Marcin Piasecki, Michał Karnowski: Panie profesorze, nie będziemy pana pytali o to, jak zrobić cud gospodarczy, bo nawet nie wypada pytać pana o zjawiska nadprzyrodzone. Zapytajmy więc prościej, ale chyba o to samo: gdzie jest klucz do szybkiego rozwoju Polski, do skoku modernizacyjnego o jakim marzą dziś Polacy?
Prof. LESZEK BALCEROWICZ: Może panów zaskoczę, ale uważam, iż pytanie o rozwój kraju, w tym gospodarczy, jest intelektualnie dość proste. Znamy większość odpowiedzi. Oczywiście, nie wiemy wszystkiego w szczegółach, ale dostatecznie dużo, aby móc dać odpowiedź, dla celów praktycznych. Wiemy na przykład, że nie jest żadną sztuką przyspieszyć rozwój gospodarczy o dwa - trzy procent w krótkim okresie - na dwa trzy lata.

Wielu pokręciłoby tu głowami ze zdziwieniem.
Zazwyczaj do osiągnięcia takiego efektu wystarczy rozluźnienie polityki fiskalnej czyli dodanie wydatków kosztem zwiększenia deficytu. Ale na dłuższą metę to jest społecznie szkodliwe. Więc w ogóle nie ma sensu dyskutować o takim przyspieszeniu rozwoju. Warto natomiast poważnie rozmawiać o przyspieszeniu rozwoju na kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt lat, tak jak to było w przypadku znanych nam cudów gospodarczych - Korei Południowej, Tajwanu, Tajlandii. I to jest prawdziwa sztuka, choć nie tyle intelektualna, co polityczna.

To dlaczego pana zdaniem do tej pory nie zrobiliśmy wszystkiego co możliwe? Problem pewnie tkwi w tym, co można zrobić, w zasobach politycznej siły i odwagi.
Tak, ale nie można zapominać o kilkunastu latach przemian, w sumie udanych choć niedokończonych.

To co musimy przede wszystkim dokończyć?
To jest opisane w raportach różnych instytucji międzynarodowych, w tym Banku Światowego, OECD, Międzynarodowego Funduszu Walutowego, EBOiR. Do tych samych wniosków prowadzą też badania wielu indywidualnych ekonomistów. Oni wszyscy wskazują, co w Polsce należałoby zrobić, żeby nasz rozwój trwale przyspieszył. Chodzi przede wszystkim o dwie połączone ze sobą reformy: ograniczenie rozdętego fiskalnie państwa i wyraźne podwyższenie zatrudnienia.

Dlaczego te dwie warstwy - finanse publiczne i zatrudnienie - są aż tak, zdaniem pana profesora, ze sobą związane? Jak to działa?
Teraz pracuje oficjalnie tylko trochę więcej niż połowa zdolnych do pracy Polaków. A to oznacza, że jeden statystyczny pracujący Polak płaci przez swoje podatki, z których najgorsza część nazywana jest "składkami", na drugiego statystycznego Polaka, który nie pracuje! W takiej sytuacji nie da się uniknąć wysokich podatków.

To zapytajmy prowokacyjnie: kogo chce pan zagonić do pracy?
Nikogo nie chcę zaganiać. Zobaczmy w jakich grupach społecznych zatrudnienie jest niskie. To z jednej strony ludzie starsi, którzy przechodzą na emeryturę przed osiągnięciem wieku emerytalnego. Korzystają z prawa, które pozostawiono z czasów PRL. Zasadniczym i prostym rozwiązaniem tego problemu jest dokończenie reformy emerytalnej. Tak, aby skłaniała ludzi do późniejszego przechodzenia na emeryturę.

Ale przecież tak już jest - są indywidualne konta emerytalne, na nich odkładane są nasze składki w ZUS, jest drugi i trzeci filar ubezpieczeń emerytalnych.
To prawda i w tym obszarze Polska jest nawet bardziej zaawansowana w reformach niż większość krajów starej Unii. To jest nasz narodowy sukces, osiągnięty zresztą dzięki ponadpartyjnemu porozumieniu. Bo te zmiany zapoczątkowano w czasach koalicji SLD - PSL, a wprowadzono w życie za koalicji AWS - UW. No i potem szczęśliwie nigdy wokół tego nie było wielkiego konfliktu. To warto podkreślić, bo np. w Stanach Zjednoczonych sensowna propozycja prezydenta Busha, aby wprowadzić indywidualne rachunki emerytalne w ramach tzw "social security", została zablokowana przez demagogię socjalną. Ale musimy pójść dalej. Bo dziś jest dużo przywilejów emerytalnych. Trzeba przejść do zdrowej, normalnej sytuacji, w której bardziej opłaca się pracować dłużej niż krócej. Mam nadzieję, że wokół tego nie rozgorzeje jakaś walka polityczna, co sprowadza się do wyrażenia nadziei, że PiS nie będzie tego blokował.

Wróćmy jeszcze do tych grup, w których za mało osób pracuje. To tylko problem ludzi już z dużym stażem zawodowym?
Nie tylko. Na drugim biegunie są ludzie młodzi, w wieku produkcyjnym. Wielu z nich ani nie pracuje, ani się nie uczy. Nie jestem w tej chwili w stanie powiedzieć jakie dokładnie to są liczby i co się za tym kryje, FOR, bada jaka jest liczebność tej grupy i jakie bodźce skłaniają młodych ludzi do takiego zachowania.

