Świat wkracza właśnie w nową fazę niepokoju i wrzenia. Ten czas będzie się wyróżniał zupełnie nowym typem konfliktów. Coraz łatwiej dostępne stają się bowiem niewielkie i tanie, ale potężne rodzaje broni.

Już wkrótce na zakup bomb atomowych będą mogły sobie pozwolić nie tylko tzw. państwa bandyckie, ale nawet bogate, lecz niepoczytalne osoby prywatne. I właśnie ta niemal powszechna dostępność broni masowego rażenia stanowi jeden z najważniejszych nowych elementów zmieniających oblicze wojen.

Nadchodzący zamęt wynika w niemałym stopniu z cywilizacyjnych przemian, jakich jesteśmy świadkami. Radykalni islamiści, przywołując obrazy z przeszłości, nie kryją się z intencją przywrócenia potęgi islamu sprzed stuleci. Mówią wprost, że ich celem jest ustanowienie światowego kalifatu. Po 11 września 2001 r. mamy już świadomość, że w realizacji tego postanowienia nie cofną się przed niczym. Oczywiście, nie wiadomo, jaka część muzułmanów popiera tę ideę, być może to tylko margines, ale na pewno mamy do czynienia z wieloma niebezpiecznymi grupami, które zagrażają nie tylko Amerykanom czy Polakom, ale również krajom Azji Południowo-Wschodniej czy niektórym regionom Chin.

Zmiana mapy świata
Wszystko to sprawia, że jesteśmy świadkami tworzenia się zupełnie nowej mapy przemocy i konfliktów na naszej planecie. Niektórzy posuwają się nawet do stwierdzenia, iż wybucha (czy też wraz z atakami z 11 września już wybuchła) trzecia wojna światowa. Ja jednak uważam porównanie z poprzednimi konfliktami światowymi za nietrafione, gdyż sugeruje ono, że mamy naprzeciw siebie określonego "wroga" - jednolite, scentralizowane źródło nieprzyjacielskiej siły. Tymczasem obecnie świat niemuzułmański - a także wiele państw muzułmańskich - ma do czynienia z wrogiem pozbawionym centrum, jednolitego przywództwa i jednorodności etnicznej, wrogiem, który jest szybko rozprzestrzeniającą się ideologią nienawiści. Zresztą muzułmanie też nie prezentują jednego frontu, czego przykładem jest śmiertelny konflikt między szyitami i sunnitami w Iraku.

Krótko mówiąc, wielkie, mało mobilne i zbiurokratyzowane armie, które walczyły podczas obu wojen światowych i zimnej wojny, nie zapobiegną przemocy i nie wygrają wojen nowego typu.






Reklama

Słyszy się często, że islamiści występują przeciwko Zachodowi. Co jednak znaczy Zachód? Czy będzie to chrześcijaństwo? Czy Zachód obejmuje Indonezję - kraj o największej liczbie muzułmanów na całym świecie, w którym mimo to islamiści przeprowadzają zamachy terrorystyczne? Czy obejmuje Tajlandię i państwa Azji Środkowej, gdzie również dochodzi do zamachów? Czy obejmuje Egipt i Arabię Saudyjską, których rządy chce obalić Al-Kaida? Konflikty, przed którymi stoimy, mają charakter globalny, ale różnią się zasadniczo od dwóch wojen światowych. Przyszłe bowiem nie będą już powtórzeniem bitwy o Kursk, z ogromnymi dywizjami pancernymi naprzeciwko siebie czy rzezi pod Stalingradem.

Armia bez hierarchii

Nowoczesne uzbrojenie i systemy komunikacji, które umożliwiają mnogość struktur organizacyjnych, sprawiają, że walka z nowym typem partyzantki postawi przed tradycyjnym wojskiem nieznane dotychczas wyzwania. Mieliśmy już zresztą małą próbkę tego, jak będzie wyglądać wojna przyszłości: inwazję Amerykanów w 2003 roku na Irak. Została przeprowadzona głównie przy użyciu rozbudowanych technologii (zwłaszcza lotnictwa), bardzo wyrafinowanego sprzętu, robotów pozwalających maksymalnie oszczędzać życie walczących, małych i mobilnych oddziałów specjalnych, w których żołnierze są lepiej wyszkoleni i mają o wiele większą swobodę decyzji niż w tradycyjnym wojsku.

Wojska amerykańskie obaliły reżim iracki w zaledwie trzy tygodnie, przy mniej niż 150 poległych żołnierzach po swojej stronie. Dopiero późniejsze polityczne błędy Ameryki - rozwiązanie irackiej armii i policji, wyrzucenie na bruk saddamowskich urzędników państwowych i brak planów na okres zaraz po wojnie - sprawiły, że wojna ta zamieniła się w katastrofę zarówno dla Stanów Zjednoczonych, jak i dla narodu irackiego.



Brak przygotowania USA na okres po Saddamie odzwierciedlał zbiurokratyzowane i antagonistyczne stosunki między Pentagonem i Departamentem Stanu. Sprawę pogarszała dodatkowo niechęć administracji Busha do koncepcji "odbudowy państwa" uważanej za nierozsądną i kojarzonej z administracją Clintona. Najgorsze było jednak nastawienie mentalne waszyngtońskich zwolenników i przeciwników wojny do tego konfliktu. Amerykanie myśleli o nim w kategoriach państw narodowych. Decydentom politycznym nie przyszło do głowy, że dla drugiej strony ważniejsza od tożsamości narodowej okaże się tożsamość religijna.

