Naszym kolejnym rozmówcą jest Michał Głowiński, niegdyś wybitny badacz języka peerelowskiej propagandy, dziś także niestroniący od zaangażowanych politycznie wypowiedzi. Jego zdaniem w konflikcie wynikłym z wojny na górze powróciło wiele upiorów totalitarnej przeszłości, na czele z antyinteligenckimi fobiami tak charakterystycznymi dla "przodującego ustroju". Dla tych, którzy w wojnie na górze wybrali Lecha Wałęsę, inteligenckość stała się czymś do głębi podejrzanym. Stąd nawoływania do "samooczyszczenia" i nachalne grzebanie w życiorysach w poszukiwaniu wstydliwych epizodów. Te lustracyjne zapędy prawicy zdaniem Głowińskiego zawsze skierowane były w złą stronę - zamiast ścigać rzeczywistych agentów reżimu, tropiono ludzi przez ów reżim złamanych, którym kiedyś zdarzyło się popełnić błąd. Czy jednak antylustracyjne stronnictwo nie ponosi choćby części odpowiedzialności za to, że lustracja i antyinteligencki populizm stały się fetyszami prawicy? Być może - zauważa Głowiński - jednak na korzyść przeciwników rozliczeń przemawia to, że w odróżnieniu od lustratorów mieli na uwadze społeczny pokój, któremu nie pomagały cynicznie zinstrumentalizowane spory wokół przeszłości.

Reklama

p

Cezary Michalski: W inteligenckiej wojnie na górze bardzo wcześnie wybrał pan swoją stronę.
Michał Głowiński*: Zawsze głosowałem na partie jakoś związane z nurtem, którego najbardziej reprezentatywnym przejawem była Unia Wolności.

W rozmowach, które publikowaliśmy ostatnio na łamach "Europy", pojawiło się wiele świadectw dotyczących specyfiki sporu, który podzielił w latach 90. opozycyjną czy też solidarnościową inteligencję. Ona wcześniej żyła w trochę fałszywym przekonaniu o swojej jedności, ale kiedy wybuchła wojna na górze, zaangażowała się bardzo wyraziście i emocjonalnie.
Pamiętam rozmowę z czasów pierwszych wyborów prezydenckich z jedną z moich koleżanek. Powiedziałem jej zgodnie z prawdą, że będę głosował na Mazowieckiego. Ona odpowiedziała: "Ojej, dałeś się zindoktrynować". Wkrótce potem ta sama kobieta zaczęła na Wałęsie wieszać psy, a jej mąż - nie jestem pewien, czy ona także - uczestniczył w pochodzie na Belweder. Teza o indoktrynowaniu bardzo mnie zaskoczyła - przecież ja mogłem o tej mojej koleżance powiedzieć dokładnie to samo.

Reklama

Spory między ludźmi, którzy wcześniej dobrze się znali, a często nawet przyjaźnili, przyjmują jednak specyficzne formy. Jedną z nich jest ostentacyjne publiczne niepodanie komuś ręki. Ten motyw wraca, jest wspominany w rozmaitych kontekstach, ale zawsze jako silne doznanie towarzyskiego wstrząsu, skandalu, który czasem staje się uzasadnieniem dla własnej radykalizacji poglądów.
À propos niepodawania ręki muszę się przyznać, że kilka miesięcy temu zdarzyło mi się nie podać ręki pewnemu mojemu koledze, emerytowanemu profesorowi. Wcześniej spotkałem go, kiedy wypłynęła sprawa niefortunnej ustawy PiS dotyczącej lustracji. Powiedziałem mu, że mi się ta ustawa zdecydowania nie podoba i popieram treść oświadczenia, które wydał wówczas Senat Uniwersytetu Warszawskiego. On mi na to odpowiada tonem insynuacyjnym: "Co, boisz się? Donosiłeś?". Niewiele brakowało, a doszłoby do większej awantury, gdyby nie pewna pani, która weszła między nas. Kiedy później spotkałem tego człowieka, nie podałem mu ręki. To jedyny taki wypadek w moim życiu. Antagonizmów w tak ostrej postaci nigdy wcześniej nie było. To jest wkład PiS do polskiej kultury.