Jaki jest cel? Jaki powinien być współczynnik pracujących?
Jeżeli udałoby się doprowadzić do sytuacji, w której oficjalne zatrudnienie wyraźnie by wzrosło, byłby to ogromny bodziec prorozwojowy. "Bez pracy nie ma kołaczy". Wystarczy porównać Francuzów z Amerykanami. Ci pierwsi mają mniejszy dochód na głowę, bo system podatkowy zniechęca ich do dłuższej pracy. Nie wspomnę już o tym socjalistycznym pomyśle, z czasów Mitteranda, karania za dłuższą pracę.

A wtedy - jeśli dobrze rozumiemy pana tok myślenia - będzie można znacząco zmniejszyć wydatki budżetowe i ściąć deficyt?
Wzrost zatrudnienia w dużym stopniu przyczyniłby się do uzdrowienia finansów publicznych. Głównym przejawem ich choroby są nadmierne wydatki budżetowe, które mierzymy jako odsetek PKB. Teraz wynosi on 43 - 45 procent PKB. Często ludzie niezorientowani albo demagodzy pytają: jak to, a Szwecja? W porównaniu z nimi mamy niskie wydatki! Tymczasem powinniśmy się porównywać ze Szwecją z okresu, gdy miała podobny poziom dochodów - taki jak my teraz. A wtedy wydatki Szwecji wynosiły 33 proc. PKB.

Czyli mamy przedwczesny model szwedzki. A ponadto Szwecja zreformowała się w ostatnich kilkunastu latach, także pod presją nadmiernie rozbudowanego państwa dobrobytu. Ale przecież obciążenia podatkowe idą nie tylko na zasiłki, renty czy emerytury. W ogromnym stopniu także na sektor ochrony zdrowia.
To przypadek potwierdzający częste zjawisko: im głośniej krzyczy się o braku pieniędzy, tym bardziej prawdopodobne, że się ich dużo marnuje. Te krzyki to na ogół dezinformacja.

Premier dziesięć razy powtarzał, że najpierw trzeba uszczelnić system bo nie ma co dosypywać do dziurawego, po czym zapowiedział zwiększenie składki zdrowotnej. Potrzeba w systemie dodatkowych pieniędzy?
Ta, tak zwana składka zdrowotna nie jest żadną składką, tylko podatkiem. W związku z tym jej podwyższanie jest podwyższaniem podatków. Nie wydajemy na usługi zdrowotne mniej procent PKB niż inne kraje o naszym poziomie rozwoju. Część tych wydatków to opłaty nieformalne. I zdrowym rozwiązaniem jest ich zastąpienie formalnymi. Tak dochodzimy do współpłacenia. Można je tak zbudować, by nie współtworzyło bariery dostępu. Współpłacenie jest elementem każdej racjonalnej reformy służby zdrowia.

Rynek nie działa wtedy, kiedy ludzie nie płacą tam, gdzie mogliby płacić. Wtedy popyt na wiele usług jest nieskończony. Wtedy ci, którzy pewnych zabiegów nie potrzebują, zamulają system, a ci, co naprawdę potrzebują, mogą na czas nie dostać pomocy. A zatem racjonalne współpłacenie jest zabiegiem prozdrowonym. Ono może nawet nie jest najważniejsze z punktu widzenia finansowania.

To nie jest popularny w społeczeństwie, a i w elitach politycznych, postulat.
Gdybym miał spekulować nad przyczynami niechęci obecnej ekipy rządzącej wobec współpłacenia, to zaryzykowałbym tezę, że to jest obawa o wykorzystanie tej sprawy w kolejnej wojnie politycznej. Wystarczy przypomnieć, jak przed wyborami straszono ludzi prywatnymi szpitalami. Od strony merytorycznej nie dostrzegam żadnych przeciwwskazań. Darmocha, mówiąc kolokwialnie, jest częścią socjalizmu.

Mało mamy w Polsce rzeczowych dyskusji, zwłaszcza na temat zdrowia i tzw. służby zdrowia. Warto odróżniać jedno od drugiego. Zdrowie w ok. 80 proc. zależy od czynników innych niż medycyna naprawcza. Zależy od stylu życia - od diety, sportu, profilaktyki. Wiele dobrego robi tu prof. Witold Zatoński. Przy okazji - transformacja po 1989 roku przyczyniła się do wydłużenia średniej trwania życia o trzy, cztery lata. Umieralność niemowląt spadła z 16 do 6 proc. - to niebywałe osiągnięcie cywilizacyjne! Nie można godzić się na trwanie socjalistycznego przekonania, że za buty to my odpowiadamy, a za zdrowie odpowiada państwo. To kompletna aberracja! Bo im coś ważniejsze, tym bardziej my sami powinniśmy za to odpowiadać. Może za mało też rozmawiamy o tym, jak zapobiegać szkodom na zdrowiu, a za dużo o ich naprawianiu?

