Wiesz, że polsko-amerykański sojusz jest nic niewarty. Jest wręcz szkodliwy, bo stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa – mówił do Jacka Rostowskiego, nagrany nielegalnie w jednej z restauracji, ówczesny szef polskiego MSZ Radosław Sikorski. Bullshit kompletny. Skonfliktujemy się z Rosją, Niemcami, będziemy uważali, że wszystko jest super, bo zrobiliśmy laskę Amerykanom. Frajerzy, kompletni frajerzy (...) Problemem w Polsce jest, że mamy bardzo płytką dumę i samoocenę – dodaje. Rostowski szuka uzasadnienia dla tego stanu rzeczy w odmętach polskiej duszy. Zdziera plugawą skorupę, by dotrzeć do gorącej lawy. Nawiązując do romantycznych korzeni narodu, dopytuje:Taki sentymentalizm?. Sikorski jako piechur zaprawiony w bojach Realpolitik odpowiada prozaicznie: Taka murzyńskość.
Rozmowę ujawniono wiosną 2014 r. Wówczas nikt nie przypuszczał, że te słowa staną się podstawą operacji wstawania Polski z kolan w wykonaniu PiS. Uznawana za jednoznacznie proamerykańską ekipa Prawa i Sprawiedliwości zastosowała się do tych zaleceń literalnie. O ile Sikorski tylko gadał przy winie, o tyle PiS, bezmyślnie forsując nowelizację ustawy o IPN, postanowił przetestować, czy rzeczywiście mamy „fałszywe poczucie bezpieczeństwa”.
Paradoksem jest to, że zarówno stanowisko Sikorskiego, jak i obecne działania rządzącej partii PiS wynikają z podobnych źródeł. Obie strony uznały, że Polska nie jest na tyle mocna, by odgrywać samodzielną rolę, bez oglądania się na silnych patronów w polityce bezpieczeństwa. Ale nie jest też na tyle słaba, by nie manifestować podmiotowości i nie definiować asertywnie własnego interesu narodowego (w przypadku Sikorskiego wobec USA, w przypadku PiS wobec Unii Europejskiej i częściowo USA).
Ten interes określono w sytuacji, gdy organizacje międzynarodowe, które po 1989 r. były gwarantem polskiego bezpieczeństwa – zaczęły tracić znaczenie w globalnej grze.
Unia Europejska jest pogrążona w kryzysie. NATO ma co najmniej kilka kręgów, w których – w zależności od potrzeb – ktoś bywa sojusznikiem albo przeciwnikiem. Niemcy i Francja nie popierały polskiego planu szybkiej ścieżki Ukrainy i Gruzji do NATO na szczycie Sojuszu w Bukareszcie wiosną 2008 r., de facto dając Rosji czas na przygotowanie operacji militarnej przeciw Tbilisi. Różnie postrzegano też wzmacnianie wschodniej flanki Paktu czy operacje w Afganistanie i Iraku. Każdy ma również inną politykę w finansowaniu sił zbrojnych. Dodatkowo demokracja i liberalizm przestały być aksjomatem w szeroko pojętym świecie Zachodu, a USA Donalda Trumpa zrezygnowały z roli promotora praw człowieka i pojęcia społeczeństwa obywatelskiego (co było wykorzystywane m.in. w przyciąganiu Ukrainy i Gruzji do Zachodu). Umacniają się za to autokracje chińska i rosyjska, które cementują hybrydowe systemy kapitalistyczne połączone z rządami silnej ręki i rozbudową armii – Władimir Putin 18 marca zostanie wybrany na kolejną kadencję, a Xi Jinping zamierza rządzić dożywotnio, łamiąc dotychczasową zasadę dwukadencyjności w partii. W tak radykalnie zmieniającej się na niekorzyść globalnej sytuacji – niezależnie od tego, kto rządzi – wcześniej czy później i tak musiałoby dojść do próby zdefiniowania na nowo roli Polski w świecie. I związane by to było – niezależnie od tego, kto by rządził – z kosztami.
Problem w tym, że Polska, przyjmując ustawę o IPN i wprowadzając zmiany w wymiarze sprawiedliwości, sama pozbawiła się podmiotowości w redefiniowaniu tej roli. Dała pretekst do tego, by ją „dyscyplinować”, a nasza narracja godnościowa przekształciła się w karykaturę. Najdobitniejszym i chyba najbardziej bolesnym przykładem tego jest przyłączenie się do chóru krytyków Polski słabego i – nazwijmy to delikatnie – niezbyt dobrze zorganizowanego państwa, jakim jest Ukraina. Wyrazem pewnego braku hamulców był opublikowany w ubiegłym tygodniu na łamach „Rzeczpospolitej” tekst szefa MSZ Ukrainy, w którym umiarkowany, dobrze wykształcony i doświadczony dyplomata mówi rządowi PiS w zawoalowany sposób, że go nie szanuje i chce go przeczekać.
Szczególnie forsowanie ustawy o IPN wydawało się misją samobójczą. Przyjęta w dobrych intencjach obrona godności państwa doprowadziła do utracenia przez nie sterowności, czego wyrazem jest opisane przez DGP w ubiegły czwartek i potwierdzone dokumentami Onetu zamrożenie kontaktów Donalda Trumpa i Mike’a Pence’a z polskim prezydentem i premierem do czasu rozwiązania sporu z Izraelem.
W aerodynamice jest termin, którym można ten moment precyzyjnie scharakteryzować. To przeciągnięcie dynamiczne, po którym samolot gwałtownie traci siłę nośną, a zyskuje opór. Utrata tej siły może być chwilowa. Jednak jeśli pilot nie wykona odpowiednich kroków, zamienia się w całkowitą i jest przyczyną katastrofy. Pytanie, w którym momencie jest Polska, pozostaje otwarte.
