W trakcie spotkania z komitetem strajkowym Stoczni Szczecińskiej usłyszałem: Panie premierze, niech pan każe bankom umorzyć nasze długi. Nie mogę tego zrobić - odpowiedziałem. To niech pan każe syndykowi zakończyć nasze sądowe procesy. Tego też nie mogę uczynić. To niech pan rządzi dekretami.

Reklama

Nie mam takich możliwości. Jeśli pan nic nie może, to po cholerę jest pan premierem?! No właśnie, po co? Przecież wielu Polaków sądzi, że premier może wszystko. Każda kampania wyborcza utwierdza ich w przekonaniu o niezwykłych możliwościach szefa rządu. Tymczasem władza wykonawcza podlega wielu poważnym ograniczeniom wynikającym z istoty ustroju demokratycznego i standardów państwa prawnego.

Minęło ponad 250 lat od opublikowania przez Charles’a de Montesquieu fundamentalnego dzieła "O duchu praw", ale dalej wyodrębnienie władzy prawodawczej, wykonawczej i sądowniczej jest znakiem rozpoznawczym każdej nowoczesnej demokracji.

Znane w historii próby podeptania tej reguły kończyły się tragicznie nie tylko dla rządzących, lecz także dla całych państw i narodów. Z monteskiuszowego ducha bierze się zasada, że władza publiczna może działać jedynie na podstawie i w granicach prawa. To oznacza, że dla wszystkich jej działań musi być podstawa prawna. Inaczej niż obywatel, który może postępować zgodnie z normą odwrotną oznaczającą, że wszystko, co nie jest zabronione, jest dozwolone.

Przy wszystkich tych ograniczeniach nieprawdziwa byłaby opinia, że premier i jego rząd nie mogą niczego. Jeśli mają stabilną większość w parlamencie i dostateczny zapał, margines działania „na podstawie i w granicach prawa” jest całkiem szeroki. Przestrzeń decyzyjna bywa obszerna zwłaszcza tam, gdzie stosowana jest reguła "zwycięzca bierze wszystko"”.

W wielu starych demokracjach nikt nie załamuje rąk, kiedy premier czy minister podejmują decyzje bez konsultacji z opozycją, samorządami czy instytucjami społeczeństwa obywatelskiego. Obywatele wiedzą, że wybory wygrywa się po to, aby rządzić, a nie po to, żeby dzielić się władzą. W kolejnym rozdaniu będą mogli ocenić, czy rządzący dobrze wykorzystali powierzony im mandat, ale wcześniej rząd ma rządzić.

W Polsce ukształtował się inny wzór lansowany głównie przez środowisko „Gazety Wyborczej”, gdzie ideałem jest gabinet apolitycznych fachowców. Partie mogą wygrywać wybory, ale rząd powinien być spoza tych partii i ma realizować swój autorski program. Im bardziej będzie przy tym "niezależny" tym dla niego lepiej. Im bardziej Marek Belka był niezależny od SLD, tym był lepszym szefem jeszcze lepszego rządu.

Reklama

Nie przypadkiem podczas osiemnastu lat transformacji tylko trzech premierów było jednocześnie przywódcami zwycięskich w wyborach partii politycznych. To, co gdzie indziej jest regułą, u nas nadal pozostaje wyjątkiem. Z tego punktu widzenia wadą Jarosława Kaczyńskiego było nie to, że został premierem, tylko to, że został nim tak późno.

Obecny premier, który wygrał wybory i nie bał się odpowiedzialności za przejęcie władzy, kilka lat temu powiedział, że politycy to klasa próżniacza. Dziś ma okazję temu zaprzeczyć, ale jak dotąd pojazd prawie stoi w miejscu lub porusza się na bocznym torze, na którym z reguły panuje największy ruch. Uśmiechy i dobre słowo nie wystarczają, aby nabrać tempa i zacząć realizować sztandarowe pomysły nie tylko z ostatniej kampanii wyborczej.

Biorąc pod uwagę liberalny charakter formacji Tuska, najwięcej oczekiwałem od aktywności rządu w przemianach gospodarczych. Jeszcze będąc w opozycji do mojego gabinetu, Platforma Obywatelska lansowała projekt "3 razy 15".