Wspomniał pan o prywatnych szpitalach. I tutaj trzeba powiedzieć, że to naprawdę budzi wiele wątpliwości. Czy prywatne placówki będą w stanie wykonywać naprawdę kosztowne i często opłacalne dużo mniej niż proste zabiegi, operacje? Zainwestują tyle w sprzęt i ludzi? Może przede wszystkim skupią się na szukaniu zysku?
Nie ma żadnego powodu, żeby po stronie świadczenia usług dominowały jednostki publiczne, które z natury rzeczy wszędzie są upolitycznione. A przez to słabiej zarządzane, nie podlegają dyscyplinie finansowej. W Polsce mamy bardzo ciekawy eksperyment: opieka podstawowa w znacznej mierze stała się prywatna i na tę część jest mało narzekań. Szpitale, które są kopalniami kosztów, w dużej mierze pozostały publiczne i mają wszystkie patologie związane z organizacjami upolitycznionymi, czyli państwowymi. One są specyficznymi przedsiębiorstwami państwowymi. Jaka byłaby sytuacja, gdyby polskie przedsiębiorstwa były nadal państwowe?

Otóż mielibyśmy socjalizm! Oczywiście wtedy trzeba by nasz kraj odizolować od konkurencji, bo inaczej wszystko by padło. Ale taką enklawę mamy właśnie w świadczeniu usług szpitalnych! Reforma powinna się skupić na tym, żeby szpitale były zdecydowanie lepiej zarządzane, co bez zmiany formy własności jest moim zdaniem nieosiągalne.

Rząd proponuje przekształcenie ZOZ właśnie w spółki.

To jest potrzebne, ale niewystarczające. Trzeba wprowadzić mechanizmy wymuszające lepsze zarządzanie, które nie stoi przecież w sprzeczności ze zdrowiem pacjentów. Szpital źle zarządzany jest niebezpieczny i dla podatnika, i dla pacjenta. Wiele chorób zakaźnych, które się nabywa w szpitalach, wynika właśnie ze złego zarządzania. Konieczna jest dyscyplina finansowa. W Polsce już można porównać efektywność i finansową, i zdrowotną szpitali prywatnych i publicznych. Wbrew temu, czym usiłowano nas straszyć, również i w tej dziedzinie własność prywatna sprawdza się lepiej niż publiczna.

Wyobraźmy sobie taką sytuację: ustawy rządowe padają w Sejmie albo przybierają kształt nie do zaakceptowania dla rady ministrów. Albo wetuje je prezydent. W każdym razie nic się nie zmienia. Jak długo w takim wypadku system ochrony zdrowia będzie mógł funkcjonować?
Ponieważ zdrowie w stosunkowo małym stopniu zależy od medycyny naprawczej, to nie byłoby to bardzo groźne dla wskaźników społecznej zdrowotności, ale na pewno zwiększy dyskomfort pacjentów i spowodowałoby wrażenie, że mamy do czynienia z krachem państwa.

Potrzebna jest pilnie debata z mądrymi pytaniami. Bo jeżeli ludziom zada się pytanie: czy chcesz płacić na ochronę zdrowia, to większośc powie nie. Ale pytanie jest fałszywe, bo ludzie płacą! Nie ma bezpłatnej służby zdrowia, podobnie jak nie ma bezpłatnej edukacji. Pytanie tylko - jak chcemy płacić. Więc, gdy zapytamy czy wolisz nieformalne czy jawne płatności w medycynie - wielu wybierze jawne.

Jeśli jednak przypomnimy sobie badania dotyczące współpłacenia za usługi medyczne, to mniejszość była gotowa cokolwiek zapłacić. Nie twierdzę, że to łatwy problem. Gdyby był łatwy, pewnie w ogóle byśmy o tym nie rozmawiali. Na pewno jednak w dużym stopniu odpowiedzi zależą od sposobu zadawania pytań i od tego, ilu polityków chce zmieniać opinię publiczną, a ilu chce ją otumanić

Trudno sobie wyobrazić konfigurację polityczną, która byłaby gotowa na przeprowadzenie tak radykalnej reformy jak wprowadzenie współpłacenia. Służba zdrowia jest jednym z najbardziej wrażliwych społecznie tematów. Bardzo łatwo tutaj o populizm i o bardzo ostrą walkę polityczną, łacznie z protestami opozycji i wetem prezydenta.
Jeżeli z góry założymy, że coś jest niemożliwe, to będzie niemożliwe - i nie ma tematu. Moje doświadczenie pokazuje, że niektóre rzeczy traktowane jako bardzo trudne, wręcz niemożliwe, okazywały się przynajmniej w części możliwe. Przypominam sobie, że kiedy w 1998 roku zaproponowałem podatek niesłusznie nazwany liniowym (rzeczywiście był to płaski podatek - z jedną stawką ale z kwota wolną), napotkałem na polityczną blokadę. Było bardzo wielu oponentów, którzy zwykle demagogicznie twierdzili, że bronią biednych. A dziś mam wiele satysfakcji, kiedy widzę, że moi ówcześni oponenci tamten pomysł wprowadzają.