Do przeciągnięcia – szczególnie w relacjach z USA – nie musiało dojść. Polska jako średniej wielkości państwo, nawet uwikłana w spór o praworządność z Komisją Europejską – miała wystarczającą ilość argumentów, by asertywnie kreować swój sojusz ze Stanami Zjednoczonymi, choć spór z KE, a tym bardziej z Niemcami, zamrożone relacje z Rosją i pogorszenie stosunków z Ukrainą nie pomagały w tym. W literaturze politologicznej znane jest pojęcie sojuszu asymetrycznego, w którym słabszy partner może skutecznie realizować swoje interesy narodowe. Najprecyzyjniej ten termin zdefiniował Andrzej Dybczyński z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. W analizie „Dwutorowa asymetria” pisze o Polsce jako jednym z największych beneficjentów ładu postzimnowojennego, który właśnie się kończy, i państwie, którego PKB w ciągu 25 lat podwoiło się dwukrotnie, a konsumpcja indywidualna osiągnęła 70 proc. poziomu Europy Zachodniej – co znacznie zwiększyło pole manewru w relacjach międzynarodowych.
Jego zdaniem nawet w niepewnych czasach niepewnego prezydenta Trumpa Polska ma (miała?) możliwość lewarowania swojej pozycji i budowania czegoś, co sam nazywa „asymetrycznym sojuszem transakcyjnym”. Upraszczając, chodzi o pozyskiwanie gwarancji bezpieczeństwa USA w zamian za coś. Przede wszystkim za wielomiliardowe kontrakty na modernizację sił zbrojnych (kupowanie broni w USA, nawet kosztem pogorszenia stosunków z państwami europejskimi, takimi jak Francja, która straciła okazję na dostawy caracali), udostępnienie terytorium dla bazy antyrakiet w Redzikowie, współpracę z amerykańskim wywiadem elektronicznym NSA w szpiegowaniu rosyjskiego internetu czy szerzej łączności (Amerykanie mają pod Górowem Iławieckim przy granicy z obwodem kaliningradzkim obiekt NSA), kupowanie przez Polskę i promowanie amerykańskiego LNG w regionie, współpracę w powstrzymaniu Rosji na wschodniej flance NATO (w tym oferowanie pełnej gotowości do umierania za Rygę czy Tallin. Stąd w tytule analizy Dybczyńskiego pojawia się pojęcie dwutorowej asymetrii – z jednej strony relacja z wielokrotnie silniejszymi Stanami, z drugiej – oferta dla wielokrotnie słabszych partnerów – Litwy, Łotwy i Estonii).
W tej atrakcyjnej wizji wszystko byłoby OK, gdyby nie jedno „ale”, którego jako państwo nie jesteśmy w stanie przezwyciężyć albo ktoś pomaga nam w tym, byśmy nie byli w stanie przezwyciężyć. Dybczyński pisze, że istnieją obciążenia, które „silnie rzutują na ograniczoną zdolność naszych elit do prowadzenia skutecznej polityki sojuszniczej, w sytuacji i tak obiektywnie bardzo trudnej”. Jednym z takich obciążeniem (Dybczyński go nie wymienia) jest wojna polsko-polska i brak konsensusu co do tego, jakie są cele naszej polityki zagranicznej i środki, za pomocą których mają one zostać zrealizowane. Do tego dochodzą bezmyślne ruchy w nieodpowiednim momencie – takie jak forsowanie noweli ustawy o IPN, które ustawiają Polskę w sytuacji bez wyjścia.
Obecna ekipa rządząca powinna przyznać – przynajmniej na wewnętrznych naradach – że po raz drugi w najnowszej historii Polski w relacjach z najważniejszym sojusznikiem (to przykra teza dla tych, którzy lansowali wstawanie z kolan i politykę godnościową) straciliśmy część podmiotowości. Po raz pierwszy straciliśmy tę podmiotowość po tym, gdy władze w Warszawie zgodziły się na zlokalizowanie na Mazurach eksterytorialnego tajnego więzienia CIA. Nie byłoby w tej decyzji nic złego, gdyby nie to, że w 2005 r. w wyniku wewnętrznej wojny w amerykańskich służbach specjalnych i w ramach przerzucania się odpowiedzialnością za to, kto wymyślił program tajnych lotów CIA i podtapianie, do prasy amerykańskiej zaczęły wyciekać informacje o Polsce. Podobnie jak dziś byliśmy przedmiotem, a nie podmiotem gry, na którą nie mieliśmy wpływu. Błędne decyzje podjęte przez ówczesną ekipę (zgoda władz SLD na więzienia) doprowadziły do tego, że bezpieczeństwo narodowe zależało od tego, ile wycieknie z amerykańskich agencji wywiadowczych i prokuratury. Dziś jest podobnie, przyjmując ustawę o IPN, świadomie zdecydowaliśmy się na zawężenie pola manewru na arenie międzynarodowej do absolutnego minimum.
Gdy ujawniono tajne więzienia CIA, nikt nie zrzucał winy na pozbawionych patriotyzmu dziennikarzy drążących temat, a polskie elity polityczne nie skorzystały z okazji, by zatopić liderów SLD, którzy zgodzili się na współpracę z Amerykanami i zostali przez nich wystawieni. Dziś mogłoby być podobnie – PiS nie powinien obwiniać dziennikarzy o ujawnianie niewygodnych tajemnic i wypierać się, że w relacjach z USA nic się nie stało. Z kolei rywale Prawa i Sprawiedliwości powinni pozwolić rządzącym wyjść z tego kryzysu z twarzą. Wszyscy mamy zbyt wiele do stracenia.