Takie gesty zerwania pojawiają się po raz pierwszy na początku lat 90. Kres rządów PiS jest trochę powrotem tamtego radykalnego konfliktu - czasem nawet linie podziału są te same.
Choć proszę pamiętać, że pierwsze wydarzenie, które stanie się potwierdzeniem zasadności naszych inteligenckich lęków i ostrzeżeń, nie pojawi się wcale na linii "solidarnościowa prawica" kontra "solidaronościowa lewica" czy nawet Wałęsa - Mazowiecki. To będzie wyskok w postaci Tymińskiego znajdującego spore społeczne poparcie, nawet jeśli nietrwałe.

To prawda, ale potem Tymiński zostaje trochę zapomniany i dalsza walka znów toczy się między obozami wojny na górze, z których wyrosną partie i języki powracające w paru kolejnych konfliktach. Najpoważniejsze urazy pozostaną w środowiskach inteligenckich, które podzieliły się przy okazji politycznego konfliktu między Wałęsą i Mazowieckim. I to nawet gdy niektórzy politycy popierający wówczas jedną albo drugą postać porzucą już tamte emocje, czasem nawet zmieniając strony.
Być może te inteligenckie zaangażowania były po prostu bardziej szczere, autentyczne i mniej polityczne - nawet jeśli polityczny konflikt był dla nich pretekstem. W Instytucie Badań Literackich podczas pierwszych wyborów prezydenckich ja i kilkoro moich kolegów wystąpiliśmy z "Solidarności". Zrobiliśmy to dlatego, że w naszym kręgu większość osób opowiadała się za Mazowieckim, natomiast "Solidarność" stawała się wówczas partią polityczną, która opowiadała się za Wałęsą. Należenie do tej partii było dla nas bez sensu. Trudno jednak ten nasz gest nazwać świadomym uprawianiem polityki, a już szczególnie polityki partyjnej. Taki gest rozstania się z "Solidarnością" był odruchem moralnym i emocjonalnym bardzo dla nas ważnym. I jakoś bolesnym, bo przecież wcześniej, w latach 80., "Solidarność" w IBL - wtedy przecież nielegalna - była bardzo silna, a przynależność do niej też nie była wyborem ściśle politycznym, ale bardziej moralnym. W dodatku podziały w obrębie tego zarazem solidarnościowego i inteligenckiego środowiska były nieistotne. Nieistotne były zresztą w tym środowisku także podziały między większością pracowników IBN sympatyzującą z "Solidarnością" a nielicznymi osobami należącymi do partii. Do partii należał na przykład Stefan Żółkiewski. Nie wypisał się z niej, powiedział kiedyś, że przy jego biografii wystąpienie z partii pod koniec życia byłoby komiczne, ale w oczywisty sposób nie było między nami konfliktu. To był zresztą człowiek porządny, który nie miał żadnych złudzeń.

Reklama

Przed naszą rozmową wspomniał pan o spotkaniu, które wywarło na panu ogromne wrażenie, pozwoliło poznać obie strony sporu i potwierdzić własny wybór. To była publiczna dyskusja z udziałem Jerzego Jedlickiego i Ryszarda Legutki.
To był chyba rok 1992. Obaj panowie mówili o inteligencji polskiej, także o jej zachowaniu w PRL. Dyskusję zorganizowało Towarzystwo Popierania i Krzewienia Nauk, które powstało - między innymi z inicjatywy profesor Barbary Skargi - w roku 1980. W stanie wojennym zostało zawieszone, a potem zlikwidowane przez władze. Reaktywowało się momentalnie w roku 1989 i było miejscem takich ważnych inteligenckich spotkań.

