Paulina Nowosielska: Etatowy związkowiec inkasujący około 250 tys. zł rocznie. Pana zdaniem to normalna wycena za związkową pracę.
Józef Pinior*: Nie chcę bronić niektórych zachowań związkowców. Tym bardziej nie zamierzam bronić tych, którzy przekroczyli prawo. Ale etatowi związkowcy są niezbędni. I nie wyobrażam sobie, by było inaczej.
Ale czy ci etatowcy powinni kosztować swoje zakłady pracy grube miliony złotych? Jak np. KGHM 7,5 mln w 2008 roku?
Nie neguję, że może mamy tu do czynienia z działalnością bardziej biznesową, niż związkową. Ale bez etatowych pracowników związkowych nie moglibyśmy działać. A co do wysokości wynagrodzenia, to nikt nie powinien czuć się pokrzywdzony. Gdyby ktoś tracił na etacie związkowym, nigdy by się na taką działalność nie godził. Nie podoba mi się pokazywanie związków zawodowych wyłącznie jako potwora, którzy ciąży nad polską gospodarką.
Przyzna pan jednak, że ostatnio zachowania niektórych związkowców budzą wątpliwości?
Błąd założycielski ruchu związkowego w Polsce polegał na tym, że pozwoliliśmy się politycznie ubezwłasnowolnić. I słuszne nawet akcje stają się błyskawicznie orężem dla jednej partii w walce z rządem. To utrudnia związkom działalność. A mówiąc konkretniej, Solidarność od dwóch lat jest kompletnie politycznie pogubiona. W ogóle nie była w stanie odnaleźć się w nowej rzeczywistości gospodarczej.
To znaczy?
To oczywiste, że nasza gospodarka w ostatnich latach przeszła transformację. Natomiast związki jakby przeoczyły ten „drobny” fakt. Skoncentrowały się na akcentowaniu swojego antykomunizmu, co z czasem przekształciło się w czysty populizm. I licytowanie się, kto jest większym ideowcem.
Związki nie zauważyły, że z Polski wyjechały tysiące osób. Próbowałem uruchomić nasze związki zawodowe w Europie. Nic z tego jednak nie wyszło. Bo związkom brakuje tego, co jest podstawą tych działających w USA czy Europie Zachodniej. Czyli tzw. think tanków, swoistych centrów analiz. Bez nich nie potrafią myśleć perspektywicznie. Nie wnoszą nic do dyskusji.
Wracając do rzeczywistości.. Wokół poznańskiej Enei działa systemu naczyń połączonych między nią a spółkami córkami, których właścicielami są związkowcy z Enei właśnie. Ci ostatni przez lata utrzymywali się ze zleceń od swojego pracodawcy. Taki układ to pana zdaniem normalna sytuacja?
Nie. To dowód na to, jak niektórzy potrafią wykorzystać dla prywatnych interesów wszelkie luki na styku gospodarki i biznesu. Widziałem już podobne przykłady. Ale to tylko kolejny dowód potwierdzający archaiczność związków zawodowych, które nie włączyły się nowocześnie, czynnie w kształtowanie gospodarki rynkowej. Nie inicjują dyskusji na temat prywatyzacji, nie debatują, czy jest ona dobra i dla kogo. Zamiast tego aparat związkowy broni wyłącznie swoich pozycji. Często ci ludzie, zamiast być przedstawicielami załogi, stają się pasożytami na zakładzie. Niekiedy dochodzi do „dilu” między nimi a pracodawcami.
Dilu? To dobre słowo?
Dilu, czyli niejasnego porozumienia. Pod szyldem obrony wszystkich pracowników załatwia się tylko interesy tych etatowych działaczy, którzy mają najwięcej do stracenia.
Co jest dziś największą wadą związków zawodowych?
Ich polityczna słabość. W większości krajów związki mają mądre przełożenie na realną politykę. W Niemczech to partia socjaldemokratyczna, w Wielkiej Brytanii Labour Party, w Stanach Zjednoczonych – partia demokratyczna. Nasi związkowcy kiszą się w swoim populistycznym sosie, co czasem zalewa im umysły i przesłania zdolność myślenia. Niektórzy żyją wyłącznie przeszłością i nie są w ogóle zainteresowani stworzeniem w Polsce nowoczesnego układu między gospodarką, związkami a polityką. To spowodowało, że stały się reliktem transformacji.
I tak już pozostanie?
Nie, jeśli tylko młodzi ludzie dojdą do głosu i odsuną to wyjałowione pokolenie. Bo mimo rewolucyjnych zmian na świecie, nigdzie związki nie straciły na znaczeniu. Fakt, upadły ogromne zakłady pracy. Ale rewolucja ostatnich 30 lat nie pogrzebała przemysłu, tylko go odmieniła. To dlatego dziś w Europie powstają związki w nowych branżach. Tak będzie z czasem i u nas. Informatyka, nowe firmy, media i sieci handlowe staną się naturalnym terenem ich działania. W końcu jedne z bardziej bojowych zachowań związkowych ostatnich lat działy się w hipermarketach.
A nie w hutach i kopalniach?
Odrodzenie idei związków nastąpi w nowych branżach. Tu pojawią się jeszcze nie zepsuci ludzie. I może wtedy związkowcy, ci nowej generacji, zaczną sięgać po narzędzia, które już teraz powinny być w powszechnym użytku.
Czyli co?
Prawo, procesy sądowe. Młodzi prawnicy wręcz palą się do tego, by brać się za takie sprawy. Wiem o tym. I może wtedy związki zaczną walczyć o kwestie zdrowotne, ekologiczne, o lepszą jakość życia. Na Zachodzie to już norma. Tylko w Polsce to wszystko ciągle brzmi luksusowo.
* Józef Pinior, działacz „Solidarności” W czasach PRL, polityk