Paulina Nowosielska: Dziwią pana wysokie pensje etatowych związkowców?

Jan Rulewski*: Nie, bo mają swoje głębokie uzasadnienie w Konstytucji. Państwo Polskie przyjęło zasadę solidarności społecznej, która poza szeregiem innych spraw, zakłada też dialog. A ten wymaga stron, które z kolei muszą się do rozmów przygotować. Dlatego mamy komisje trójstronne na poziomie państwa, układy zbiorowe na poziomie branż i zakładów. Na to są potrzebne środki.

Reklama

Związkowcy z państwowej spółki miedziowej zarabiający wielokrotność pensji zwykłych pracowników. Czy to nie przerost formy nad treścią?

Nie zgadzam się. Całe moje dotychczasowe doświadczenie związkowe pokazuje, że związkowcy nie chcą wybierać na swoich przedstawicieli pracowników o niskim prestiżu. Na ogół niski prestiż wynika z niskiego wykształcenia. Do władz związków wybierani są więc ludzie z prestiżem i autorytetem, z duszą. Tacy, którzy mogą coś ugrać w rozmowach z pracodawcą.

Czyli autorytet musi kosztować?

Tak. Nie do przyjęcia jest postawa kapłańska, w której pracownik przez wiele kadencji i lat rezygnowałby z części wynagrodzenia w zamian za udzielanie się w związku. Żona i dzieci by go do domu nie wpuścili. Nie mówiąc już o tym, jak by wyglądała w przyszłości jego emerytura. Choć zgodzę się, że jest coraz więcej ludzi, którzy wchodzą do związku wyłącznie w obawie przed zwolnieniem z pracy, oraz tacy, którzy przy okazji chcą liznąć nieco władzy i podreperować swój autorytet.

Sugeruje pan, że mamy za dużo związkowców?

Reklama

Nie związkowców, ale związków. Ich ilość jest sprzeczna z interesem pracowników. Po 50 związków w branży. To śmieszne! To nadużywanie zasad dialogu społecznego. Fakt, ustawa o związkach mówi o swobodzie zrzeszania się. Uznaliśmy, w oparciu o doświadczenia historyczne, że warto prowadzić dialog. Bo to Solidarność reformowała kraj. Ale jesteśmy już dawno po transformacji systemowej. Wobec tego nie ma już potrzeby inwestowania na tak dużą skalę w dialog społeczny.

Setki tysięcy złotych na utrzymanie biur związkowców KGHM. W tym kwoty na paliwo takie, że codziennie można by przejechać wzdłuż Polskę. Naprawdę działalność związkowa musi tyle kosztować?

Przy takiej ludzkiej masie, nie sposób uniknąć nadużyć. Tym bardziej, że dziś niektórzy związkowcy odcinają kupony od dawnej działalności. A i pracodawcy korzystają z przywilejów zrzeszania się.

Najwyraźniej takim przykładem symbiozy pracodawcy ze związkami jest Enea, spółka Skarbu Państwa. Spółki córki utrzymywały się latami dzięki lukratywnym zleceniom od energetycznego potentata. W ich władzach są związkowcy Enei.

To chore. Zresztą podobna sytuacja miała miejsce w Stoczni Gdańskiej. Wielu pracowników skorzystało z możliwości podjęcia działalności gospodarczej. W efekcie interes związkowy nieraz przegrywał z interesem spółki, na czele której stał jeden ze związkowców.

Czyli mówimy nie o interesach związku, pracowników, ale partykularnym interesie kilku związkowców?

Tak. W Stoczni Gdańskiej działa 45 – 50 spółek, w których aktywa mają związkowcy. Znamienne, że politycy, publicyści mówią o stoczni, ale w niej samej myśli się w kategoriach spółek. Spółkom z kolei chodzi w pierwszej kolejności o pracę dla zarządu, rad nadzorczych oraz o zyski, nawet kosztem innych członków związku. Mityczna stocznia już nie istnieje. Gorzej, że tworzą się również swoiste spółki pracodawców ze związkowcami, których celem jest ochrona indywidualnych interesów przy prywatyzacji. Dlatego czasem nawet sami pracownicy patrzą na działania związków jak na jakąś klikę. Związki odeszły od niegdyś podstawowej zasady otwartości, kiedy decyzje podejmowano na oczach wszystkich pracowników. To je gubi.

Klika, brak jawności. To nie brzmi dobrze.

Bo i sami związkowcy dopuścili do wynaturzenia. Na przykład moja rodzima Solidarność odeszła od dwóch kadencji w centrali związkowej na rzecz wielokadencyjności. To fatalnie, bo w rzeczywistości człowiekowi trudno wytrzymać więcej niż dwie kadencje.

Co jest w tym trudnego?

Bo jeśli nie ma się z tej działalności boków, to ile lat można się poświęcać? A jeśli jest tłuszczyk, jeśli można sobie ustawić żonę, córkę czy syna w jakiejś radzie nadzorczej, to kto chciałby się od takiego żłobu oderwać? Widzę, że coraz mniej w związkach demokracji, jawności, przejrzystości. Gdyby przyjąć, że związkowcem na stanowisku jest się trzy, góra sześć lat, to byłoby zdrowsze. Bo taki człowiek myślałby bardziej o swojej przyszłości w przedsiębiorstwie, w zawodzie. I o tym, że może kiedyś postanowi wrócić i będzie musiał ludziom spojrzeć w oczy.

I to jest metoda na ratowanie związków?

Ustawa o związkach powinna zmierzać w kierunku swoistego ryczałtu. Na przykład na 100 członków związku przysługiwałby jeden etat i pięć związkowych immunitetów, które stanowiłyby swoistą ochronę przed represjami. I niech same związki zdecydują, kto to ma być. To uchroni nas przed rosnącą armią świętych, nietykalnych.

* Jan Rulewski, wieloletni związkowiec „Solidarności”, internowany w stanie wojennym; senator