Reklama

Irak pokazał również, że coraz bardziej zaciera się granica pomiędzy tymi, którzy służą w wojsku, i tymi, którzy w nim nie służą. Do strefy walk wysłano rezerwistów z amerykańskiej Gwardii Narodowej. W operacjach wojennych coraz częściej będą brali udział członkowie gwardii cywilnej, czyli pół żołnierze, pół cywile.

Wojenna licytacja

Wojna w Iraku zwiastuje także inną tendencję: coraz większe wykorzystanie najemników zarówno przez regularne armie, jak i partyzantkę. Najemnicy będą w przyszłości walczyć po wszystkich stronach frontu, dla tego, kto więcej zapłaci. Wynajmować ich będzie zarówno CIA czy polski wywiad, jak i Al-Kaida. Wymusi to zmiany w tradycyjnej organizacji wojska, które obecnie jest zbudowane na zasadzie biurokracji ery przemysłowej i opiera się transformacji. To nie przypadek, że generałowie amerykańskiej armii podnieśli bunt i wzywali do odejścia Donalda Rumsfelda, głównego architekta wojny w Iraku. Był on atakowany właśnie za próbę - skądinąd dosyć nieudolną - reformy sił amerykańskich.

W Pentagonie przez cały czas toczy się walka pomiędzy nastawioną bardziej tradycjonalistycznie armią i pozostałymi rodzajami wojsk, czyli marynarką i lotnictwem. Choć dowódcy zdają sobie sprawę z nieuchronności przemian, wiążą się one z poczuciem lęku i niepewności. Wojsko, i to nie tylko amerykańskie, będzie się musiało zmierzyć z serią poważnych kryzysów instytucjonalnych, zanim ten problem zostanie przezwyciężony. Bez wątpienia zmianie będzie musiał ulec typowy dla cywilizacji industrialnej sposób organizacji wojska oparty na hierarchicznej strukturze dowodzenia. Nie wiadomo jeszcze, co powstanie w jego miejsce. Możliwości organizacyjnych jest wiele i prawdopodobnie nie będzie jednego uniwersalnego modelu przyjętego przez wszystkich.

US Army jak Armia Czerwona
Wojsko przyszłości z pewnością w większym stopniu wykorzysta sieciowy model zarządzania. Albo odwoła się do doświadczeń dawnej Armii Czerwonej, gdzie - w przeciwieństwie do tradycyjnej armii amerykańskiej, w której mamy pojedynczą linię dowodzenia - istniały dwie linie dowodzenia i komunikacji: oprócz wojskowej także polityczna. W każdym oddziale był i dowódca, i oficer polityczny.

Tak czy owak będziemy świadkami eksperymentów z najrozmaitszymi modelami, choć generalnym kierunkiem stanie się z pewnością uelastycznienie struktury armii i wprowadzenie mniejszych, bardziej mobilnych oddziałów, z krótszą linią dowodzenia, bazujących na komunikacji satelitarnej i nowych technologiach. Trzeba jednak pamiętać, że pojawienie się modelu walki i armii nowego typu nie oznacza wcale końca modelu wojny tradycyjnej, a nawet pierwotnej - plemiennej. Będą one ze sobą współistniały.

Nie możemy bowiem wcale wykluczyć masowej wojny na dużą skalę na przykład z Rosją, w której nadal dominuje organizacja społeczna i kulturowa z epoki przemysłowej. Polacy najlepiej zdają sobie zresztą z tego sprawę, bo ostatnie buńczuczne oświadczenia Kremla głośniej słychać w Warszawie niż odleglejszym Waszyngtonie.

W Afganistanie natomiast obserwujemy starcie między najnowocześniejszymi oddziałami i bojownikami działającymi zgodnie z duchem walki plemiennej. Mamy zatem obecnie do czynienia z o wiele większym zakresem możliwych stylów prowadzenia wojny niż dawniej, a nasze tradycyjne biurokracje ery przemysłowej nie potrafią sobie z nimi poradzić.

Generał - ambasador
Jednym z najważniejszych nierozwiązanych problemów zarządzania wojną na Zachodzie jest sztuczny, biurokratyczny rozdział pomiędzy armią i dyplomacją oraz brak koordynacji działań pomiędzy tymi dwoma instytucjami. Mogliśmy to obserwować na przykładzie wojny w Iraku. Bardzo poważną przeszkodą w skutecznym jej prowadzeniu był bowiem konflikt i brak komunikacji pomiędzy Departamentem Stanu i Pentagonem. Ten pierwszy skupiał się na dyplomacji, zawiązywaniu sojuszy, szukaniu poparcia i tworzeniu zrębów nowego irackiego państwa, natomiast ten drugi chciał przede wszystkim przeprowadzić szybką, skuteczną kampanię w nowoczesnym typie.

Będzie kiedyś musiało dojść do połączenia pomiędzy zarządzaniem dyplomacją i wojskiem, gdyż biurokratyczne rozróżnienie pomiędzy nimi w ogóle się nie sprawdza w obliczu nowych zadań. Na razie jednak sprawa pozostaje otwarta i tylko jedno jest pewne: wchodzimy w okres zacierania się granic i końca jasnych definicji. Przez następne kilkadziesiąt lat będziemy mieli do czynienia z chaosem i wyłanianiem się nowego porządku. I nikt nie wie jeszcze, jak będzie on wyglądał.





















Alvin Toffler, amerykański pisarz, futurolog; znany głównie z pracy na temat cyfrowej rewolucji, rewolucji komunikacyjnej, rewolucji korporacyjnej oraz osobowości technologicznej; autor książek "Budowa Nowej cywilizacji. Polityka trzeciej fali", "Wojna i Antywojna"