Wtedy tę inicjatywę zablokowało weto prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Bo jak pamiętam ona w sumie przeszła przez Sejm.
Tak, ale ciężko. Przez wiele tygodni rozmawiałem z przedstawicielami AWS i doszliśmy do kompromisu. Zgodziłem się na dwie stawki. Nawiasem mówiąc, rozwiązanie wprowadzone przez PiS, jest podobne do tego, co wtedy uzgodniliśmy. Po podpisaniu tego porozumienia od razu zaczęły się wątpliwości u tych samych ludzi z AWS, którzy to podpisali. Ukułem nawet takie wyrażenie, że ich porozumienie trwa dopóty, dopóki atrament nie wysycha. Potem Henryk Goryszewski próbował zablokować to w Sejmie przez swoisty strajk. Musiałem protestować. Potem były znów negocjacje. I wreszcie, kiedy AWS w jakimś sensie został przyparty do ściany, to ruszyło SLD. Pamiętam jak szalało z setkami poprawek. Wreszcie, jak i to udało mi się to pokonać, to prezydent Kwaśniewski wszystko zawetował. Ale co się stało potem? Leszek Miller, jeden z największych oponentów, wprowadził podatek liniowy dla osób, które są samozatrudnione. A PiS wprowadził to, co z grubsza było przedmiotem kompromisu z 1998 roku.

A czy dziś, cztery miesiące po powołaniu rządu Donalda Tuska, Polska jest reformowana?
Odpowiem tak: styl w polityce zmienia się dużo szybciej niż treść, szczególnie jeśli za dużo projektów nie miało się gotowych. Nie lekceważę stylu, bo on ma wielkie znaczenie dla polityki zagranicznej i jakości życia politycznego. Ale nadchodzi czas sprawdzania, co z treścią. Weźmy po kolei: budżet - tu grał rolę czas, nie dałoby się zrobić zbyt wiele, nawet gdyby szuflady były pełene.































































Reklama

Trochę zmniejszono deficyt.
Tak, i to trzeba docenić . Natomiast prawdziwym sprawdzianem będzie budżet na 2009 rok. Tu już nie będzie tłumaczenia, że czasu zabrakło. Bo ten budżet musi uwzględniać inne reformy, np. podniesienie współczynnika zatrudnienia, racjonalizację wydatków - i nie chodzi tu o żadne cięcia, tylko o lepszy system wydatkowania naszych pieniędzy. Druga rzecz to prywatyzacja. Tu szczęśliwie nie trzeba legislacji, to po prostu trzeba robić.

Prywatyzacja, wbrew temu, co się często mówi, wcale nie ma tylko dotyczyć tysięcy przedsiębiorstw, które są jeszcze państwowe, bo większość z nich pewnie już nie działa - nie wytrzymały państwowej własności w warunkach konkurencji i padły. Tu chodzi o parę wielkich prywatyzacji: KGHM, PGNiG, PKO BP, koleje, energetyka, górnictwo. I nie można bez dyskusji przyjmować argumentów, że nie można ich sprzedać, bo wpadną w niewłaściwe ręce. Kopalnie wpadną w złe ręce? Nawiasem mówiąc Rosja o wiele głębiej zreformowała górnictwo niż my - sprywatyzowała je z dobrym skutkiem, podobnie Kazachstan.

Może mają słabsze związki zawodowe w tej branży?
Pewnie tak. W Polsce silne związki górnicze i etatyzm w stosunku do górnictwa blokowały do tej pory prywatyzację. Ale ona i tak musi się odbyć. Bo inaczej polskie górnictwo nie będzie w stanie sprostać konkurencji. Oczekiwałbym, że w tych sektorach, które wymieniłem, będzie przyspieszenie. Warto tej histerii antyprywatyzacyjnej, której ofiarą padł Emil Wąsacz, zaliczany przeze mnie do najwybitniejszych polskich polityków gospodarczych po 1989 roku, przeciwstawić elementarne obliczenia. Wojciech Jasiński z PiS kosztował Polskę minimum parę miliardów złotych. To są obliczenia FOR. Bo jeżeli nie realizuje się nawet skromnych planów prywatyzacyjnych, które rząd Kaczyńskiego zakładał, to dług publiczny rośnie bardziej niż rósłby, gdyby minister zrealizował nawet te skromne plany. A dług publiczny kosztuje, bo narastają odsetki. Gdyby za punkt odniesienia przyjąć prywatyzację, którą robiono za czasów Wąsacza, to utracone korzyści okazałyby się dużo większe. A zatem Wojciech Jasiński to - moim zdaniem - jeden z największych gospodarczych szkodników po 1989 roku.

Jak pan ocenia to, co robi poseł Janusz Palikot. Komisja Przyjazne Państwo może naprawić polskie prawo?
To jest na pewno niezbędny krok: identyfikacja złych przepisów, między innymi dzięki temu, że ludzie poprzez media i internet zgłaszają problemy. Potem musi nastąpić faza szybkich analiz, bo nie każdy przepis nadsyłany jako zły jest naprawdę zły. Wreszcie uchwalenie zmian. Ale usunięcie nagromadzonych złych przepisów to tylko pierwszy krok. Drugi to ochrona przed ich odradzaniem, które zawsze następuje pod szlachetnymi hasłami obrony słabszych.

