- Skąd trafiały cytrusy do Polski?
- „Dotychczas mam cytryny z grudnia ubiegłego roku”
- Gomułka - wróg cytrusów
- "Kiszonej kapusty nie wyciska się o herbaty..."
- Wymiana barterowa, cytrusy za węgiel
"Dziennik Telewizyjny", rok 1984. Zastępca prezesa warszawskiego Społem Sławomir Pocztarski mówi, że do stołecznej centrali codziennie przyjeżdża wiele pociągów wypełnionych różnorodnymi towarami. Zdradza, że nie obywa się bez pewnych trudności i braków. Na razie nie ma śledzi, ale niebawem będą. Opóźnią się też dostawy pomarańczy, które na sklepowe półki mają trafić między świętami a Nowym Rokiem. Cytryny były, ale wydzielano je – do jednej ręki po kilogramie.
Cytrusy były tym, czym władze komunistycznej Polski mogły zaspokoić oczekiwania społeczne. Dobrem luksusowym, które zwłaszcza przed świętami płynęło do Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej statkami. Niestety mimo dobrych chęci władz, ta próba sprostania pragnieniom ludu, nie zawsze się udawała.
"Spragnieni cytryn bydgoszczanie daremnie odwiedzają sklepy. Nigdzie nie ma tych poszukiwanych owoców. Z radością spieszymy więc donieść, że statek z greckimi owocami cytrynowymi wpłynął już do portu polskiego i niebawem ukażą się one na rynku. Jeśli idzie o Bydgoszcz, to otrzyma ona prawdopodobnie ok. 12 ton cytryn i ok. 15 ton pomarańczy. Natomiast banany zostały przetransportowane do specjalnej dojrzewalni i na ich ukazanie się w sklepach będziemy musieli jeszcze trochę poczekać” – czytamy w "Ilustrowanym Kurierze Polskim" z 5 marca 1961 roku.
Skąd trafiały cytrusy do Polski?
Cytrusy najczęściej przysyłano do Polski z komunistycznej Kuby oraz zaprzyjaźnionych krajów afrykańskich.
To, co Polacy mogli znaleźć na sklepowych półkach, nie było jednak towarem pierwszej jakości. Zwykły, szary obywatel mógł dostać tak naprawdę to, co odrzucone zostało przez tych, którzy byli najbliżej transportu cytryn czy pomarańczy.
Mowa oczywiście o marynarzach z kapitanem na czele. To załogi statków w pierwszej kolejności, a po nich ich rodziny, znajomi, wreszcie państwowi hurtownicy, kierowcy ciężarówek i sprzedawcy wybierali te najlepsze, najbardziej dojrzałe i soczyste pomarańcze. Lepszy towar trafiał również do kawiarni, restauracji czy hoteli, w których swoje interesy załatwiali dewizowcy. Nie można również było zapomnieć o partyjnych notablach oraz tych, którzy "mieli dojścia".
Do ludu i w głąb kraju trafiało więc to, co w nieco niegodziwych warunkach dojechało do sklepów. Często były to owoce zgniecione, niedojrzałe, lekko już zgniłe lub wyschnięte. Mimo że towar był wybrakowany i tak cieszył oko, węch i podniebienie Polaków.
- Te pomarańcze, które co roku ktoś z rodziny wystał w kolejce były wręcz rozkładane na czynniki pierwsze. Ich konsumpcja odbywała się krok po kroku, była swego rodzaju świątecznym rytuałem – wspomina w rozmowie z dziennik.pl Jolanta Bartosińska, której dzieciństwo przypadło na przełom lat 70. i 80.
Wspomina, że gdy pomarańcze trafiły do domu, zazwyczaj w ilości zaledwie kilku, leżały na środku stołu, w szklanej misie. Jedzone były dopiero po Wigilii, a najczęściej w pierwszy albo drugi dzień świąt.
- Pamiętam, że zazwyczaj te pomarańcze były niedojrzałe i kwaśne. Chyba tylko raz trafiła nam się taka naprawdę soczysta i dobra do zjedzenia. Jeśli nie dawało się jej zjeść, babcia wyciskała z niej sok, rozrabiała z ciepłą wodą i piliśmy taki pseudo koktajl „na zdrowie”. Skórki nie można było wyrzucić. Sparzona, pokrojona i zasypana cukrem była kandyzowanym dodatkiem do pączków, które smażyło się w karnawale. To było takie prl-owskie "zero waste" – śmieje się Bartosińska.
„Dotychczas mam cytryny z grudnia ubiegłego roku”
W gazetach można było znaleźć sposoby na przechowywanie cytrusów przez wiele miesięcy. Tak, by można się było cieszyć ich konsumpcją jesienią, gdy przyjdzie czas pierwszych przeziębień i potrzeby napicia się herbaty z cytryną.
"Dotychczas mam cytryny z grudnia ubiegłego roku. Zdrowe owoce zawijam starannie w bibułkę (w tę samą, w której je kupiłam) lub w papierową serwetkę, wkładam do glinianego garnka (podkreślam – koniecznie gliniany!), zakrywam pokrywką lub tekturką i stawiam je w piwnicy w najchłodniejszym i najciemniejszym miejscu. Cytryny do dziś (to znaczy do 4 września) są tak świeże, jakby dopiero kupione w sklepie – nie wyschnięte, nie zepsute. Przeglądam je często, a w maju przewinęłam je ponownie w suche papierki” – pisała Eleonora B. na łamach "Przyjaciółki" w numerze z 3 października 1965 roku.
