Bywało bowiem, że ministrowie słali go na korepetycje. Szef KRRiTV domagał się zdjęcia go z wizji. Inni bojkotowali jego program, a prasa pisała o nim per komisarz. Szczyt tej niesamowitej kariery zbiegł się z aferą Rywina - wtedy na oczach tysięcy widzów Kwiatkowski przeprowadził nagonkę na członków komisji śledczej, którzy wyjaśniali, kto z lewicy stał za korupcyjną ofertą.

Reklama

>>> Zaremba: Wraca telewizja Kwiatkowskich

Bohaterów słynnej afery historia już zmiotła ze sceny, SLD do dziś nie może się podnieść, a tymczasem Andrzej Kwiatkowski zalicza właśnie wielki comeback. W najbliższy wtorek - tym razem jako ekspert od tematyki europejskiej - będzie rozliczał europosłów.

W tej historii absurd goni absurd - inżynier rolnik, który zrobił telewizyjną karierę pod parasolem postkomunistycznej wierchuszki, wypływa znów na szerokie wody jako faworyt sympatyka prawicowej partii. Prezesowi Piotrowi Farfałowi zawdzięcza dobry czas antenowy i świetnego producenta. Wszystko dlatego, że Kwiatkowski ma dziś wsparcie w rodzinie Borysiuków, od których los Farfała zależy. Tomasz Borysiuk (syn) kiedyś terminował w klubie SLD, dziś jest członkiem KRRiTV, Bolesław Borysiuk (ojciec) działał w Samoobronie, teraz doradza Farfałowi.

Ci dwaj panowie - na przekór wszelkim koalicjom i politycznym układom - rozprowadzają dziś kadry w publicznej TV, największej stacji telewizyjnego naszego regionu i wciąż spółce Skarbu Państwa.

To nie jedyny paradoks. Gdy rozmawialiśmy z Kwiatkowskim, jego program czekał już tylko na akceptację bezpośredniej przełożonej - Anity Gargas - wcześniej czołowej dziennikarki prawicowej "Gazety Polskiej".

Dobry nos wyczuwa trendy

Reklama

Andrzej Bober, który dziś uczy studentów, jak robić telewizyjną publicystykę, słysząc o tym powrocie wzdycha: - Na moich zajęciach nie dostałby nawet zaliczenia, nie mówiąc już o szansach na egzamin.

Ale prawda jest taka, że to dzięki Boberowi Kwiatkowski w ogóle zaistniał.

Początek lat 80. - Bober prowadzi "Listy o gospodarce" i szuka kogoś, kto zna się na rolnictwie. Pada na Kwiatkowskiego, który - jako naczelny dwutygodnika "Traktor" - pojawiał się czasem w TVP. I tak Kwiatkowski dostaje kilka minut na analizę cen górki wieprzowej i ziemniaków. Szybko łapie telewizyjnego bakcyla, po latach prowadzi nawet "Turniej miast".

Gdy upada PRL, upada też "Traktor", któremu równolegle szefuje, ale i otwierają się nowe możliwości. Wracają "Listy o gospodarce", startuje nowy program "Kariery, bariery", które prowadzi najpierw duet Bober - Kwiatkowski, a potem - panowie już skonfliktowani - osobno.

Kwiatkowski nie afiszuje swych poglądów, ale gdy do programu o mocno rozrywkowym charakterze zaprasza Adama Michnika, staje się jasne, że trzyma rękę na pulsie. Wkrótce już nikt nie pamięta o jego rolniczej specjalizacji. Kwiatkowski dostaje całą publicystykę w "Jedynce" i zaczyna robić prawdziwą karierę.

Trudno nie jest. Państwowa telewizja jest wciąż jedyną stacją w kraju. Kwiatkowski nawet nie myśli o nowych formatach czy ekstragościach, którzy przyciągną publiczność - całą bieżącą publicystykę polityczną obsługuje i tak zespół "Polityki". Codziennie wieczorem wprost do kamery przez dobre siedem minut przemawia Janina Paradowska i jej redakcyjni koledzy. Tak wyglądało polityczne podsumowanie dnia.