Pokłada Pan zatem pewną nadzieję w komisji Palikota. Ale kiedy pan był w rządzie, powołał pan komisję ds. odbiurokratyzowania państwa. I bez chyba większych efektów. Jaka jest różnica między tymi komisjami?
Obiegowy pogląd, że tamta komisja była kompletnym fiaskiem, jest nieprawdziwy. Udało się tam, gdzie nie trzeba było przepychać zmian przez Sejm - upraszczanie przepisów wykonawczych albo zapobieganie złym przepisom, co było zupełnie niedostrzegane - jak to zwykle bywa z prewencją. To był czas, kiedy bardzo wiele złych projektów ustaw było lansowanych pod hasłem dostosowania prawa do standardów Unii Europejskiej. Zakładam, że pozycja polityczna komisji Palikota jest silniejsza niż ta, którą ja mogłem mieć wówczas, zwłaszcza w schyłkowym okresie koalicji UW - AWS. Zakładam też, że nie będzie weta ze strony prezydenta w stosunku do ważnych ustaw. Veto mogłoby wiele udaremnić, zwłaszcza gdyby LiD chciał konkurować z PiS-em o to, kto jest większym socjalistą. Różnica między lewicowym i prawicowym socjalizmem jest głównie taka, że lewicowi socjaliści bronią kolektywu pod nazwą społeczeństwo, a prawicowi - kolektywu o nazwie naród.

Palikot prosił pana o radę?

Kilka razy rozmawialiśmy. Znam go i cenię. Moje rady nie mogą dotyczyć szczegółów, bo nie należę do tych, którzy uważają, że znają się na wszystkim.

To Sejm tworzy prawo. Ma pan jakiś pomysł na naprawe procesów uchwalania ustaw?
Kto jest producentem prawa? Politycy, których wybieramy. A więc deregulacja, jeżeli ma być trwała, nie jest zabiegiem technicznym polegającym tylko na zwołaniu komisji, która pozbiera złe przepisy i je usunie. To jest konieczne, ale niewystarczające. Chodzi o to, aby te złe przepisy się nie odradzały. A nie będą się odradzać tylko wtedy, kiedy ludzie będą stale wybierać lepszych prawodawców. Dam przykład pierwszy z brzegu: wszyscy eksperci ostrzegali, gdy PiS wraz Samoobroną i LPR-em wprowadzał przepisy ograniczające budowę wielkopowierzchniowych obiektów handlowych, że to absurdalne z ekonomicznego punktu widzenia i korupcjogenne. Nie było żadnych sensownych przesłanek, ale uchwalili. Dlaczego? Bo takie były ich interesy polityczne. Więc jak chcemy mieć lepsze prawo, to lepiej wybierajmy w demokratycznych wyborach. Oprócz tego potrzebne są lepsze procedury, żeby było więcej namysłu przy produkcji prawa. Mam wrażenie, że w Sejmie jest bardzo słaby system kontroli jakości projektów legislacyjnych. Małe przedsiębiorstwo dawno by padło w konkurencji, gdyby nie miało kontroli jakości swoich produktów.

Rząd nie jest nigdy pewny, co wyjdzie z Sejmu. To zawsze loteria.
To w części zależy od sytuacji politycznej, przy koalicji zawsze jest więcej komplikacji, a w części - zależy od procedur Nie powinno być tak, że bardzo szybko można przejść od drugiego do trzeciego czytania. Bo wtedy ustawy uchwala się czasami w amoku, a skutki dotykają milionów ludzi.

Pracować nad przyszłością demokratycznego kraju, to znaczy pracować nad lepszymi proporcjami wśród wyborców - i tym się w znacznej mierze zajmuję poprzez organizację FOR. Nie chodzi o to, żeby z 30 mln wyborców zrobić klasycznych liberałów. Chodzi o to, żeby np milion - dwa miliony osób, które mają poprawne poglądy na to, od czego zależy rozwój, ale są obywatelsko bezczynne - skłonić do aktywności. Wtedy poprawia się proporcje.

Chce pan produkować liberałów?
Nie zaczynałbym od etykietek. Najważniejsza to praca u podstaw. Tu ogromną rolę odgrywają media. Mogą się m.in. rozprawiać z mitami. Chodzi o to, żeby przedstawianie poglądów fałszywych coś kosztowało. Bo dopóki nie kosztuje, zawsze będą amatorzy częstowania ludzi przekazami oderwanymi od prawdy czy wiedzy.

Był kiedyś głośny poseł, który specjalizował się w tym, że bombardował swoich partnerów w dyskusji liczbami. Te liczby w większości były fałszywe, ale nikt go nie demaskował, bo inni nie znali tych liczb. Dlatego właśnie jedna z inicjatyw FOR nazywa się odkłamywacz: żeby odchylenia od prawdy czy od wiedzy były demaskowane jak najszybciej.

Wskazywał pan już w tym wywiadzie na konieczność wzrostu poziomu zatrudnienia w Polsce. Ale czy polska gospodarka będzie w stanie wchłonąć tych ludzi? Bo poziom bezrobocia jest jesdnak wciąż znaczny.
Faktyczne bezrobocie to mniej więcej połowa tego oficjalnego. Ono się koncentruje wśród ludzi o niskich kwalifikacjach. A popyt na pracę zależy od warunków działania przedsiębiorstw. Irlandia, na którą słusznie się powołujemy, do końca lat 80. była cherlawą gospodarką, wcale nie tygrysem. A miała prawie wszystkie atuty: dobre prawo, dobry wymiar sprawiedliwości, otwartą gospodarkę, silny pieniądz. Przeszkadzało jej tylko jedno - chore finanse publiczne. I to wystarczyło, żeby uniemożliwić jej szybki wzrost. Kiedy ten problem rozwiązała, wszystkie atuty zagrały. Bo żeby ponieść klęskę, wystarczy jedna poważna słabość. Żeby odnieść wielki sukces, potrzebne są wszystkie atuty.