Chodziło w nim o dokonanie istotnych zmian w maszynerii podatkowej. "Zamierzamy wprowadzić ten system tak szybko, jak to tylko możliwe" - mówiła ówczesna wiceprzewodnicząca PO Zyta Gilowska.

Pozostali liderzy z Tuskiem, Rokitą i Chlebowskim bili jej brawo, przekonując, że da on każdemu spore pieniądze i zlikwiduje bezrobocie. Miał też uczynić z Polski specjalną strefę ekonomiczną Europy, atrakcyjną do robienia interesów, gdzie podatki są niższe i prostsze niż gdzie indziej.

Kiedy Zyta Gilowska weszła do rządu PiS i dostała władzę nad podatkami, o pomyśle "3 razy 15" nawet nie wspomniała. Szybko uznała tę ideę za propagandowy żart dobry do mącenia ludziom w głowach, ale nie do realizacji. Koledzy pani Gilowskiej po przejęciu władzy idą w jej ślady.

Wprawdzie od czasu do czasu przebąkują coś o podatku liniowym, ale chaotycznie i bez przekonania. Ostatnio wypowiedział się w tej sprawie Zbigniew Chlebowski, twierdząc, że będzie to 18 proc. w 2010 roku.

A co z okrętem flagowym "3 razy 15"? Może poseł Chlebowski nie wie, że popełnia efektowny plagiat, bo 18-proc. podatek liniowy znalazł się w "Strategii zarządzania finansami publicznymi państwa w latach 2005-2008" przyjętej przez gabinet Marka Belki. Nawiasem mówiąc, ministrowie SLD z tego rządu, którzy na co dzień odżegnują się od podatku liniowego jak diabeł od święconej wody (np. Jerzy Szmajdziński), nie złożyli wtedy dymisji, ani nie zgłosili sprzeciwu, co po raz kolejny dowodzi, z jaką obłudą mamy do czynienia.

Drugi ważny obszar to reforma finansów publicznych. Wkrótce po przyjęciu planu Hausnera zakładającego oszczędności na sumę 50 mld złotych Platforma ogłosiła brak poparcia dla projektu racjonalizacji wydatków budżetowych.

"Plan pana wicepremiera Jerzego Hausnera jest nie do przyjęcia” - obwieścił na konferencji prasowej Donald Tusk, żądając większych cięć i ograniczeń. "Nie widzimy żadnego powodu, dla którego mielibyśmy poprzeć wehikuł marketingowy SLD" - wtórowała mu Zyta Gilowska. "Nawet symbolicznie nie przyłożymy ręki do popierania rządu Leszka Millera" - dodała.

Sęk w tym, że plan cięć budżetowych w żaden sposób nie mógł przysporzyć wyborców przestraszonych odbieraniem przywilejów i zawężeniem pola parasola socjalnego. Gwiazda PO dobrze to rozumiała, bo w rządzie PiS wyprodukowała skromny planik za 10 mld okrzyknięty ze względów propagandowych wielkim planem reformy finansów. A co sporządził gabinet Tuska? Jak dotąd nic.

Były wiceminister finansów Stanisław Gomułka uważa, że bierze się to stąd, że występuje ogromna presja ze strony ministrów, by mówić o rzeczach politycznie "dobrych", a nie kłopotliwych. Według Gomułki w ogóle nie ma zainteresowania dyskusjami o tym, jak kontrolować wzrost wydatków i jakie reformy wprowadzać, by ten wzrost wyhamować.

Dodatkowo w rządzie jest obawa, że jeśli zaproponuje się trudne reformy, to spotkają się one z wetem prezydenta i nie wejdą w życie. Dlatego gabinet skłania się ku koncepcji, aby podstawowym instrumentem realizacji przemian były działania administracyjne, bez zmiany porządku ustawodawczego.

Takie podejście nie może jednak przynieść powodzenia, bo ogromna większość regulacji prawnych ma umocowanie ustawowe. W sytuacji kwadratury koła prof. Gomułka podał się do dymisji, co wydatnie osłabia szanse reformy finansowej i źle rokuje dla powodzenia programu konwergencji, w którym rząd miał pokazać, jak zamierza spełniać warunki niezbędne do przyjęcia euro.

