goście mogli korzystać ze znajdującej się w podziemiach sali, w której podawano tzw. "american drinks". Były one nie lada nowością dla rozbawionej w karnawale Warszawy, bo do tej pory na balach pijano zazwyczaj likiery i wódki.

Fałszywy łosoś z cielęciny

Wśród trunków największą popularnością cieszyła się wódka lwowskiej wytwórni Baczewski. W Adrii, Oazie, czy Ziemiańskiej serwowano również wytrawne wino. Butelka kosztowała ok. 300 złotych, a więc tyle, ile wynosiła miesięczna pensja urzędnika niższej rangi lub nauczyciela szkoły średniej. Z roku na rok również menu na balach było coraz bardziej wykwintne. Do popularnych do dziś flaków po warszawsku dodawano parmezan i zapiekano je w kamionkowym naczyniu. Podniebienia raczono także potrawkami z gołębi. Przykładowo z dodatkiem kasztanów, wina madera, czy farszem z jajek i pietruszki. Popularne były również raki gotowane z koprem lub w formie zupy.

Podczas organizowanych w międzywojniu bali sylwestrowych i karnawałowych gościom serwowana była o północy wielodaniowa kolacja na ciepło, a nad ranem po całonocnych szaleństwach mogli wzmocnić się filiżanką bulionu oraz gorącymi zakąskami. Z biegiem lat bufety na balach zdobywały coraz większe uznanie. Można w nich było znaleźć m.in. majonez z homarów, mus z zająca, pasztety z wszelkiego rodzaju zwierzyny, fałszywego łososia z cielęciny, czy chaud froid z kwiczołów. Często o północy serwowano coś spektakularnego, jak chociażby prosię.

Jedna z anegdot mówi, że w stołecznym pałacu Kronenberga podczas Sylwestra w 1938 roku atrakcją miało być tłuste, żywe prosię. Każdy, kto odciął i zachował kilka włosów z jego szczeciny, miał zapewnione powodzenie w nadchodzącym roku. Warunkiem było to, by zwierzę dożyło sędziwego wieku. Niestety tak się nie stało. Prosiak został zjedzony, a rok 1939, jak powszechnie wiadomo, nie był niestety pomyślnym dla Polaków.

Narodowe Archiwum Cyfrowe

Goście bali, choć stanowili elitę, nie zawsze potrafili się zachować. Henryk Comte, adiutant prezydenta Wojciechowskiego, tak opisywał jedno z przyjęć odbywających się na Zamku Królewskim: Z chwilą gdy otworzono drzwi do sali jadalnej ukazywał się widok stołów uginających się pod jadłem i napojami, dostojne panie i panowie od razu tracili panowanie nad sobą. Jak gdyby całe tygodnie nie jedli, zapominając gdzie są i kim są, rzucali się do stołów, nieraz torując sobie drogą do talerzy łokciami, bo przyjęcia takie były a la fourchette, czyli na stojąco, bez ustalonych z góry miejsc za stołem.

Oberek z apopleksją

Nie tylko jedzenie i wyskokowe trunki były jednak ważnym elementem zabaw w II RP. Dużą uwagę przykładano także do tańców. Większość zabaw otwierał polonez, a kończył mazur. Międzywojenni imprezowicze nie stronili także od nowinek z Zachodu. Na parkietach królowały, więc takie tańce jak shimmy, charleston, czy one-step. Nie brakowało też rodzimych polek, mazurków, czy oberków. Z racji tego, że były to tańce wymagające nie lada kondycji fizycznej, nie wszyscy potrafili im sprostać. Maja i Jan Łozińscy w książce "Życie codzienne arystokracji" wspominają, że przekonał się o tym osobiście generał Olgierd Pożelski. 50-latek odtańczył ognistego mazura, odprowadził partnerkę do stolika i wypił lampkę szampana. Po kilku łykach "padł rażony apopleksją".