U "Króla Salcesonu"

To musiały być niesamowite lata. Kwiatkowski jako szef publicystyki sam sobie wymyślał programy, sam sobie zlecał, sam je prowadził i wyceniał. A na dodatek - dzięki przedstawicielom świata biznesu, których gościł w swych programach - zdobywał nowe kontakty, które przynosiły mu dodatkowe pieniądze.

Na początku lat 90., będąc etatowym pracownikiem telewizji, stanął na czele warszawskiego oddziału firmy polonijnej Pollas eksportującej cytrusy. Właściciel firmy Mirosław Piotrowski spod Konina zwracał uwagę wielkim jak na tamte czasy rozmachem - tony cytrusów z południa Europy sprowadzał nowymi kontenerowcami. Dzięki temu i Kwiatkowski nie narzekał na kiepskie auto. Jako dziennikarz telewizyjny i pracownik polonijnej firmy w jednej osobie zajeżdżał na stację czerwonym volvo, budząc sensację na telewizyjnym parkingu.

Czy Kwiatkowski miał jakieś pojęcie o handlu cytrusami czy raczej inne atuty? Nie wiemy, a Mirosław Piotrowski nie chciał podejść do telefonu, by podzielić się z nami swą wiedzą. Nie wiemy też, skąd biznesmen spod Konina znał Kwiatkowskiego i czy gościł w jego programach. Patrząc na kolejną posadę dziennikarza - nie jest to wykluczone.

Bo gdy skończyła się praca w Pollasie, wkrótce trafiła się inna - Kwiatkowski dostał etat redaktora naczelnego tygodnika "Na wskroś". I raz, dwa razy w tygodniu (już jako szef publicystyki) wsiadał do służbowego poloneza i mknął do Częstochowy, by przygotować kolejne numery. A potem wracał do stolicy z bagażnikiem wypełnionym wędlinami.

"Na wskroś" było bowiem kaprysem ówczesnego potentata z branży mięsnej Czesława Ł. zwanego Królem Salcesonu. Przed dwa lata finansował kolorowy magazyn, który pisał o regionalnych problemach. Być może Ł. miał większe ambicje, jego tygodnik ponoć rozprowadzano też wśród posłów i dlatego potrzebny był mu dziennikarz ze znanym nazwiskiem? W każdym razie nic z tego nie wyszło. Dziś Ł. jest oskarżony o wyłudzanie kredytów, ale wtedy - jako rzutki biznesmen - kilkakrotnie pojawiał się w TVP w programach Kwiatkowskiego i narzekał na stawiane przedsiębiorcom przeszkody.

Jedna z dziennikarek "Na wskroś", Małgorzata Szczodrowska, wspomina: - Poznali się w telewizji, gdzie Kwiatkowski prowadził rozmowy, a Łoś w nich występował.

Pytamy Kwiatkowskiego: - Jak pan to wszystko zdołał łączyć? Kierowanie publicystką, prowadzenie programów i równocześnie takie biznesy?

- Och, byliśmy młodzi i można było wiele rzeczy robić naraz - odpowiada.

To osobiste zaangażowanie w sferę gospodarczą w pewnym momencie stało się już nieco kłopotliwe. Po latach prokuratura zabrała się za sprawdzenie, czy Kwiatkowski - w ramach swych telewizyjnych zajęć - nie przyjął korzyści majątkowych. Śledztwa ostatecznie nie wszczęto, bo - według naszych informacji - uznano, że czyn jest przedawniony.

Orędzie dla Wałęsy

Na dodatek zaczęły się kłopoty w TVP. Do stacji wkroczyła nowa ekipa, tzw. pampersi, antykomunistyczni dziennikarze z Wiesławem Walendziakiem na czele, którzy nie znajdowali zalet u starych telewizyjnych fachowców.