Lęk przed narażeniem się opinii publicznej nie tylko pozbawia rząd woli działania, ale także powoduje stosowanie uników, jeśli już taka aktywność jest absolutnie niezbędna. Mam na myśli procedury stosowane do tak kontrowersyjnych projektów jak ochrona zdrowia czy ład medialny. W obydwu przypadkach odwołano się do projektów poselskich zamiast rządowych z nadzieją, że ewentualne szkody polityczne nie dotkną gabinetu i premiera. Waga tych spraw jest na tyle istotna, że chowanie się za plecami posłów wywołuje uzasadnioną krytykę.

Trudno się dziwić, bo Rada Ministrów, której nie stać na autorskie stanowiska w kwestiach obchodzących miliony Polaków, nie wygląda poważnie. Mój rząd miał podobne dylematy, ale czy to w przypadku projektu zmiany ustawy o radiofonii i telewizji, czy ustawy o ubezpieczeniu w Narodowym Funduszu Zdrowia, nikomu nie przyszło do głowy, aby wyręczać się projektami poselskimi mimo oczywistego ryzyka politycznego.

Zwalnianie resortów i całego rządu z inicjatyw ustawodawczych jest wysoce naganne i powinno być stosowane rzadko, głównie wtedy, kiedy materia legislacyjna wykracza poza charakter Rady Ministrów. Jak na przykład miało to miejsce przy okazji uchwalania nowego sposobu wyłaniania wójtów, burmistrzów i prezydentów miast oraz ordynacji wyborczej do organów samorządu terytorialnego.

Pół roku to czas dostatecznie długi, aby wdrożyć trudne rozwiązania, które w następnych miesiącach będą już tylko trudniejsze. Premier Tusk w przeciwieństwie do mnie nie musi zaczynać od bolesnych cięć w wydatkach, aby ratować budżet państwa, narażając się przy tym na zarzut, że porzucił swoich wyborców i wartości ideowe.

Nie musi zamrażać płac w sferze budżetowej, zaostrzać kryteriów pomocy społecznej i zasiłków dla bezrobotnych. Obniżać zasiłki chorobowe, skracać urlopy macierzyńskie i zmniejszać wysokość świadczeń przedemerytalnych. Nie musi zmieniać Kodeksu pracy, wchodząc w konflikt ze związkami zawodowymi, ani oddłużać górnictwa na 18 mld złotych, narażając się innym grupom zawodowym. Nie musi zmieniać strategii negocjacyjnej, aby wejść do Unii Europejskiej, wysłuchując, że jest zdrajcą i sprzedawczykiem, dla którego polski interes narodowy jest łatwo zbywalnym towarem.

Nie ma takiego przymusu, ale Donald Tusk pamięta, że kiedy w kampanii wyborczej w 2005 roku powiedział na wiecu wyborczym: "Nie mogę pani obiecać, że pani emerytura wzrośnie", przegrał wybory. I dlatego takie słowa nie przejdą mu już przez gardło. Rząd ma być miły i ładny. Przynajmniej dotąd, dopóki to będzie możliwe. Premierowi sprzyja też niemrawość opozycji, która w niczym nie przypomina tej sprzed kilku lat. Wygląda na to, że tak jak rząd boi się rządzić, tak opozycja lęka się obalenia rządu i to mimo że, jak pisał Montesquieu, "łatwiej przemawiać przeciw królowi, niż przemawiać do króla".

Awantury przy każdym niemal punkcie porządku dziennego, blokady mównicy sejmowej, aktywne komisje śledcze i stała gotowość opozycji do ataku wybijały rządzącą wówczas koalicję z politycznego i legislacyjnego tempa. Prawie wszyscy ministrowie przeszli przez wnioski o vota nieufności i choć żaden z nich nie został odwołany, to medialne przekazy z gorących debat pogarszały wizerunek rządu.

Każdy pretekst był dobry, a Donald Tusk nie zawahał się nawet wykorzystać referendum akcesyjnego, twierdząc, że sprzeciw wobec wejścia Polski do Unii Europejskiej wynika z oporu wobec mojego rządu. Ma się rozumieć, że nadspodziewanie dobry rezultat referendum był już tylko jego zasługą.

Ekipa Tuska uważa, że nie trzeba sobie stawiać zbyt ambitnych celów, lecz małymi krokami poprawiać, co się da. Wiele się nie da, ale na tym ma polegać recepta na przezwyciężenie polskiej przypadłości, która powoduje, że żadna formacja, która wygrała wybory nie zwyciężyła po raz drugi. Platforma chce być pierwsza.