Jeśli zapowiedziana ewakuacja polskich wojsk będzie przebiegała w ustalony z Amerykanami sposób, wówczas nikt nie zarzuci Polakom, że wychodzą z Iraku w złym momencie. Gdyby jednak doszło do sytuacji, w której polscy żołnierze machają nam z okien autobusu krzycząc: "Wyjeżdżamy, życzymy powodzenia w zajmowaniu naszego miejsca" - byłaby to prawdziwa kompromitacja. Dlatego też nie sam fakt wycofywania się znad Tygrysu i Eufratu, ale sposób, w jaki to będzie przebiegało, ma kluczowe znaczenie dla dalszych relacji polsko-amerykańskich.
Hiszpański model zakończenia irackiej misji jest złym przykładem, natomiast ze wszech miar poprawny jest model brytyjski. Bo rząd w Londynie nie uległ presji opinii publicznej, która gromkim głosem domagała się natychmiastowego wyjścia z Iraku, i wprawdzie zapowiedział wycofanie wojsk, ale jednocześnie zapewnił sojuszników, że zrobi to stopniowo i w ścisłej z nimi współpracy. Zupełnie inaczej niż hiszpański premier Jose Luis Zapatero, który melodramatycznym gestem wyciągnął hiszpańskich żołnierzy z baz. Dlatego Stany Zjednoczone nie odebrały decyzji Londynu jako ucieczki i nie zareagowały ze złością.
Bo nie chodzi bynajmniej o sam fakt wyjścia z Basry, ale o styl, w jakim to zrobiono. Pomiędzy sojusznikami zdarzają się nieporozumienia, ale nawet mając różne zdania, nie można forsować swoich racji bez rozmowy z drugą stroną. Brytyjczycy do końca nie uciekali od zadań, których się podjęli.
Jeśli miałbym teraz udzielać jakichś rad polskiemu rządowi, sugerowałbym, aby jak najszybciej rozpocząć rozmowy z Amerykanami na temat terminu i warunków wycofania. Bo Stany Zjednoczone przyjęły już do wiadomości fakt, że hasłem zakończenia misji irackiej obecny rząd wygrał wybory i że musi dotrzymać obietnic. Teraz chodzi jedynie o takie zaplanowanie ewakuacji, żeby wojsko amerykańskie mogło przejąć obowiązki Polaków.