Jedzenia zaczęło brakować już w kilka dni po wybuchu II wojny światowej. Niemcy nie przewidzieli jednak, że "zamiast złamać polskie społeczeństwo, obudzą w nim pokłady niezwykłej zaradności. >Kto nie kombinuje, ten nie je
Budyń z kapusty, czyli kuchnia ekstremalna
Trzeba było się dwa razy zastanowić, co jej jadalne, a co nie i co można powtórnie przetworzyć.
I tak zastosowanie znalazła woda po gotowaniu klusek – wykorzystywano ją jako lekko zagęszczoną bazę do zupy albo do podlewania jarzyn. Podobnie było z popłuczynami po mleku - podlewano nimi gotujące się kasze. A skórki od chleba? Jeśli tylko zostawały, przerabiano na zupę chlebową albo ścierano na tarce, a potem zagęszczano nimi zupy. Bo nic nie mogło się zmarnować. A to oznacza też, że wykorzystywano nawet: fusy po kawie – jako baza do wypieku ciast (bywało, że handlowano nimi na czarnym rynku) i np. obierki jabłek.
"Owoce obierało się ostrożnie i cienko, a obierki krajało w paseczki. Następnie należało je wysuszyć i opiec lekko w piecu. Po zalaniu wrzątkiem wychodził z tego bardzo aromatyczny napar o wyrazistym kolorze", Aleksandra Zaprutko-Janicka przywołuje konkretny przepis.
Wrzątkiem zalewano też upalony wcześniej i pokrojony korzeń marchewki – dawał smaczną herbatę – czy np. żołędzie – aromatyczną kawę o charakterystycznym posmaku.
Zapobiegliwe gospodynie jako pożywienie głodowe wykorzystywały żołędzie. Z odpowiednio spreparowanych można było przygotować kawę, mąkę, a nawet jeść je jak ziemniaki – wspomina cytowana przez autorkę książki Angelika Januszewska.
A jak robiono mąkę? Możliwości w tym przypadku też było kilka. Można było sięgnąć np. po pozostałości dyni czy choćby nasiona perzu – tak, rośliny która dla rolników jest tylko uciążliwym chwastem. Kiedy dodało się do tego ziemniaki, można było z tych składników upiec "chleb".
Pomysłów Polkom zresztą nie brakowało, bo zdarzało się, że na stołach, że lądował także np. budyń z kapusty czy marmolada z czerwonych buraków, słodzona sacharyną.
Kot w śmietanie, czyli kuchnia bez przesądów
Po drugie, trzeba było przełamywać wszelkie żywieniowe opory - w ekstremalnych warunkach zaczęła funkcjonować zachwalana przez autorki okupacyjnych książek kucharskich kuchnia bez przesądów.
Na talerzach lądowały więc m.in. miejskie gołębie ("Skoro inne gatunki mięsa było trudno kupić, to rosół z gołębia wydawał się kuszącą alternatywą"), krowy i konie. Ale nie tylko.
"Jakkolwiek dziwnie i odstręczająco nie brzmiało by to dzisiejszej perspektywy, odpowiedź brzmi: tak. W czasie powstania jadano także typowo kanapowe zwierzęta. Żaden kot ani żaden pies nie mógł się czuć do końca bezpieczny, gdy wokół umierało miasto", można też przeczytać w "Okupacji od kuchni".
Gotowana koniczyna, czyli kuchnia wg Niemców
Po trzecie, im dłużej trwała okupacja, tym więcej było publikacji – przodowała niemiecka prasa – które przekonywały, że pokarmem dla ludzi może być nawet koniczyna.
"Stanowi ona znakomitą i bardzo pożywną jarzynę w rodzaju szpinaku, której spożycie absolutnie nie szkodzi zdrowiu i nie pociąga za sobą żadnych przykrych następstw – tłumaczyli przy tym dziennikarze. I wyjaśniali, że nadaje się do tego, wszelkiego rodzaju koniczyna, po tym jak zostanie odpowiednio przygotowana. Należało ją kilka razy przegotować, przy czym koniecznie wymieniać wodę – w ten sposób można było się pozbyć goryczki.
"Jeszcze dalej w swoich sugestiach posunął się >Dziennik Poznański<. jego redakcja w kwietniu roku zwr uwag na najnowsze odkrycie niemieckiej nauki: cz mo je drzewa>Każdy botanik wie o tym, że drzewo zawiera także składniki pokarmowe
Tymczasem Polacy w tym czasie robili co mogli – zakładali miniogródki na parapetach lub w podwórkach kamienic, w łazienkach hodowali króliki, a niektórzy szmuglowali żywność w trumnach albo w specjalnie przebudowanych wagonach kolejek dojazdowych. Ci bardziej odważni zarżniętą świnię – za nielegalne świniobicie można było trafić do Auschwitz – przebierali nawet za staruszkę i transportowali do większych miast. Kiedy trafiali na niemiecką kontrolę, tłumaczyli, że babcia ciężko zaniemogła – a że Niemcy bali się chorób, to z reguły odstępowali od dalszych działań.
"Na ciągłe niedobory w zaopatrzeniu i skromność wojennej diety dało się odpowiedzieć tylko na dwa sposoby. Można było uwierzyć prasie gadzinowej i przyjąć, że kawa, herbata, cukier, masło czy śmietana, to przedmioty zbytku. Przykłady kulinarnych fanaberii, które żadnej szanującej się kucharce nie są potrzebne do szczęścia. Można też było podjąć walkę z wiatrakami w nadziei na udowodnienie, że jednak da się zrobić coś z niczego. Dziesiątki tysięcy Polek wybrały tę drugą drogę".