Rok 1992 to już okres po wybuchu wojny na górze i ustaleniu się obozów. Celowo zaproszono przedstawicieli obu stron, ludzi bardzo zresztą reprezentatywnych dla swoich obozów.
Oczywiście, my naprawdę chcieliśmy wysłuchać racji drugiej strony. Jedlickiego nie znałem jeszcze wtedy zbyt dobrze, choć oczywiście wiedziałem, kim jest. Jego referat był osadzony w faktach. Był też empatyczny, usiłował pokazywać różne racje, różne postawy. Natomiast referat Legutki był jednym wielkim oskarżeniem - bardzo mi się nie podobał. Tego typu całościowe oskarżenia pod adresem inteligencji jako grupy usłyszałem jeszcze raz kilka lat później. W Radomiu odbywała się konferencja poświęcona Gombrowiczowi. Tam wystąpiła krytyk teatralny pani Elżbieta Morawiec. W swoim referacie interpretowała "Dziennik" Gombrowicza jako wielkie oskarżenie pod adresem moralnie upadłej polskiej inteligencji, szczególnie tej żyjącej w PRL. To po pierwsze nie odpowiadało prawdzie, a po drugie ktoś później powiedział, że jak się przez 30 lat pracowało w redakcji "Życia Literackiego" pod kierunkiem Władysława Machejka, to raczej takich tekstów nie wypada przedstawiać.

Ryszard Legutko swoją pierwszą książkę - "Spory o kapitalizm" - wydał na emigracji i w drugim obiegu. Jego stanowiska nie da się unieważnić argumentem biograficznym.
I nie o biografie tu chodzi, ale o antyinteligenckość, która po tamtej stronie będzie narastać. Pojęcie "wykształciuchy" jest dobrym przykładem punktu dojścia tego procesu. Wcześniej są jeszcze "łże-elity", nawiasem mówiąc, wyrażenie niepoprawne, rusycyzm. Po polsku należałoby powiedzieć "niby-elity" albo "pseudoelity". Ale wróćmy do rzeczy - dla tego obozu, który w czasie wojny na górze poparł Wałęsę, a później się wobec niego dystansował, inteligenckość jest czymś podejrzanym, prowadzącym do moralnego upadku, zepsucia, miękkości... Rozliczanie PRL jest tylko jednym z tropów tego języka. O konsekwencjach jego użycia na początku lat 90. jeszcze nie myślano. A te konsekwencje później przyszły i to w bardzo radykalnej formie. Dla mnie przejawem antyinteligenckości, fatalnym z punktu widzenia społecznego, była pisowska nagonka na lekarzy.

Pretekstem dla niej były realne przypadki korupcji, drastyczne w tym akurat inteligenckim zawodzie.
Toteż mnie nie chodzi tu o obronę korupcji, ale o społeczne konsekwencje takiego akurat wyboru wroga publicznego. Myślę, że samym lekarzom - no, może poza doktorem Garlickim - tak bardzo to nie zaszkodziło. Zaszkodziło za to społeczeństwu. Nieufność wobec lekarzy przyjmuje się szczególnie łatwo wśród ludzi niewykształconych. Jeśli "baba przychodzi do lekarza", to ona musi mu wierzyć. Takie wyskoki antyinteligenckie były dla mnie absolutnie niezrozumiałe. Innym przykładem takich późnych politycznych konsekwencji antyinteligenckości jest dla mnie groteskowy, rzucony przez Jarosława Kaczyńskiego, projekt założenia "prawdziwego" uniwersytetu, gdzie uczyliby "czyści" profesorowie. Zastanawiam się, czy taki atak na inteligencję nie jest stałym elementem myślenia totalitarnego, niezależnie od tego, czy ono jest prawicowe, czy lewicowe. Z mojej wiedzy na temat publicystyki okresu międzywojennego wynika, że to polska prawica była wówczas bardzo antyinteligencka. Ale antyinteligenckość była także bardzo wyraźnym elementem stalinizmu. Ta antyinteligenckość wynikała z populizmu komunistycznego. Racja miała być po stronie ludu, a inteligenci byli klasą usługową. Dobrzy są tylko tacy inteligenci, którzy temu "ludowi" (czyli partii) służyli. Pamiętam wypowiedź pewnej redaktorki z moich czasów studenckich, czyli z okresu stalinowskiego - studiowałem w latach 1951 - 1955. Przysłano do niej recenzję pewnej powieści radzieckiej. Ta recenzja była słaba, więc redaktorka zasugerowała autorowi, żeby poszedł do fabryki, omówił jej treść z robotnikami i napisał ją od nowa. Autor podobno tak zrobił i potem recenzja już nadawała się do druku. To była antyinteligenckość komunistyczna. Ale strukturalnie to się przecież nie różni. Wiele przypadków antyinteligenckości można chyba analizować przy użyciu kategorii stosowanych przez psychologię społeczną. Na przykład stosunek Bieruta i Gomułki do inteligencji był różny. Gomułka jej autentycznie nienawidził. On miał swoją ludową mądrość. W wypowiedziach Bieruta natomiast dało się słyszeć element szacunku dla wykształcenia.