Gomułka - wróg cytrusów
Cytrusy miały jednak swoich przeciwników, a wręcz wrogów. Tym najbardziej znanym był Władysław Gomułka. Mimo że ludzie cudem mogli je dostać w sklepach, w jego opinii importowano ich za dużo a kraj nie zyskiwał na tym, a wręcz tracił.
- Uważał, że za te cytryny sprzedajemy silniki albo statki. Ludzie owoce przejedzą, a państwo polskie nic z tego nie ma – mówi Błażej Brzostek, historyk, autor książki „PRL na widelcu.
Gomułka, jak uważa historyk, miał bardzo prosty sposób myślenia. – Wolał by importowano towary zupełnie innego rodzaju, np. maszyny, a nie jakieś egzotyczne owoce. Twierdził, że takim samym źródłem witamin, są te owoce, które można dostać w Polsce – tłumaczy.
"Kiszonej kapusty nie wyciska się o herbaty..."
Gomułka przy każdej nadarzającej się okazji podkreślał, że tyle samo witaminy C co cytryna, ma kiszona kapusta. W kontrze do tych słów I Sekretarza KC PZPR, padły te z ust premiera Józefa Cyrankiewicza. Miał powiedzieć, że może i tak, ale mimo wszystko kiszonej kapusty nie wyciska się do herbaty.
Wymiana barterowa, cytrusy za węgiel
Mimo niechęci Gomułki i tak podejmowano próby sprowadzenia cytrusów do Polski. Z racji tego, że często brakowało pieniędzy, które władza mogłaby przeznaczyć na ten cel, dokonywano wymian barterowych. I tak cytrusy kupowano np. za węgiel. Owoce posłużyły władzy do wyciągnięcia dewiz od Polonii, głównie amerykańskiej. Pewex wprowadził z kolei niecodzienną usługę. W zagranicznych biurach przedsiębiorstwa można było zamówić pomarańcze dla rodziny w kraju. Wystarczyło zapłacić, a owoce jechały do Polski. W ten sposób wciąż cierpiąca na brak dewiz gospodarka starała się zdobyć pieniądze.
W nakręcaniu cytrusowej atmosfery przedświątecznej brała udział także prasa. To w niej pojawiały się wzmianki o tym, że do Polski płyną statki pełne cytrynowego lub pomarańczowego marzenia Polaków.
Walka o grejpfruta. "Ręce pokryte są sińcami i bliznami"
- Informowano, że będą jechać w głąb kraju, pojawią się w sklepach i każdy będzie mógł je kupić – wspomina Brzostek.
A gdy już pojawiły się w sklepach, walka nie należała do najłatwiejszych. Trzeba było nie tylko je „wystać”, ale stoczyć prawdziwy bój z innymi chętnymi.
„Jesteśmy często świadkami [tego], co się dzieje pod sklepami, gdy są w sprzedaży np. cytryny” – czytamy w sprawozdaniu o handlu w warszawskiej dzielnicy Żoliborz z 1957 roku.
Jesienią 1980 roku, francuski obserwator pisał o podobnych sytuacjach, tym razem mając na myśli sklep w Krakowie: "Do wybuchu dochodzi, gdy pojawiają się pomarańcze i grejpfruty. Ręce obsługujących, często brutalnie chwytane przez klientów, pokryte są sińcami i bliznami. Cytrusy znikają w sekundę. Rodzą się podejrzenia, że sprzedawczynie ukryły je pod ladą".
Kwitł czarny rynek. Na ulicach Warszawy, w centrum miasta, czy na bazarach słychać było okrzyki znane z nadmorskich plaż. Sprzedawcy nie krzyczeli jednak "Jagodzianki! Lody", tylko "Cytryny, pomarańcze!".
Ile kosztowały cytrusy w PRL-u?
Jakie ceny osiągały cytrusowe dobra luksusowe? W 1951 roku za kilogram cytryn trzeba było zapłacić 40 złotych. Na czarnym rynku dwa razy więcej. Warto przy tym wspomnieć, że przeciętnie Polak zarabiał ok. 800 złotych. Bywało, że cena kilograma cytrusów przewyższał miesięczne dochody Polaków. "Cena cytryn skalkulowana została na 800 zł za 1 kg, na pomarańcze dwa razy tyle" – pisał "Ilustrowany Kurier Polski" z 22 marca 1950 roku. Z adnotacji zamieszczonej w artykule dowiadujemy się, że przeciętna miesięczna pensja w tym roku wynosiła 551 złotych.
Bywało, że pomarańcze przychodziły w paczkach od rodziny z zagranicy lub takiej, która dobrem otrzymanym chciała się podzielić. Bywało, że owoce ginęły. Latem 1953 roku czytelnik skarżył się w liście wysłanym do "Expressu Wieczornego", że z paczki, jaką nadał do rodziny na Poczcie Głównej, zniknęły cztery cytryny, a w ich miejscu pojawiły się... pomidory.