Naprawdę mamy o połowę niższe bezrobocie niż wynika ze statystyk?
Takie są moje szacunki, niektórzy może powiedzą, że to 70 proc. Ale nie spotkałem się z poglądem, żeby statystyki miały być odzwierciedleniem rzeczywistości. Jako prezes NBP dużo jeździłem po Polsce. Moje ulubione pytanie, jakie wtedy zadawałem burmistrzom czy starostom brzmiało: Oficjalny wskaźnik bezrobocia dla pana regionu wynosi tyle i tyle. A jaki jest naprawdę? I średnio była to blisko połowa.

Ale naszej efektywności wciąż daleko do tej zachodniej.

Oczywiście, bo jeszcze nie jesteśmy Szwajcarią. Tu chodzi nie o poziom, tylko o tempo wzrostu. A ponieważ jesteśmy krajem nadganiającym, to przy dobrych uwarunkowaniach możemy wprowadzać w życie więcej nowych technologii i szybciej zwiększać wydajność. A zatem tempo wzrostu nie zależy od jakiegoś fatum czy od czynników zewnętrznych. Zależy od tego, jak sprawnie działają mechanizmy gospodarcze. Przykład Unii Europejskiej: przez ostatnie pięć lat w UE stworzono więcej miejsc pracy niż w Stanach Zjednoczonych. Mimo że wcześniej Unia bardzo odstawała. Pod wpływem różnych presji, m.in. OECD, które pokazywało szkodliwe regulacje, w wielu krajach Unii dokonano znaczących reform. Niemcy się znacząco zreformowały i w efekcie popyt na pracę w Unii zaczął rosnąć. Ludzie, którzy poprzednio nie mieli bodźców do pracy, zaczęli mieć te bodźce. W efekcie zatrudnienie zaczęło rosnąć. A pani Thatcher? Do czasów jej rządów Wielka Brytania była krajem gospodarczej beznadziei - szalejące związki zawodowe, wysoka inflacja - aż się dokonał przełom w opinii publicznej. Thatcheryzm oznaczał serię reform, których labourzyści nie odwrócili, choć nie wszystko, co oni robią, np. podwyższanie wydatków budżetowych, służy rozwojowi Wielkiej Brytanii.

Powtórzmy więc teraz moje wczesniejsze pytanie: czy mamy w Polsce czas reform?
Do ostatnich wyborów nie mieliśmy na nie szans - z wyjątkiem wymiaru sprawiedliwości, a mianowicie odblokowania dostępu do korporacji - generalnie rząd był socjalistyczny.

Ale obniżył podatki.
Zgoda. Ale poza tym to był naprawdę układ socjalistyczny. Niemal wszystkie reformy zostały zablokowane. Teraz tych oporów na pewno nie ma, ideologia socjalistyczna nie przeważa. Ale jeszcze za wcześnie na odpowiedź co będzie dalej. Będzie decydować sprawność i determinacja. Bo np. żeby prywatyzować, nie wystarczy wiedzieć, że socjalizm upadł, a kapitalizm zwyciężył. Trzeba dodatkowo umieć to robić, a więc mieć ludzi, którzy mają praktykę w bankowości inwestycyjnej. Jest jeszcze drugie, otwarte pytanie - na ile reformy będą padały ofiarą walki politycznej.

Jak pan ocenia obecne pomysły dotyczące podatku płaskiego?
Naprawdę poważna debata o podatkach wciąż przed nami. Nie da się jej sprowadzić do tego, czym ma być 15 czy 16 proc.

Jest kilka ważnych punktów: po pierwsze - odróżnić dwa wymiary podatków: ich łączną sumę jako odsetek PKB oraz strukturę podatków. Suma podatków w Polsce jest ogromna, bo mamy rozdęte wydatki budżetu. Nie podoba mi się postawa, którą określam jako pseudoprawicowy populizm: nie zajmujemy się wydatkami, obniżamy podatki, koniec, kropka. Po pierwsze - bez ograniczenia wydatków nie da się trwale ograniczyć podatków. Po drugie - niektóre wydatki szkodzą. Nawet gdybyśmy mieli bogatego wujka, który by je sfinansował, to one i tak szkodzą. Proszę spojrzeć na Niemcy Wschodnie: tam przyszedł bogaty wujek, sfinansował duże wydatki socjalne, a one przyczyniły się do katastrofy, która polega na tym, że zniechęca się ludzi do pracy. Dlatego reforma wydatków to bardzo ważna część szerzej rozumianej reformy podatków. Kolejna sprawa to struktura podatków. I tu jest jedno zasadnicze kryterium: nie należy ludzi zniechęcać do działań pożytecznych dla nich samych i dla całego społeczeństwa, a więc do pracy, do oszczędzania, do innowacji.