Chodziło raczej o wymianę dawnej, obcej klasowo inteligencji na inteligencję nową i własną, która by władzę swoim inteligenckim autorytetem poparła.
W czasie moich studiów dwie trzecie studentów nie miało matur, tylko ukończone USP - Uniwersyteckie Studia Przygotowawcze. To byli ludzie odciągnięci od pługa, niektórzy potem weszli w rolę inteligentów, ale wielu nie potrafiło. Zdarzały się nawet podobno przypadki samobójstw. Antyinteligenckość w latach 2005 - 2007 była inaczej motywowana, ale jakoś podobna. Kiedy usłyszałem o projekcie "prawdziwego" uniwersytetu, pomyślałem sobie o PRL, w której było to samo, ale z innego punktu widzenia - istniały przecież wyższe szkoły partyjne. Różnie się te szkoły nazywały, na przykład Wyższa Szkoła Nauk Społecznych. Ale też miały służyć do zmiany układu sił w warstwie inteligenckiej, której władza nie ufała.

Skoro użyliśmy już tak mocnych analogii, to chciałem zapytać, w jaki sposób należy prowadzić inteligenckie rozliczenia. I co zrobić z rozmaitymi szlachetnymi przejawami w najlepszym razie inteligenckiej odpowiedzialności i wrażliwości społecznej, a w najgorszym - poczucia winy. Przecież Żeromski nie był stalinistą, a kiedy w "Rozdziobią nas kruki, wrony" opisuje straszne zachowania polskich chłopów, to zamiast nazwać ich "ciemnogrodem" czy "moherami", bierze winę na siebie, na swoją warstwę społeczną. Podobnie jest z Brzozowskim, z Kadenem-Bandrowskim i wielu innymi inteligentami. Czy oni są zbyt naiwni i dlatego się tak samobiczują, czy może mają rację i inteligencja powinna czuć się jakoś odpowiedzialna za "błędy ludu" - zamiast się tego ludu bać i prewencyjnie atakować populistów?
Może trzeba powiedzieć, że pojęcie inteligencji jest pewnego rodzaju fikcją socjologiczną. Polskim inteligentem jest Władysław Bartoszewski, ale polskim inteligentem był też Andrzej Werblan. To, co może być zarzutem wobec Werblana jako inteligenta, nie odnosi się do Bartoszewskiego czy Jana Józefa Lipskiego. Mnie zresztą to lustrowanie biografii mało obchodzi i to wcale nie dlatego, że chcę się od przeszłości odwrócić - także od przeszłości mojego środowiska. Odstręcza mnie raczej polityczny użytek, który z takiego poznawania przeszłości się robi. Bo przecież nie o obiektywną wiedzę historyczną tu chodzi, ale o zupełnie bieżące porachunki, interesy, próby zmiany środowiskowego układu sił. One wywoływały także odruchy obronne i w końcu to wszystko przestało być rozmową o historii polskiej inteligencji w PRL, a zaczęło być zwykłą, brutalną walką polityczną z użyciem biografii tych lub innych osób. Dlatego ja wybrałem zupełnie inaczej. O ile w okresie popaździernikowym mówiono o "błędach i wypaczeniach", to dzisiaj powinniśmy porzucić epokę błędów i wejść w "epokę wybaczeń". To żartobliwe sformułowanie oznacza, że nie odwracamy się od przeszłości, że chcemy ją poznać, ale nie w celach rozliczeniowych. Trzeba przyznać, że były błędy, ale dziś powinny być wybaczenia. Oczywiście nie bezwzględnie, ale w dużej mierze. W całym tym antyinteligenckim szale lustracyjnym zastanawia mnie to, dlaczego dotyczy on głównie osób, które albo zostały zniszczone wbrew sobie, albo miały wielkie zasługi i popełniły relatywnie drobne błędy. Wydaje mi się, że rozliczenia powinny być stosowane przede wszystkim w stosunku do tych, którzy Polską rządzili i którzy ją niszczyli. Teraz z prasy dowiedziałem się, że jakieś pamiętniki wydał Stefan Olszowski. Dlaczego ci panowie nie zajmą się Olszowskim? To był przecież partyjny beton. On odpowiadał za partyjną propagandę w 1968 roku. W Instytucie Badań Literackich pracowała tylko jedna koleżanka, która była autentycznym betonem partyjnym. Ona miała do swojego partyjnego towarzysza generała Jaruzelskiego wielkie pretensje o to, że podczas stanu wojennego był taki łagodny. Kiedy w 1984 roku dyrektorem IBL został wysłużony aparatczyk Witold Nawrocki, także miała pretensje, że jest zbyt łagodny. Ona chciała czystek. Teraz ci ludzie istnieją na jakichś marginesach i nikt ich nie niepokoi.