Oczywiste było, że i dla Kwiatkowskiego skończą się cudowne lata, ale dziennikarz nie poddawał się bez walki. Na zwolnieniu lekarskim postanowił podleczyć wrzody. - Wydaje mi się, że w końcu udało się go zwolnić, bo potem chodził po Sejmie i żalił się, komu tylko mógł - wspomina Krzysztof Nowak, ówczesny wiceszef Jedynki.

To musiały być naprawdę trudne czasy, skoro Kwiatkowskiego widywano nawet w okolicach Lecha Wałęsy. Leszek Spaliński, rzecznik prezydenta, w ostatnim roku urzędowania, wspomina, że Kwiatkowski raz czy dwa razy pomagał przy nagraniu orędzia, gdy pojawiały się kłopoty z prompterem.

Wałęsa pewnie nie pamiętał tego albo nawet o tej pomocy nie wiedział. Gdy wkrótce spotkają się w jednym studio na słynnej debacie prezydenckiej, a Kwiatkowski - jako reprezentant Aleksandra Kwaśniewskiego - poruszy temat aborcji, Wałęsa nie okaże cienia litości. - Gdyby była dopuszczalna, to może i pan spłynąłby rurami do kanalizacji - chłostał dziennikarza.

W ostatecznym rozrachunku cały występ jednak się opłacił - gdy postkomuniści wkrótce dojdą do władzy, Kwiatkowski wróci do pierwszej ligi, a nawet kilka razy otrze się o posadę w KRRiTV.

Ale nie czeka na to z założonymi rękoma. Jeszcze za "pampersów" na łamach postkomunistycznych gazet rozpoczyna partyzancką wojnę ze swymi oprawcami.

Gdy jeden z telewizyjnych dyrektorów powiedział mu, że od jakiegoś czasu nie ogląda stacji, bo zepsuł mu się telewizor, w lewicowej prasie zaraz ukazuje się notka, że do TVP przyszedł dyrektor, który nie ma w domu telewizora. Na łamach tygodnika "Przegląd" pojawia się felietonistka Katarzyna K. Zlicza pryszcze na policzkach nowych szefów i oskarża o "niebotyczne pensje" - środowisko nie ma wątpliwości, kto ukrywa się pod pseudonimem. Kwiatkowski albo zaprzecza, albo się śmieje, podejmuje kolejne desperackie akcje. Bo choć w TVP zdążyła się zmienić ekipa, wciąż nie doceniano jego talentów.

W lutym 1997 r. ukazuje się wywiad z prezesem NIK Januszem Wojciechowskim ostro krytykującym władze stacji. Wywiad podpisuje Marek Zaleski, ale wielu podejrzewa, że to tylko nowy pseudonim Kwiatkowskiego. Dziennikarze prowadzą śledztwo i ustalają w NIK, że o Zaleskim nikt nie słyszał, pewnie nawet nie istnieje. To nie łamie jednak kariery Kwiatkowskiego, wręcz przeciwnie - trafia do zarządu TVP.

"Brud, smród i ubóstwo"

Fotel traci stosunkowo szybko, bo w stacji zaczyna się epoka Roberta Kwiatkowskiego (zbieżność nazwisk przypadkowa) i znacznie ważniejsi notable lewicy biorą się za TVP. Andrzej Kwiatkowski spada na niższy szczebel, ale dostaje w końcu to, o czym marzył - własny program.

To nie są czasy, kiedy w telewizji raz pojawia się Tomasz Lis, drugiego dnia Bronisław Wildstein, a wszystko uzupełnia Przemysław Szubartowicz z "Trybuny". To czasy, kiedy Leszek Miller (jako lider opozycji) grozi, że nie wejdzie do studia razem z wiceministrem koalicji rządzącej. I przedstawiciela rządu się nie wpuszcza!

