MACIEJ MIŁOSZ, ARTUR RADWAN: Dlaczego prezydent Bronisław Komorowski ogłosił decyzje rządu o negocjacjach związanych z tarczą przeciwrakietową i zakupem śmigłowców? Jakie były ku temu podstawy prawne?
TOMASZ SIEMONIAK: Poinformowaliśmy o tym w tym samym czasie w komunikatach ministerstwa.
Te komunikaty były już po ogłoszeniu informacji przez prezydenta.
Poinformowaliśmy z panią premier prezydenta, potem podaliśmy komunikaty.
Reklama
A w międzyczasie prezydent zrobił briefing prasowy i te decyzje ogłosił. Jak widać po wynikach pierwszej tury, w kampanii to jednak nie pomogło.
Nie sądzę, żeby to miało jakikolwiek wpływ na kampanię wyborczą, po prostu prezydent wypełniał swoje obowiązki.
Normalnie takie rzeczy ogłasza pan albo wiceminister Czesław Mroczek.
Prezydent jest zwierzchnikiem Sił Zbrojnych i nie ma niczego szczególnego w tym, że publicznie poinformował o ważnych sprawach dotyczących modernizacji wojska. Zwłaszcza że dotyczyło to jego priorytetów: obrony powietrznej i mobilności wojsk. A prezydent Bronisław Komorowski w czasie swojej prezydentury bardzo aktywnie działa na rzecz wojska, więc sądzę, że było to dość naturalne.
Patrząc na wynik wyborów, jest duża szansa, że będziemy mieli zaraz nowego prezydenta, a jesienią nowy rząd. Nowa ekipa może mieć inne zdanie na temat tych rozstrzygnięć.
W sprawach obrony powietrznej nie sądzę, żeby ktokolwiek znalazł mocniejszego partnera dla Polski do rozmowy niż rząd Stanów Zjednoczonych. Wiem, że podobnie uważają politycy największej partii opozycyjnej. Jeśli chodzi o śmigłowce, to rozwiązanie broni się formalnie i merytorycznie; oferenci konkurując, mieli równe szanse. Oceniając to politycznie, nie wydaje mi się też możliwe podjęcie przez nową ekipę decyzji niweczących szanse państwowych zakładów lotniczych w Łodzi i Dęblinie oraz inwestycji w Radomiu. Poza tym staraliśmy się wyjaśnić jak najwięcej komisji sejmowej, senackiej, związkom zawodowym.
Prezes PZL Świdnik mówi jedno, wy zupełnie co innego, a cała reszta, która nie widziała dokumentów, może się zastanawiać, komu wierzyć bardziej.
Zajęliśmy jasne stanowisko w tej sprawie, jesteśmy gotowi do jego weryfikacji przez służby, organy kontrolne i inne instytucje. Nie zaoferowano nam w tym przypadku wymaganego przez wojsko śmigłowca w wymaganym terminie.
Nie uważa pan, że powinna być większa jawność w tej materii, by nie było takich niejasności?
Wykazaliśmy maksimum jawności w tej sprawie i sądzę, że dla zainteresowanych sprawa jest jasna.
Oferenci chętnie by część tych dokumentów ujawnili.
Postępowanie trwa, nigdzie w takiej sytuacji nie ujawnia się dokumentów. Zaprosiliśmy też obserwatora związkowego, żeby osobiście obejrzał dokumenty.
Porozmawiajmy o tarczy przeciwrakietowej. Kiedy rozpoczną się negocjacje?
14 maja spotkałem się w Warszawie z prezesem Raytheona, producenta zestawów Patriot, 19 maja będę w Waszyngtonie rozmawiać na ten temat z sekretarzem obrony. To praktyczne otwarcie rozmów politycznych, wojskowych i przemysłowych na najwyższych szczeblach.
Nie lepiej było prowadzić negocjacje równoległe – z Amerykanami i Francuzami jednocześnie?
Tak właśnie było. W ostatniej fazie prowadziliśmy rozmowy równocześnie z rządami USA i Francji. Uważam, że w tych konkurencyjnych negocjacjach osiągnęliśmy bardzo dobrą ofertę dla Polski.
Ale teraz zdecydowaliście się na jednego oferenta. Co przesądziło o wybraniu Amerykanów?
Całościowa ocena pod względem wojskowym, technicznym, finansowym, przemysłowym i polityki bezpieczeństwa.
Nie boi się pan, że Amerykanie przestaną stawiać na Patrioty? Bo za oceanem już dochodzi do pewnej dywersyfikacji w kwestii dostawców w obszarze obrony powietrznej.
Po to właśnie wybraliśmy jako partnera rząd USA, żeby nie zależeć od planów rozwojowych jednej, choćby największej i najlepszej firmy. Trudno założyć, że rząd USA zaniedba kluczowe także dla siebie i innych sojuszników sprawy obrony przeciwrakietowej.