Ważnym elementem zabaw były oczywiście odpowiednio dobrane stroje. Kobiety w latach 20. preferowały głównie styl na "chłopczycę". Z racji tego, że tańce wymagały swobody ruchu preferowano luźne i wygodne sukienki. Zamiast gorsetów, noszono, więc sukienki o prostym kroju, często wyglądające, jak dwa zszyte ze sobą prostokąty. Aby nie wyglądały zbyt skromnie ozdabiano je frędzlami, cekinami oraz koralikami, które podczas energicznych tańców połyskiwały na parkiecie. Pod koniec lat 20. modne stały się krynolinki, czyli suknie nawiązujące do mody lat 60. XIX wieku. Były to spódnice na sztywnych halkach, które w wydaniu międzywojennym miały nadal kopulasty kształt, ale nie były aż tak okazałe i dawały większą swobodę ruchu. Sukienki miały głębokie dekolty na plecach, wycinane w tzw. karo. Wśród kolorystyki dominowało srebro oraz złoto. Panie chętnie korzystały również z dodatków takich jak metalowe, kompaktowe torebki inspirowane stylem art-deco, długie rękawiczki sięgające za łokieć oraz opaski na włosy zdobione kamieniami, czy piórami, grzebienie wpinane we włosy, czy chusty.

Suknie od Hersego

Kobiety z wyższych sfer ubierały się w domu mody Bogusława Hersego, zwanego "polskim Diorem". Na szyte przez niego kreacje stać było tylko nieliczne z pań. Jego stałą klientką była Hanka Ordonówna. Plusem kreacji od Hersego było to, że po przeróbkach można było pokazać się w nich na kilku rautach w jednym sezonie. W książce "Moda w przedwojennej Polsce" Anna Sieradzka przytacza cytat Zofii, żony Józefa Kirkor-Kiedronia, który był ministrem przemysłu i handlu w latach 1923-25.

Narodowe Archiwum Cyfrowe

Mówi ona tak: Wbrew swym zasadom oszczędnościowym mąż skosztował się na suknię od Hersego, ale to się opłaciło. Bo w zimie służyła mi ona – po odpowiedniej przeróbce – na wszystkie bale, rauty i obiady proszone (wieczorne). Nie wstydziłam się tego, że żona ministra przemysłu i handlu ma tylko jedną reprezentacyjną toaletę ani że jeździ wraz z mężem starym, rozklekotanym samochodem.

Jeśli chodzi o mężczyzn. Tym, w czym należało pokazać się na balu, był frak oraz lakierowane buty, a w butonierce obowiązkowy był biały kwiat. Z racji tego, że savoir-vivre zabraniał dotykania kobiety gołą dłonią, każdy mężczyzna w kieszeni miał schowaną parę białych rękawiczek. Ci, których nie stać było na własny zestaw balowy, korzystali z wypożyczalni strojów.

Kapelusze od posła z USA

Imprezy zazwyczaj prowadził wodzirej. Wielka popularnością cieszyły się bale tematyczne i przebierane. Tym najsłynniejszym, który zapisał się w historii był Bal Polskiego Jedwabiu zorganizowany w 1929 roku. Podczas zabawy odbyła się rzecz jasna promocja tkaniny. Wieziony w tryumfie wjeżdża olbrzymi oprzęd jedwabniczy, wyskakuje z niego zgrabna panna przebrana za motyla (motyl niewątpliwie polski) i ofiarowuje pani Prezydentowej, jako protektorce polskiego jedwabnictwa, piękny bukiet kwiatów – relacjonowała to wydarzenie prasa. Zdarzało się, że uczestniczki bali nie wychodziły z nich z pustymi rękami. Ambasador Włoch na jeden z rautów kazał sprowadzić wagon kwiatów, z których zrobione były bukiety wręczane każdej z pań, poseł USA - Hugh Stetson obdarowywał je z kolei kapeluszami.

Narodowe Archiwum Cyfrowe

Swoje imprezy organizowali również dziennikarze, artyści, czy wojskowi. Bawiono się, więc m.in. na Balu Prasy, imprezie PEN Clubu, Opery Warszawskiej, Resursy Kupieckiej i Obywatelskiej. W Kasynie Garnizonowym przy alei Szucha zabawy odbywały się praktycznie, co drugi dzień.

Zarówno na bal, jak i z balu wypadało przyjechać odpowiednim pojazdem. Prym wiodły dorożki, ale szyku zadać można było także wybierając auto. Pod koniec lat 20. dużym powodzeniem cieszyły się Chevrolety, których w Polsce w 1928 roku sprzedano 3 554 sztuki. O wyższości samochodu nad dorożką świadczyć mogą słowa Henryka Comte, który mówił, że w tym drugim przypadku "na balu można spotkać wytwornego pana w niekoniecznie czystych lakierkach".