W styczniowym badaniu poparcie dla rządu zadeklarowało 28 procent badanych. Za przeciwników rady ministrów w obecnym składzie uważa się 35 procent badanych, a 34 procent deklaruje obojętność. Największe poparcie dla rządu deklarują wyborcy PO (83 procent). Nieco niższe poparcie deklarują zwolennicy PSL (30 procent) oraz SLD (29 procent). Najmniejszym zaufaniem rząd cieszy się wśród sympatyków PiS-u (3 procent).
Jeśli przyjrzeć się liście przeciwników rządu, to najwięcej jest ich wśród wyborców PiS-u (77 procent), SLD (44 procent) oraz PSL (34 procent). Wśród sympatyków PSL, czyli koalicjanta Platformy jest też najwięcej osób deklarujących obojętność wobec rządu Tuska (36 procent).
Niemal nie zmieniła się ocena prac rządu. Dobrze wyniki działań rządu ocenia 29 procent badanych, a przeciwną opinię na ten temat ma 56 procent. 15 procent nie ma tej sprawie wyrobionej opinii.
Minimalną zmianę zanotowano w opiniach o polityce gospodarczej rządu. Przekonanie, że obecna polityka stwarza szanse poprawy sytuacji gospodarczej w kraju wyraża 25 procent respondentów. To o 2 punkty procentowe mniej niż przed miesiącem. Sceptycznie politykę gospodarczą ocenia 62 procent badanych, czyli tyle samo co w grudniu.
CBOS zapytał również Polaków, czy są zadowoleni z tego, że premier jest Donald Tusk. 35 procent badanych jest zadowolona z tego faktu, ale ponad połowa badanych (51 procent) jest przeciwnego zdania. 15 procent nie ma zdania.
Badanie przeprowadzono w dniach 3-9 stycznia 2013 roku na liczącej 1227 osób reprezentatywnej próbie losowej dorosłych mieszkańców Polski.
Komentarze (72)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarszeza PREMIERA?
Niech juz nigdy blichtr i krasomówstwo przedwyborcze kandydatów nie przesłoni oczu wyborcom. Niech wreszcie patrzą na czyny - nie obłudne słowa.
Nie żal mi głupich Polaczków.
z Niemcami, za współpracę osobiście z Bundeskanzlerin Angelą Dorotheą Merkel, za bezkrytyczne wspieranie wszelkich Jej działań i prowadzonej przez Nią polityki!
Laudację na cześć Tuska wygłosiła sama kanclerz Angela Merkel, co jeszcze mocniej podkreśliło jak zasługi naszego premiera, są doceniane w sąsiednich Niemczech. W bezpośrednich transmisjach telewizyjnych wszystkich trzech telewizji informacyjnych, komentatorzy prześcigali się w poszukiwaniu określeń jak znakomity musi być nasz premier skoro kanclerz Niemiec tak go docenia. Nikt z komentatorów jednak nawet się nie zająknął, jak wrogie poglądy na Polskę i jej przyszłość w latach 30 poprzedniego stulecia miał patron wyróżnienia, które z taką ochotą przyjął premier Tusk.
– Tusk, ty zdrajco! – krzyczeli do premiera członkowie Klubu „Gazety Polskiej”, kiedy wychodził z uroczystości.
Przyjechali do Berlina zaopatrzeni w sprzęt nagłaśniający, transparenty, flagi narodowe, wizerunki śp. pary prezydenckiej, a także w ulotki, które rozdawali przechodniom. Gdy przed gmach Deutsche Banku, w którym miała się odbyć uroczystość, podjechała czarna limuzyna Donalda Tuska, zebrani Polacy zaczęli skandować hasła wyrażające ich niezadowolenie z polityki premiera.
Protestujący domagali się od szefa rządu polskiego powołania międzynarodowej komisji ds. zbadania katastrofy smoleńskiej oraz zaprzestania w Polsce dyskryminacji mediów niezależnych, w tym telewizji Trwam.
Po zakończeniu uroczystości premier pospiesznie wsiadł do limuzyny i odjechał.
Wysłuchałam przemówienia pani Merkel i choć padło w nim wiele słów na temat Polski (partnera Niemiec pod wspaniałym przewodnictwem Donalda Tuska), to mówiąc o polskim premierze, Merkel ani razu nie użyła słowa Polak.
Tusk wg Bundeskanzlerin Merkel jest dalekowzrocznym Europejczykiem - Europejczykiem, którego ojczyzną jest Gdańsk.
- Drogi Donaldzie, również w twoim mieście, twojej ojczyźnie Gdańsku, ta polityka pozostawiła (…) – zwróciła się do Donalda Tuska kanclerz Niemiec ...