Czyli nie jesteśmy skazani na Raytheona?
Rząd USA wskazał tę firmę i w jego ręku jest odpowiednia i przyszłościowa konstrukcja po stronie amerykańskiej.
Już się mówi, że na Wisłę wyda się 16,5 mld zł zamiast wcześniej planowanych 10–12 mld zł. Stać nas na to?
Nie podajemy kwot przed negocjacjami. Uważamy system obrony powietrznej za kluczowy dla naszego bezpieczeństwa, musi być nas na niego stać.
Nie powinniśmy dodatkowo zwiększyć budżetu na obronność?
Zwiększamy. Sejm kończy prace nad rządową ustawą zwiększającą te wydatki do co najmniej 2 proc. PKB.
Czyli będziemy wydawać 1,95–1,98 proc. PKB – nigdy nie udaje się wydać przecież całego budżetu. Czy on nie powinien być jednak większy?
Rząd i parlament zawsze mogą podwyższać tę kwotę. Ważne, aby ją rozsądnie wydawać, zwiększając nasze zdolności obronne.
Jeśli mówimy o wydawaniu pieniędzy – jak pan ocenia działalność Polskiej Grupy Zbrojeniowej w pół roku po oficjalnym ogłoszeniu konsolidacji? Można pokazać jakiś sukces? Na początku roku Grupa pytana o prognozy finansowe nie była w stanie powiedzieć niczego.
Konsolidacja państwowego przemysłu obronnego w Polskiej Grupie Zbrojeniowej to osiągnięcie, w przeszłości było wiele nieudanych prób. Uważam ją za niezbędny warunek rozwoju zbrojeniówki, opartego na realizacji dużych projektów dla wojska i eksporcie.
Ale przecież PGZ prawie nic nie eksportuje.
Do eksportu potrzeba wsparcia rządowego i skutecznego światowego marketingu. Tego nie zrobią pojedyncze rozproszone zakłady. Powstanie PGZ to pierwszy krok, to szansa na perspektywy eksportowe. Mamy teraz sytuację czytelną dla partnerów. W czasie mojej wizyty w Korei Płd. mogłem wskazać prezesa PGZ jako jedynego partnera. Tak to działa też w innych krajach o porównywalnym do nas potencjale.
W Korei to my kupujemy podwozia do armatohaubic, a nie oni u nas.
To otwiera możliwość współpracy, PGZ jest gotowe sprzedawać i kupować.
Dwa miesiące temu na łamach DGP pisaliśmy, że 30–40 rosomaków stoi na placu w fabryce w Siemianowicach, dlatego że wojsko nie potrafi zdecydować, jaki system łączności i detekcji skażeń wybrać. Trzy dni później była z tego powodu w MON wielka narada, był na niej m.in. minister Mroczek, liczni generałowie, i żadnej decyzji nie podjęto. Jak długo sprzęt wart 150–200 mln zł będzie jeszcze stał bezużyteczny?
Decyzja nie jest prosta. Musi być w zgodzie z przepisami i uwzględniać, że jest to część większego systemu. Z punktu widzenia wojska ważne jest, że gwarancja będzie biec od 2017 roku.
Na początku roku wywalczył pan dla oficerów korzystne zmiany w sposobie naliczania dodatków stażowych. Żołnierze jednak czekają na kolejne co najmniej 300 zł obiecane jeszcze przez poprzedniego premiera. Czy w przyszłym roku znajdą się pieniądze na podwyżki?
Na pewno żołnierze, funkcjonariusze, pracownicy wojska i służb MSW zasługują na wyższe wynagrodzenia. Decyzje zależą jednak od możliwości budżetowych. Pod kierunkiem pani premier pracujemy nad różnymi wariantami w perspektywie czerwcowych prac nad projektem budżetu.
Jakie to warianty?
Za wcześnie, żeby o tym mówić.
Dla wielu szkół ponadgimnazjalnych niż demograficzny sprawia, że są one zamykane. Coraz częściej dyrektorzy wpadają na pomysł, aby tworzyć klasy mundurowe, w tym wojskowe. Taka praktyka nie bardzo podoba się resortowi edukacji. Ci uczniowie często są czarowani, żeby nie powiedzieć okłamywani, że po ukończeniu takiej szkoły trafią do pracy w wojsku lub policji. Dlaczego pan wspiera nabijanie tych młodych osób w butelkę?
Mam częsty kontakt ze środowiskiem klas mundurowych i nie zgadzam się, że ktokolwiek nie zdaje sobie sprawy, że to nie gwarantuje kariery w wojsku i innych służbach. Przecież tu wszystko jest dobrowolne, a rodzice, nauczyciele i dzieci dostrzegają walory wychowawcze i edukacyjne tej inicjatywy, dlatego się na to decydują. Poprzednia minister edukacji Krystyna Szumilas publicznie wspierała klasy mundurowe i nadal dostrzegam w MEN przychylność dla tego eksperymentu.