Sam pan odpowiedział, dlaczego nikt ich nie niepokoi: bo żyją na marginesach i nikt się nimi nie interesuje. Spór na początku lat 90. toczył się o Jaruzelskiego czy Kiszczaka, którzy nie dość, że do samego końca byli w centrum politycznych wydarzeń, to jeszcze czuwali nad sukcesją, nad wprowadzeniem swojej formacji w nowe czasy - i to czuwali skutecznie. A ponieważ część dawnego solidarnościowego obozu Jaruzelskiego i Kiszczaka osłaniała, pojawiło się podejrzenie, że to "uwikłani w komunizm" osłaniają komunistów. W rozliczeniach - także inteligenckich - lub w ich braku, zaczęto widzieć klucz do realnej polityki. To samo pojawiło się przy okazji sporu o przywileje ludzi dawnej władzy, esbeckie emerytury itp. Ponieważ inteligencja się przy tej okazji realnie podzieliła, strona bardziej nieprzejednana zaczęła podejrzewać, że jakąś rolę odgrywają tu uwikłania z przeszłości, które trzeba wyjaśnić.
To są ruchy prawą ręką do lewego ucha. Ja wystarczająco dobrze nie znam ani środowiska politycznego, ani przebiegu tych czysto politycznych sporów, więc nie chcę tutaj wchodzić w rolę autorytetu, ale ten argument ludzi prących do inteligenckich rozliczeń jest niemądry. Ubekom trzeba wytaczać procesy, bo to byli straszni ludzie, ale nie można z tego robić ideologii. Jerzy Jedlicki ogłosił bardzo zasadniczy artykuł, w którym nazwał proces wytoczony Jaruzelskiemu hańbą. Ja bym tak ostro tego nie sformułował, ale uważam, że człowiek, który oddał władzę, choć mógł się opierać, powinien być traktowany ulgowo.

Oni trochę nie mieli innego wyjścia. Od czasów Gorbaczowa z ZSRR szły impulsy wzywające towarzyszy polskich do "poluzowania". A kiedy ZSRR i cały blok wschodni zaczęły się sypać, geopolityczna legitymizacja systemu przestała działać i oni musieli oddać władzę.
To, o czym pan mówi, miało ogromne znaczenie. Jednak ostatecznie kluczową sprawą przy ocenianiu każdej sytuacji historycznej jest pytanie o to, czy polała się krew, czy nie. W tym wypadku do rozlewu krwi nie doszło i to powinno mieć istotny wpływ na naturę późniejszych rozliczeń, na ich większą łagodność.

