W Polsce panuje przekonanie, że „ludzie nie lubią podwyżek podatków”. Sam spotykam się z tym stwierdzeniem, ilekroć mówię publicznie o różnego rodzaju redystrybucyjnych pomysłach w stylu gwarantowanego dochodu podstawowego albo tanich usług publicznych na dobrym poziomie. Zawsze wtedy pada argument, że wszystko pięknie, ale skąd wziąć na to pieniądze. Bo przecież nie z podatków, gdyż tych – znów zacytuję dość powszechną opinię – „ludzie nie chcą i nigdy się na to nie zgodzą”.
A ja mam pewne wątpliwości co do tej powtarzanej mantry. Nie żebym chciał dowodzić czegoś przeciwnego i przekonywać, jakoby ludzie uwielbiali podatki i modlili się o ich jak najwyższy poziom. Chcę tylko wskazać, że zdanie: „ludzie nie zgodzą się na podwyżki podatków” jest bardzo często używane jako sposób na zablokowanie dalszej rozmowy o wysokości danin fiskalnych. Mówiąc wprost, niektórzy używają sloganu, że wszyscy nie lubią wysokich podatków. Owi „niektórzy” to zazwyczaj ci, co na podwyżkach podatków straciliby najwięcej. A więc lepiej zarabiający i mający lepszy dostęp do mediów albo do lobbowania klasy politycznej przedstawiciele klas wyższych oraz biznesu. Nie mogą oczywiście powiedzieć, że nie chcą wyższych podatków, bo nie będą się dzielić z hołotą swoim kapitałem. Mówią więc, że oni to by się nawet podzielili, ale przecież „ludzie tego nie chcą”. Więc nic się nie da zrobić.
Reklama
Dobrą ilustrację tego zjawiska daje w swoim ostatnim tekście dla „New York Timesa” noblista Robert Shiller. Przestrzega on (nie jest oczywiście pierwszy ani jedyny) przed trumpowskimi obniżkami podatku CIT (od przedsiębiorstw) z 35 proc. do 21 proc. Przekaz Shillera jest prosty. Jeśli raz obniżysz podatki, to potem bardzo trudno je podwyższyć. Przykładem może być najnowsza historia Ameryki. W 1909 r. CIT wynosił tam 1 proc. Szczyt miał miejsce w 1968 r., gdy sięgał 53 proc. Dziś spadł do 21 proc. Te trzy daty tworzą nam wykres przypominający odwróconą literę U. Jeżeli weźmiemy to U pod lupę (historyczną), zobaczymy, że każda z tych podatkowych podwyżek odbywała się w dramatycznym kontekście wojennym. Pierwsza duża podwyżka to lata 1915–1918, gdy Ameryka szykuje się i wchodzi do walki w I wojnie. CIT rośnie do 12 proc. Pojawia się nawet (potem zniesiony) podatek od zysków ponadnormatywnych. W czasie II wojny stawka CIT skacze do 42 proc. Powraca też kontrola nadmiernych zysków (z drakońską stawką 95 proc.). Finałowy wzrost podatku od przedsiębiorstw (do 52 proc.) to z kolei czas wojny w Korei.
Gdyby popatrzeć na stawki podatku CIT w innych krajach rozwiniętych (zrobili to dwa lata temu ekonomiści Stasavage i Scheve w książce „Taxing the Rich”), to wszędzie będziemy mieli ten sam schemat. Podatki rosną wtedy, gdy interesy najbardziej wpływowych klas są egzystencjalnie zagrożone. W przypadku państw zachodnich takimi wydarzeniami były w XX stuleciu wojny. Posiadacze kapitału oraz biznesu godzili się na wyższe daniny, kiedy ich przetrwanie zależało od mobilizacji szerokich mas społecznych (w tym wypadku w formie powszechnego poboru do wojska i walki za ojczyznę). I nie miało znaczenia, czy mieliśmy do czynienia z demokracją (USA), czy z monarchią (Japonia). Faktyczna kontrola procesu politycznego przez klasy posiadające jest uniwersalna i w niewielkim stopniu zależy od ustroju politycznego.
Wróćmy do naszej głównej myśli. To nie jest tak, że w latach 1918–1968 w USA ludzie nagle polubili podatki. A teraz ich znowu nie cierpią. I dlatego Reagan, Bush i Trump je ścinali. A Clinton czy Obama jakoś nie kwapili się do ich podnoszenia. Prawda jest taka, że podatków nie lubią niektórzy. Nieliczni – bogaci w kapitał i zdolni do kontrolowania procesu politycznego oraz medialnej otoczki. Całą resztę pyta się o to tylko w momentach wielkiej trwogi.