Mówiąc do Tuska: "Drogi Donaldzie jesteś godny tej nagrody. Zjednoczenie Europy wyssałeś poniekąd z mlekiem matki" -
Bundeskanzlerin Angela Merkel świadomie podkreślała i wyodrębniała gdańskie pochodzenie laureata niemieckiej nagrody, a tak się składa, że niemiecki dziennik "Die Welt" w przeddzień wręczenia nagrody zamieścił sylwetkę szefa polskiego rządu, informując, że "Tusk pochodzący z zamieszkałej w Gdańsku kaszubskiej rodziny, na długo przed 1989 rokiem jako historyk i przeciwnik komunistycznego reżimu interesował się "fałszowaną przez długi czas historią swego rodzinnego miasta, także jego niemiecką przeszłością".
Tu znowu występuje podkreślenie gdańskiego, kaszubskiego, niemieckiego pochodzenia Tuska. Skorelowanie opisu sylwetki w gazecie ze słowami Merkel świadczy o tym, że to nie przypadek.
Kim więc dla Niemców jest polski premier? Polakiem, Europejczykiem, Kaszubem, Gdańszczaninem? A może Niemcem urodzonym w niemieckim Danzig?
Merkel, przypomniała kim był Walther Rathenau.
To zadziwiajace, szokujace i znamienne, że urzędujący polski premier wiedząc, że Walther Rathenau był zdeklarowanym wrogiem niepodległej Polski,
nienawidzącym Polaków i sygnatariuszem niemiecko-sowieckiego układu w Rapallo przyjął z rąk Bundeskanzlerin Dorothy Angeli Merkel nagrodę
ustanowioną dla uczczenia pamięci tego wroga Polaków i państwowości polskiej!
Walter Rathenau był niemieckim ministrem spraw zagranicznych ówczesnych Niemiec, głównym architektem sowiecko-niemieckiego układu z Rapallo, który zresztą podpisał osobiście 16 kwietnia 1922 roku. Niemcy od początku naszej państwowości po I wojnie światowej traktowały nasz kraj
z wyraźną wrogością czego najdobitniejszym dowodem było nazywanie Polski „państwem sezonowym”. Ówczesny kanclerz Niemiec Josef Wirth, oświadczył że Polskę trzeba wykończyć i do tego będzie zmierzać jego polityka. Niemcy domagały się wówczas rewizji naszej granicy zachodniej, a województwo pomorskie nazywano „korytarzem który oddziela Niemcy od Prus Wschodnich.
Tego rodzaju polityka zbliżyła Niemcy do ZSRR, a na mocy układu z Rapallo obydwa państwa nawiązały stosunki dyplomatyczne, zrzekły się wzajemnie roszczeń z tytułu kosztów wojny i odszkodowań, a także przyznały sobie klauzule najwyższego uprzywilejowania w handlu.
Oprócz tego 11 sierpnia 1922 r.zawarto tajną umowę wojskową, na mocy której Niemcy zobowiązały się do zaopatrzenia Armii czerwonej w broń
i amunicję, zapewnienia pomocy w rozbudowie sowieckiego przemysłu zbrojeniowego oraz wsparcia przy pomocy instruktorów wojskowych,
układ był korzystny dla obu stron : dla Niemiec, które w myśl traktatu wersalskiego nie mogły posiadać niektórych rodzajów broni, była to dobra okazja do wypróbowania zakazanej broni na poligonach radzieckich. Mogli oni odtąd potajemnie przed całym światem i bez żadnych przeszkód, a wbrew postanowieniom traktatu wersalskiego szkolić swoich lotników i tworzyć kadrę wojsk pancernych na poligonach i w bazach położonych w głębi państwa sowieckiego. Dla Rosji sowieckiej nawiązanie kontaktów z Niemcami stwarzało możliwości dostępu do nowoczesnych technologii przemysłowych
i wojskowych. Niebagatelne znaczenie dla Rosji sowieckiej miał także dostęp do kredytu udzielonego przez Reichswehrę w wysokości 35 mln marek niemieckich w zamian za daleko idące ustępstwa polityczne oraz dostęp do rosyjskiego potencjału gospodarczego.
Do wybuchu wojny w czerwcu 1941 roku, Sowieci nauczyli kolegów z Gestapo i SS m.inn. jak organizować obozy koncentracyjne. W obiegu publicystycznym za symbol złowrogiego dla nas niemiecko-rosyjskiego porozumienia wciąż uchodzi pakt Ribbentrop-Mołotow, a pamiętajmy, że Rappallo było w sumie tym samym, z tym, że gdyby nie Rapallo nie byłoby później paktu Ribbentrop-Mołotow!
Komisarz ds. klimatu Connie Hedegaard oświadczyła, że polskie weto nie powstrzyma Europy przed przechodzeniem do gospodarki niskoemisyjnej. Zapowiedziała, że skoro 26 państw UE wyraźnie wezwało KE do dalszej pracy w tym celu, to tak będzie.