Co powinien rząd zrobić z podatkiem Belki? Jest w tej sprawie mocny spór wewnątrz PO.
Warto pamietać, że podatek Belki to tak naprawde dwa różne podatki: jeden dotyczy dochodów z lokat bankowych, drugi ó to opodatkowanie zysków kapitałowych. W obu przypadkach powinno to być ograniczane, bo zniechęca do działań użytecznych dla ludzi i dla rozwoju kraju. Podatki te należy minimalizować. A możemy je obniżyć tym bardziej, im bardziej ograniczymy wydatki z budżetu. Najmniej szkodliwe dla rozwoju są podatki obciążające konsumpcję, czyli VAT. Dodam, że tzw. ulgi prorodzinne wcale nie służą tak naprawdę rodzinie. Bo zdrowej rodzinie służy to, że ludzie mają pracę i dobrze zarabiają. A więc - jak najmniejsze narzuty na pracę. Same ulgi prorodzinne nie wywołują działań produktywnych.

Wracając do podatku Belki: są w nim jednak pewne elementy, które go uzasadniają. Wielcy inwestorzy na giełdzie nie są w żaden inny sposób opodatkowani.
Nie chcę bronić rekinów. To, co powiedziałem, to pewne ogólne sugestie, z których powinny wyniknąć bardziej konkretne stwierdzenia. Pamiętajmy też, że ci, którzy próbują uzyskiwać dochód poprzez kupowanie taniej i sprzedawanie drożej, nie zawsze wygrywają!

Strategia finansów państwa jest w tej chwili mniej więcej taka: obniżka podatków, podatek płaski, redukcja deficytu. Dobrze ułożone?
Aby to osiągnąć, trzeba wyraźnie ograniczać tempo wzrostu wydatków. Muszą rosnąć znacząco wolniej niż PKB. A ten utrzyma się na ścieżce wzrostu, jeżeli nic bardzo złego nie stanie się na świecie, a my w Polsce dokończymy reformy.

I to założenie wzrostu PKB wydaje nam się ryzykowne. Zagrożenia płyną przede wszystkim ze świata: klęska na rynkach finansowych - bardzo wielowymiarowa. Czy wobec tego założenie dosyć wysokiego wzrostu PKB - ok. pięciu proc. może się okazać zbyt optymistyczne?
Tu dotykamy kolejnej kwestii, czyli tego, co się dzieje na rynkach finansowych i konsekwencji tego dla Polski. Te skutki dla Polski i innych krajów Europy środkowo-wschodniej będą najsłabsze w porównaniu z innymi gospodarkami. Te kanały oddziaływania są na szczęście słabe: udział eksportu do USA w całym polskim eksporcie jest mniej niż 2 proc. Sprzężenia przez system finansowy, wedle mojej wiedzy, też są słabe. Bo nie słyszymy, żeby jakieś polskie instytucje zainwestowały w wyrafinowane instrumenty finansowe w Stanach Zjednoczonych - i straciły pieniądze. Uważam, że nie ma podstaw do snucia jakichś katastrofalnych wizji odnośnie Stanów Zjednoczonych.

Z rynkami finansowymi trochę jak z ogniem: życie bez ognia jest trudne, ale można się też poparzyć. Ognia się nie wyrzekniemy, rynków finansowych też nie. Nie do każdego kryzysu musiało dojść, ale też nie można sobie wyobrazić rynku finansów, które byłyby zupełnie chronione przed wstrząsami. Po każdym kryzysie analizuje się jego przyczyny. W przypadku tego obecnego wpływ na pewno miały nowe technologie oraz bardzo łagodna polityka monetarna FED-u od 2003 r.

Co według pana będzie takim papierkiem lakmusowym determinacji tego rządu do dokonania skoku reformatorskiego? Jak rozróżnić humbug medialny od realnych reform?
Wskazałem kilka rzeczy: prywatyzację kilku znaczących przedsiębiorstw, reformy systemów wydatkowania, dokończenie reformy emerytalnej, w tym usunięcie emerytalnych przywilejów, deregulację

Wspomniał pan o PGNiG, która przecież decyduje o bezpieczeństwie energetycznym państwa.
Oczywiście, trzeba uwzględniać rozmaite czynniki. Ale nie można rzucić słowa bezpieczeństwo - koniec kropka. Nawet częściowa prywatyzacja będzie lepsza niż pełne upaństwowienie. Za rok Polska będzie oceniana przez Bank Światowy według stopnia łatwości zakładania i prowadzenia przedsiębiorstw. Zobaczymy, czy pójdziemy w górę, a jeśli tak, to o ile.

A propos deregulacji: wyobraźmy sobie, że polska wycieczka utknęła w Egipcie, bo biuro zbankrutowało. Media popularne krzyczą: gdzie było państwo, kto mu dał koncesję, zwiększyć kontrole. Ale po co w ogóle koncesje? Rynek tego nie jest w stanie rozwiązać?

Zgoda. Walka o rozwój nigdy się nie kończy, zawsze będą siły antyrozwojowe, etatystyczne, nawet w Stanach Zjednoczonych blokuje się niektóre reformy.