Dyrektorzy są zadowoleni, bo szkoły nie są zamykane, a samorządy, bo otrzymają wyższą subwencję oświatową – więcej osób zgłasza się do takich placówek. Ale nikt im nie mówi przy rekrutacji, aby pamiętali, że wojsko im nie zagwarantuje pracy po ukończeniu szkoły o takim profilu.
Należy się cieszyć, że mundur, nauka pierwszej pomocy i inne dodatkowe umiejętności są atrakcyjne dla młodzieży. Że ktoś chce robić więcej, dla siebie i dla innych.
Gdy zawieszono pobór i zrezygnowano z zasadniczej służby wojskowej, dowódcy jednostek odetchnęli. Argumentowali, że inny jest system szkolenia żołnierza zawodowego od tego odbywającego zasadniczą służbę. Nie brakowało głosów, że ci ostatni tylko przeszkadzali. Czy obecnie z organizacjami paramilitarnymi, które wejdą na tereny jednostek i poligony, nie będą zakłócać funkcjonowania armii zawodowej?
Zasadnicza służba to był przymus, a organizacje proobronne są chętne do współpracy. Mądry dowódca wie, że zawodowa armia potrzebuje współpracy z organizacjami pozarządowymi, szkołami, samorządami. Nie obawiam się tu problemów.
Nie brakuje słów krytyki, że chcecie nagle szkolić studentów i osoby z organizacji paramilitarnych, a nie byliście w stanie odpowiedzieć na potrzeby kilkudziesięciu tysięcy ochotników, którzy chcieli wstąpić do Narodowych Sił Rezerwowych. Powód jest bardzo prozaiczny: zbyt mało ośrodków szkoleniowych.
Nie mieszajmy porządków. NSR to twardy element sił zbrojnych i musi być szkolony w profesjonalnym standardzie.
Twardy element, ale niepełny. Wciąż nie udało się panu skompletować 20 tys. osób w NSR.
Przez ostatnie lata NSR był przedsionkiem do armii zawodowej. Dojście do górnego limitu etatowego nigdy nie było celem samym w sobie. Chodzi o najlepszych w służbie zawodowej i NSR, który składa się z prawdziwych rezerwistów, po wojsku.
Czyli?
Raczej trzydziestolatków po służbie wojskowej, niż marzących o niej dwudziestolatków.
Dlaczego nie mamy 100 tys. żołnierzy zawodowych, ale o kilka tysięcy mniej? Nie można na bieżąco uzupełniać zasobów? Przecież wojsko wie kilka miesięcy wcześniej, że ktoś np. chce odejść na emeryturę?
Będziemy uzupełniać te zasoby w związku ze wzmocnieniem jednostek na ścianie wschodniej i pełnym rozwinięciem 34. Brygady Kawalerii Pancernej, która otrzymała czołgi Leopard.
Zgłosił się ostatnio do mnie były żołnierz, który poskarżył się, że WKU w Oświęcimiu nie chce mu wydać duplikatu książeczki wojskowej, a on jej potrzebuje na wypadek jakiegoś zagrożenia. W innych byli mundurowi słyszą, że nie mogą zmienić sobie kategorii wojskowej na lepszą. Dlaczego wciąż WKU nie traktują doświadczonych byłych żołnierzy jak partnerów, ale zło konieczne?
WKU przez dziesięciolecia służyły czemuś innemu, czyli sprawdzeniu, czy obywatel nie chce się wymigać od służby. A teraz bardzo trudno jest im się przestawić na pozyskanie obywatela. Często też wyobraźnię pracownika czy też żołnierza WKU przekracza, że ktoś kiedyś miał kategorię D, a teraz chce nagle mieć A, bo przecież był odwrotny kierunek. Wciąż są problemy w sposobie prowadzenia rozmów pracownika lub żołnierza WKU z obywatelem. Wszystkie osoby, które mają jakiekolwiek problemy z administracją wojskową, powinny pisać bezpośrednio do mnie. Chętnie im pomogę.
A czy przed wyborami parlamentarnymi pochyli się pan nad losem żołnierzy kontraktowych. Podczas jednej z naszych rozmów wspominał pan, że można byłoby zastanowić się nad wydłużeniem tego okresu z 12 lat służby np. do 14?
Dowódcy jednostek uważają, że priorytetem powinien być dopływ nowych młodych ludzi do wojska. Szeregowi, oczywiście nie wszyscy, mają szansę zostać podoficerami lub oficerami i kontynuować służbę aż do emerytury. Raczej rozważałbym zwiększanie w niektórych wybranych wysoce profesjonalnych specjalnościach limitu etatów podoficerskich, niż zmieniał ten system. Naprawdę nie możemy sobie pozwolić na armię pięćdziesięcioletnich szeregowych, mimo że sam zbliżam się do tego pięknego wieku.