Na posiedzeniu ministrów środowiska UE Polska zawetowała propozycję ws. tzw. kroków milowych na drodze do redukcji CO2 w UE do 2050 r. W 2030 r. UE miałaby zredukować emisje o 40 proc., w 2040 r. - o 60 proc., a w 2050 r. - o 80 proc. w porównaniu z 1990 r.
Polskie "nie" dla niskoemisyjnej mapy działania Komisji Europejskiej jest niefortunne i nie powstrzyma Europy przed przejściem do gospodarki niskoemisyjnej. Polska zablokowała wnioski Rady po raz drugi ale była jedynym blokującym krajem. Prezydencja duńska i pozostałe 26 państw członkowskich zwróciło się do Komisji, aby iść dalej, co też zrobimy - oświadczyła komisarz Connie Hedegaard.
Skrytykowała wypowiedź polskiego ministra, że UE powinna mieć tylko cel redukcji emisji CO2 do 2050 r., natomiast o tym, jak to osiągnąć, każdy kraj powinien zdecydować sam, w myśl tzw. zasady subsydiarności.
- UE jest demokratyczną wspólnotą. Zadaniem KE jest dbanie o wspólny interes europejski a na ostatnim szczycie 1-2 marca przywódcy państw i rządów wezwali KE do dalszej pracy w kierunku przechodzenia na niskoemisyjną gospodarkę. "Tak też zrobimy" - zapewniła; mimo polskiego veta Komisja będzie działać w sprawie dalszych środków niezbędnych, by osiągnąć "kamienie milowe", które doprowadzą nas do "niskoemisyjnej przyszłości".
Zgodnie z obowiązującym pakietem klimatycznym z 2008 r., UE ma obniżyć swoje emisje o 20 proc. do 2020 r.
Kuriozalny charakter miał proces poety Jarosława Marka Rymkiewicza, który został pozwany przez Agorę za swoją opinię o redaktorach „Gazety Wyborczej”. W komentarzu dla „Gazety Polskiej” powiedział o nich: „Rodzice czy dziadkowie wielu z nich byli członkami tej organizacji, która była skażona duchem »luksemburgizmu«, a więc ufundowana na nienawiści do Polski i Polaków. Tych redaktorów wychowano tak, że muszą żyć w nienawiści do polskiego krzyża. Uważam, że ludzie ci są godni współczucia – polscy katolicy powinni się za nich modlić”. W lipcu 2011 r. sąd nakazał Rymkiewiczowi zamieszczenie przeprosin na łamach „Gazety Polskiej” oraz wpłatę 5 tys. zł na cele społeczne. Zasądzono od niego także koszty sądowe.
Z kolei lider parlamentarnej opozycji Jarosław Kaczyński został skierowany na badania psychiatryczne przy okazji procesu ze swoim przeciwnikiem politycznym. Prywatny akt oskarżenia przeciwko Kaczyńskiemu wniósł były szef MSWiA Janusz Kaczmarek za nazwanie go w jednym z wywiadów „agentem śpiochem”. To samo zdarzenie stało się powodem toczącej się w sądzie cywilnym sprawy Kaczmarek kontra Kaczyński o naruszenie dóbr osobistych. „To jakieś pozostałości poprzedniej epoki. Widać, że od upadku komunizmu mentalność wymiaru sprawiedliwości niewiele się w Polsce zmieniła” – tak skomentował w „Super Expressie” wysłanie lidera polskiej opozycji na badania psychiatryczne Władimir Bukowski, rosyjski dysydent, w czasach ZSRS kilkanaście lat bezprawnie więziony w szpitalach psychiatrycznych i obozach karnych.
Sędzia Maciej Jabłoński, który wysłał na badania psychiatryczne Jarosława Kaczyńskiego, nakazał wcześniej zatrzymać na 48 godzin i doprowadzić na salę sądową przez policję kierownictwo „Gazety Polskiej”. Także on skazał Dorotę Kanię w procesie wytoczonym jej przez płk. Ryszarda Bieszyńskiego.
Ostatecznie sędziego Jabłońskiego odsunięto od sprawy, a sąd zrezygnował z badań psychiatrycznych. Jednak news elektryzujący media przez wiele dni spełnił swoją rolę – Polacy usłyszeli, że Kaczyński jest potencjalnym wariatem.
Na badania psychiatryczne kierowano też innych przeciwników rządu. Do szpitala psychiatrycznego odwieziono Jana Kossakowskiego, protestującego pod Krzyżem Pamięci na Krakowskim Przedmieściu.