Zgoda co do zasady, mam jednak wątpliwości, czy język ostrzeżeń przed rozliczeniami też nie był przesadny. Jeden przykład: profesor Andrzej Walicki jest realnym autorytetem w kwestiach liberalizmu, myśli rosyjskiej, jest też autorem ciekawych i idących pod prąd rozpoznań z obszaru historii PRL. Ale w latach 90. przedstawia w swoich tekstach i wypowiedziach Polskę jako teren polowania na czarownice, w którym dawni komuniści pozbawiani są dobrego imienia i wszelkich praw. Tymczasem SLD rządzi wtedy dłużej niż jakakolwiek postsolidarnościowa formacja, postkomuniści mają dobrą pozycję wyjściową w biznesie, wielu pozostało w służbach. Może w dyskusji o rozliczeniach język obu stron miał tendencję do odrywania się od rzeczywistości?
W toczącej się tak długo i intensywnie dyskusji obie strony mogą popełniać błędy, dla mnie jednak najważniejszym kryterium w takich sporach jest zdolność do minimalizowania społecznych napięć, chronienia pokoju społecznego. Na skalę całego państwa i społeczeństwa, a także na mniejszą skalę inteligenckich środowisk. Strona prąca do rozliczeń, znajdująca coraz większą satysfakcję w oskarżaniu, redukowaniu całych inteligenckich biografii i dzieł do jednego najgorszego momentu załamania czy uwikłania - jest na to kryterium pokoju społecznego zupełnie obojętna. Dlatego to nigdy nie była moja strona.

Czy jednak rzeczywiście w tamtym czasie zwolennicy wojny są wyłącznie po jednej stronie, a "książęta pokoju" po drugiej? Czy agresja strony, która nie chce radykalizować historycznych rozliczeń, nie zostaje przesunięta gdzie indziej? Obóz, który do nazywania politycznego sporu używa języka idącego od "ciemnogrodu" po "mohery", często pod adresem grup społecznych, które na transformacji ustrojowej straciły, też przecież nie jest niewinny. Żeromski by się zapłakał, gdyby tego słuchał.
Przyznaję, że określenie "ciemnogród" było niefortunne, ale określenie "moher" jest chyba nieco bardziej żartobliwe. To nie jest żadna kategoria społeczna, to słowo nie odnosi się na przykład do mężczyzn, tylko do pewnej grupy starszych kobiet ubierających się w konkretny sposób. Zresztą nakrycia głowy dość często stawały się symbolami politycznymi - przypomnę choćby czapkę frygijską. Zarzucanie inteligencji, że ona jest skłonna do pogardzania ludem, dogadywania się między sobą nad głowami ludu - to wszystko są jednak typowe, powracające tropy języka antyinteligenckiego pojawiające się historycznie w jego najbardziej brutalnych, totalitarnych odmianach. I one powracają także dzisiaj po stronie Kaczyńskich, którzy świadomie tego rodzaju stereotypy przywołują dla doraźnych celów politycznych.