To czasy, kiedy pięć komitetów wyborczych składa solidarny protest, bo boją się oddać w ręce Andrzeja Kwiatkowskiego (odpowiadał akurat za kampanię wyborczą) kasety ze spotami swych kandydatów. To czasy, kiedy - jak ujawnił Janusz Rolicki - co tydzień szefowie publicznych mediów z Kwiatkowskim włącznie ustalali z Millerem strategię propagandową na nadchodzące dni.

"Tygodnik polityczny Jedynki" staje się szybko wizytówką całej stacji. Kwiatkowski zajmuje miejsce pośrodku i pochylony nad plikiem kartek czyta pytania do gości. Pełni rolę moderatora, ale raczej nie wdaje się w dyskusję - po prostu czyta pytania, rozwlekłe i pełne cytatów, i prosi o ripostę. Czyta też własne powitanie i finalny komentarz, na przykład taki: "W komisariacie brud, smród i ubóstwo, a politycy rządzącej koalicji zajmują się polowaniem na agentów". Czasem pozwala sobie na wtrącenie kilku uwag ("Większość obywateli komedii »lustracja« ma powyżej uszu"), ale główny ciężar rozmowy spada na gości, którzy skaczą sobie do gardeł.

Apogeum przypada na czas afery Rywina. Kiedy wszyscy pasjonują się, kto stał za producentem i jego korupcyjną ofertą, Kwiatkowski na oczach tysięcy widzów przeprowadza nad sejmową komisją śledczą sąd kapturowy. Z uśmiechem przygląda się, jak przedstawiciele rządu Millera i obozu prezydenckiego zrównują z ziemią Zbigniewa Ziobrę, który reprezentuje komisję. Wyśmiewają śledczych, podważają ich kompetencje i sięgają po absurdalne argumenty, jak Małgorzata Wilkosz-Śliwa z prokuratury, która krzyczy na Ziobrę, że prokuratura to czwarta władza, więc Sejm (który krytykował opieszałość w wyjaśnianiu afery) nie ma prawa do krytyki tej instytucji.

Z perspektywy lat tamtą postawę Kwiatkowskiego można uznać za desperacką obronę zajętych pozycji, ale wtedy gdy upadek SLD wcale nie był pewny, wyglądało to raczej na otwartą kpinę z próby wyjaśnienia głośnej afery, niebywały triumfalizm i pychę postkomunistów, którzy byli pewni, że mimo nowych faktów i nowych ustaleń nikomu włos z głowy nie spadnie.

Może gdyby Kwiatkowski był bardziej czujny, tonowałby nastroje, ale popełnił błąd. Nowa ekipa to ostentacyjne zaangażowanie potraktowała jako gwóźdź do trumny - Kwiatkowski znowu został wyrzucony z TVP. W sierpniu 2004 r., niemal pięć temu, z anteny zszedł ostatni jego program.

Wyglądało to na absolutny koniec tej niezwykłej kariery, po takiej kompromitacji raczej nie sposób się podnieść, ale Kwiatkowski nie przekreślał swych szans. Gdy do władzy doszło PiS, przekonywał: "Jestem, zawsze byłem, za lustracją. Jeśli ktoś robił świństwa, donosił i krzywdził ludzi, powinien być wykluczony z zawodu".

Nikt jednak nie docenił tej wolty, Kwiatkowski przycupnął w strukturach związanych z resortem rolnictwa. Awansował do grona współpracowników wicepremiera Andrzeja Leppera (Lepper: - Świetny fachowiec. Współpracowało nam się bardzo dobrze), ale przez sekretariaty prezesów TVP wciąż nie udało się przebić. Dopiero obecne władze zainteresował scenariusz najnowszego programu. Zła passa dobiegła końca.

- Bardzo chciałem tu wrócić - nie ukrywa dziennikarz i dodaje: - Serce człowieka bolało, kiedy patrzył przez te ostatnie lata, jak to się wszystko marnuje.