Myśli pan, że populiści spod znaku Samoobrony jeszcze wrócą?
Jeśli chodzi o osoby, to raczej mało prawdopodobne. Ale jeśli chodzi o sam prąd, to jest kwestia jego siły. W swoim dotychczasowym wydaniu swoje apogeum mają pewnie za sobą. A w innych wydaniach? To zależy, na ile sprawni w komunikacji społecznej będą zwolennicy reform

Trwa konflikt wokół składu zarządu Narodowego Banku Polskiego i nominacji Witolda Kozińskiego na wiceprezesa. Jak Pan to ocenia?

Muszę wyrazić co najmniej zdziwienie zapowiedzią Witolda Kozińskiego dotyczącą wskazywania konkretnego poziomu kursu złotego. To należy do szkolnych błędów.

Jest też drugi konflikt: RPP kontra prezes.
To jest precedens. Po raz pierwszy Rada publicznie stwierdziła, że mogło dojść do naruszenia ustawy.

Czy prezes Skrzypek urzęduje już na tyle długo, że może się pan zdecydować na jakąś generalną jego ocenę?

Nawet jeśli, to ja się nie podejmuję. Mnie nie zależało na drugiej kadencji - sześć lat wystarczy. Natomiast bardzo mi zależało, żeby Narodowy Bank Polski był nadal merytorycznie rozwijany. Bo w dobrym systemie bank centralny jest jedną z twierdz, kompetencji. Inna twierdza to ministerstwo finansów, które odpowiada za dyscyplinę finansów państwa. Do niedorzeczności należy zaliczyć wezwania, w których ministerstwo finansów chcą sprowadzić do roli kasjera, który daje pieniądze, gdy tupnie się nogą.

W środę Rada Polityki Pieniężnej po raz kolejny podwyższyła stopy procentowe. Dobra decyzja?
Przy tej inflacji, którą mamy - lepsza niż jej brak. Ale jeszcze lepiej by było, gdyby podjęto ją wcześniej. Im wcześniej się zaczyna leczyć nadchodzącą chorobę, tym mniejszymi dawkami się to robi. Nie ukrywam, że w 2006 r. bardzo mi zależało na podnoszeniu stóp. Mnóstwo informacji za tym przemawiało. Zabrakło jednego głosu.

Powinniśmy być optymistami, jeśli chodzi o nasze portfele?
Bardziej niż jeszcze parę miesięcy temu. Wszystko zależy od dwóch rzeczy: inflacji i wzrostu realnych dochodów. Inflacja to wyłączna odpowiedzialność Rady Polityki Pieniężnej. Po to jest niezależna, żeby mogła podnieść stopy, na czas, jaki sytuacja tego wymaga. Co do wzrostu realnych dochodów - praktycznie w stu procentach zależy to od reform. To, że dochody będą się zwiększać, jest praktycznie pewne. Polska będzie się rozwijać znacząco szybciej niż kraje bogate. Ale niebagatelne znaczenie ma to, czy będzie się rozwijać dwa czy trzy razy szybciej niż one.

Podoba się Panu jak Tusk rządzi w Polsce?
Zaliczałem się do tych, którzy źle odbierali poprzedni styl i zmiany odbieram jako pozytywne. Nigdy nie uciekałem się do dzielenia ludzi, dla celów politycznych, uważam to za naganne, chociaż sam często byłem obiektem ataków.

My o Tusku, a pan o Kaczyńskich. Czy jego siła wynika tylko z tego, że jest inny niż poprzednik czy też jest samoistna?
Styl się bardzo liczy, chociaż nie wystarczy. Czas na reformy. Z naszej rozmowy wynikło, że różnimy się w niektórych sprawach, choćby współpłacenia za leczenie oraz podwyższenia podatku na służby zdrowia. W miarę upływu czasu będziemy wiedzieć, czy zbliżamy się do pozycji tygrysa Europy czy też nie.

Jak pan odbiera zamieszanie wokół traktatu lizbońskiego?
Nie będę oryginalny: to kiepski spektakl, bo jeżeli osoby, które przypisywały sobie największy sukces, próbują przekonać opinię publiczną, że trzeba to jeszcze jakoś poprawiać. Ale uważam, że Brytyjczycy dobrze zrobili, wywalczając dla siebie wyłączenie z Karty Praw Podstawowych. Chodziło im o to, aby uniknąć ryzyka blokady ważnych dla rozwoju reform. Bracia Kaczyńscy zupełnie z innych powodów niż Brytyjczycy doszli do tego samego rezultatu. I warto to utrzymać. Ludzie wcale nie są tym bardziej szczęśliwi, im więcej mają zapisanych na papierze praw. Jest wielu analityków, którzy sygnalizują ryzyko dla reform związanych z Kartą.

A gdyby był pan młodym polskim emigrantem - wracałby pan teraz?
Jestem przeciwnikiem moralizowania w sprawie emigracji. Tutaj naprawdę decydującym czynnikiem jest różnica w poziomie życia. Im bardziej będzie się zmniejszać, tym słabszy będzie bodziec do emigracji, a to zależy od reform. A więc jeśli martwisz się emigracją - poprzyj reformy, dzięki którym Polska będzie się szybciej rozwijać. Wtedy bodziec do emigracji będzie słabszy.