Ja sam miałem kiedyś nadzieję, że Kaczyński jako inteligent społeczny front wojny na górze przełamie, a nie okopie się po jednej stronie, używając antyinteligenckich resentymentów. Ale niepokoi mnie także zanik wrażliwości społecznej po stronie inteligencji, utrata zdolności do jakiejś krytycznej autorefleksji. Ja wiem, że samobiczowania w stylu XIX-wiecznej inteligencji rosyjskiej już tutaj nie będzie. Rewolucja, czyli wyzwolony i zagospodarowany politycznie gniew ludu, który był konsekwencją tamtego poczucia winy, nie może być przez inteligencję uważany za sukces. Ale przecież zachowywanie się przez inteligencję po prostu jak warstwa społeczna broniąca swojej pozycji i interesów przed robotnikami, chłopami czy jakąś częścią biznesu, szukanie "własnej reprezentacji politycznej" - też nie ma przyszłości. Choćby dlatego że inteligencja jako warstwa jest słaba i tej konkurencji z innymi grupami społecznymi nie przeżyje.
Tym bardziej absurdalne jest przedstawianie inteligencji jako silnego, dobrze zorganizowanego przeciwnika, jako jakiegoś wszechmocnego salonu. A to przecież robiła prawica po roku 1989 i to robią Kaczyńscy. W jednej z poprzednich rozmów w tym cyklu Tomasz Jastrun trochę ironicznie opisuje stan faktyczny tego "potężnego, wpływowego salonu". Zupełnie słusznie zaliczając zresztą do niego znakomitego pisarza Jacka Bocheńskiego, który mieszka tuż obok, także na Służewie nad Dolinką, w takim popeerelowskim bloku jak mój. Jeśli to my jesteśmy salonem, widać jak prawicowe wyobrażenia na temat naszej potęgi nie przystają do rzeczywistości. Jak dalece są one usprawiedliwieniem właśnie dla organizowania się tej prawicy, opierając się na antyinteligenckich fobiach. Jeśli inteligencja ma w tym kraju jakieś wpływy, to polegały one na próbie wprowadzenia do tutejszego języka paru ważnych pojęć, takich na przykład jak liberalizm czy tolerancja. To była prawdziwa misja inteligencka i mnie irytuje, że w Polsce liberalizm jest dziś rozumiany bardzo wąsko, czysto ekonomicznie - zapomina się, że słowo liberalizm pochodzi od słowa wolność. Rozumiem, że neoliberalizm gospodarczy może powodować zamieszanie, ale muszę powiedzieć, że dla mnie liberalizm w życiu ideowym, umysłowym jest wielką wartością, i że tutaj ta krytyka liberalizmu jako koncepcji gospodarczej niejako przerzucana jest też na życie umysłowe, na sprawy obyczajowe. Na to się trudno zgodzić, bo liberalizm w takim rozumieniu jest wielką wartością, która właśnie w obszarze ideowym jest atakowana przez prawicę. Podobnie jest z tolerancją. Profesor Jadwiga Puzynina, wybitna lingwistka, w latach 80. badała użycie słowa "tolerancja". I dla niej słowo to znaczyło wtedy po prostu otwartość, wolność, dobry stosunek do drugiego człowieka. I oczywiście miała rację. Proszę jednak zauważyć, jak się zmienił sens słowa tolerancja w języku prawicy. Tutaj zaważył poboczny w gruncie rzeczy dla tego słowa idiom: "nie ma tolerancji dla...", gdzie słowo "tolerancja" jest używane tylko w znaczeniu przyzwolenia i to na jakieś przestępstwa, złe postępowanie itp. Natomiast jeśli Ryszard Legutko tytułuje jedną ze swoich książek "Nie lubię tolerancji", jeśli parę dni temu w wywiadzie z Adamem Leszczyńskim dla "Gazety Wyborczej" dość jeszcze młody człowiek, który nazywa się Marek Horodniczy i zakłada jakieś nowe prawicowe pismo, mówi, że dla niego tolerancja jest czymś najgorszym, akceptacją każdego występku... W takim razie nadal obstaję przy tezie, że podstawowy napęd prawicy - w każdym razie tej jej części, która wyrosła z wojny na górze, bo Platforma jest tutaj bez wątpienia trochę inna - to napęd antyinteligencki. Bo jak przy tym nie obstawać, skoro najważniejsze zadania polskiej inteligencji - choćby bardzo nieśmiałe przecież próby zaznajomienia Polaków z pojęciem liberalizmu czy tolerancji - prawica przedstawia jako najgorsze zepsucie.

p

*Michał Głowiński, ur. 1934, badacz literatury, eseista, pisarz, profesor w Instytucie Badań Literackich PAN. Znawca twórczości literackiej okresu Młodej Polski i dwudziestolecia międzywojennego. Zajmuje się też literackimi świadectwami Zagłady Żydów. Zasłynął analizami języka propagandy PRL zebranymi w książkach "Marcowe gadanie", "Peereliada", "Mowa w stanie oblężenia" oraz "Końcówka". Oprócz prac teoretycznoliterackich wydał także m.in. tomy prozy wspomnieniowej "Czarne sezony" (1998), "Kładka nad czasem" (2006) oraz zbiory opowiadań. Ostatnio opublikował "Fabuły przerwane. Małe szkice 1998 - 2007" (2008).