Pięć lat temu zdaliśmy sobie sprawę, że prześladuje nas straszny potwór. Pożera to, co pewne i sprawdzone, przeżuwa i wypluwa bezwartościowe resztki. Był z nami tak naprawdę od dawna, ale ukrywał się w ciemnych piwnicach i jaskiniach trolli. A teraz wywlókł swoje przerażające cielsko na powierzchnię i straszy. Im dłużej grasuje, tym mniej jesteśmy pewni, że przetrwają nasze demokratyczne państwa, naukowcy i eksperci niezdolni z nim walczyć ocalą swój autorytet, a my wszyscy zachowamy resztki rozumu. „Może jest już za późno i musimy z tym żyć?” – pytają z ekranów gadające głowy. „Nie, pokonamy potwora i obronimy nasze wartości!” – odkrzykują im inni eksperci.
Potworowi, o którym tu mowa, na imię „postprawda”. Popularność tego pojęcia wystrzeliła w górę pięć lat temu. „Postprawda” z hasła używanego przez garstkę publicystów awansowała do rangi powszechnie znanego słowa wytrychu, służącego do objaśniania globalnych problemów: od Filipin po Francję i od Waszyngtonu po Warszawę. Oksfordzki słownik języka angielskiego błyskawicznie wyróżnił „postprawdę” jako słowo roku 2016 – a decyzja, zdaniem rady przyznającej ten tytuł – była „próbą odzwierciedlenia gorącej atmosfery politycznej ostatnich 12 miesięcy”. Dynamiczna kariera naszego potwora jest czytelnie widoczna i dobrze udokumentowana.
Co tak naprawdę jednak miała owa „postprawda” znaczyć? Eksperci z Oksfordu w swojej definicji twierdzili, że słowo „post-truth odnosi się lub określa okoliczności, w których obiektywne fakty mają mniejszy wpływ na kształtowanie opinii publicznej niż odwołania do emocji i osobistych przekonań”. Popularniejsza interpretacja podpowiadała, że czasy postprawdy to epoka, w której wszyscy kłamią, ale nikt się już z tym nie liczy. Aforyzm angielsko-rosyjskiego pisarza i reportażysty Petera Pomerantseva – starszy niż kariera słowa „postprawda” – przypomina, że są takie czasy i miejsca, gdzie „nic nie jest naprawdę, ale wszystko jest możliwe”.
Skoro zauważyliśmy tego potwora, nazwaliśmy go, zbadaliśmy i omówiliśmy, to pozostaje zapytać: czy jesteśmy mądrzejsi, a zagrożenie zostało oddalone?
Reklama

Łgarstwo drobnym drukiem

Reklama
Dla nikogo nie będzie dziś zaskoczeniem, że wykres wyszukiwania słowa „postprawda” wystrzelił w górę w listopadzie 2016 r. – właśnie wtedy, gdy miliarder celebryta Donald Trump zwycięsko wyszedł z walki o prezydenturę. Trump rozmijał się z prawdą w swojej kampanii, a jako prezydent robił to tak często, że komentatorom i dziennikarzom brakowało w słownikach wyrazów zgorszenia i oburzenia. Gospodarz Białego Domu mógł powiedzieć, że „bezrobocie w USA wynosi może 4 proc., a może 42 proc.”, „tysiące muzułmanów w New Jersey świętowało zamachy z 11 września”, a jego ojciec urodził się w Niemczech. To ostatnie miał powtórzyć aż przy czterech okazjach – tymczasem papa Trump przyszedł na świat w Nowym Jorku. Co media i eksperci mieli zrobić z prezydentem, którego poziom odklejenia od rzeczywistości jest tak duży, że nawet jak się przejęzyczy i pomyli miejsce urodzenia własnego ojca, to nie przeprosi ani nie wycofa się ze swoich słów? „Postprawda” – coś więcej niż kłamstwo, cała nowa rzeczywistość zbudowana wokół pogardy i obojętności wobec faktów, wydawała się właściwym słowem.