Uchodźcy równie szkodliwi jak „faszyści”
Polska rządzona przez PO dąży do ocieplenia stosunków z Rosją. Odrzuciła politykę prowadzoną przez śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, polegającą na wspieraniu aspiracji niepodległościowych narodów położonych na wschód od nas.
S k a n d a l wybuchł, gdy Polska przekazała r e ż i m o w i Łukaszenki dane o kontach Alesia Bielackiego z fundacji Wiesna, która zajmuje się obroną praw człowieka na Białorusi. Polskie media chętnie uwierzyły, że to zwykła głupota urzędnika.
Trudno w to uwierzyć. Bo parę tygodni wcześniej kibicom w czasie mistrzostw Europy w koszykówce kobiet zabrano wywieszoną w bydgoskiej hali nieuznawaną przez Łukaszenkę flagę niepodległej Białorusi. A dyplomaci ministra S i k o r s k i e g o podejmowali wcześniej działania przeciwko prezes Związku Polaków na Białorusi Andżelice Borys.
Jeszcze większym, a nienagłaśnianym skandalem jest deportowanie z Polski czeczeńskich uchodźców. Jak opowiada Adam Borowski, honorowy konsul Czeczenii, ich traktowanie za rządów Tuska zmieniło się o 180 stopni. Ponad 90 proc. Czeczenów odmawia się prawa do pobytu w Polsce, z uzasadnieniem, że w Rosji nie jest zagrożone ich życie ani zdrowie. Deportowanych zostało już kilkudziesięciu z nich. Deportuje się ich podstępnie, zatrzymując przy okazji urzędniczych formalności i odstawiając do granicy. Wszystko po to, by ocieplać stosunki polsko-rosyjskie. Ilu z nich zapłaciło za to życiem czy utratą wolności?
Równie sprawnie państwo Tuska współpracuje z wietnamskim komunistycznym reżimem. W ramach „pomocy prawnej” wietnamska bezpieka przesłuchuje opozycjonistów z tego kraju w polskich aresztach. Tylko kto o tym słyszał?
Wypada przyznać, że polityka PO jest antywolnościowa w sposób spójny. Kwestia uchodźców ma tu znaczenie istotne – pokazuje, że represje mają charakter nie ideologiczny, lecz przede wszystkim antywolnościowy. Są stosowane wobec każdego, kto stoi na drodze putinizacji III RP – zarówno w wymiarze międzynarodowym, jak i wewnętrznym.
Lech Kaczyński był najbardziej wolnościowym z polskich prezydentów, dzięki swojej polityce zagranicznej. Walczył o prawo do wolności dziesiątków milionów obywateli państw położonych na wschód od nas, które próbują umacniać swoją niezależność od Moskwy. Było to zgodne z polskim interesem narodowym. Ale było też zaprzeczeniem ciasno pojmowanego nacjonalizmu. Zbliżenie z Ukrainą, państwami bałtyckimi, wspólna obrona Gruzji – to były piękne karty w historii Polski jako narodu ceniącego idee wolności.
Różnica między PiS i PO
Czym coraz bardziej zamordystyczny reżim PO różni się od czasów PiS? Wystarczy porównać nazwiska najgłośniejszych wówczas aresztowanych i zatrzymywanych – biznesmenów, ministrów, parlamentarzystów, lekarzy od łapówek – z obecnymi. Blogerzy, kibice, związkowcy, Solidarni 2010. Za PiS aresztowano przede wszystkim wzbogaconych dzięki układom, którzy naruszając prawo, działali na szkodę zwykłych ludzi. Za PO aresztuje się zwykłych ludzi, którzy naruszając niepisane reguły, działają na szkodę wzbogaconych dzięki układom.
Kiedy aresztowano sprawców biedy ulicy, establishment krzyczał do niej: pomóżcie, zamykają naszych, za was też się wezmą. Aresztowania o szóstej rano liderów polskiej ulicy przyszły faktycznie, tyle że za Tuska.
Cenzura internetu, aresztowany bloger, zakazana telewizja, skazany poeta, lider opozycji kierowany do psychiatryka, wydawani Rosji uchodźcy. Łukaszenka? Nie, Tusk.
Nigdy po 1989 r. tak wielkie tłumy Polaków nie wychodziły na ulice z żądaniem wolności słowa. ACTA i cenzurowanie Telewizji Trwam przelały falę goryczy. Wcześniej były aresztowania i rewizje u blogerów, skazany poeta, podsłuchiwani, wyrzucani z pracy i rujnowani finansowo niepokorni dziennikarze. Lidera opozycji kierowano na badania psychiatryczne, a kibiców zamykano za antyrządowe hasła. Polska zakapowała białoruskiego opozycjonistę, a uchodźcy czeczeńscy zaczęli być odsyłani do Rosji. Tak wyglądają rządy partii Tuska, która doszła do władzy pod wolnościowymi hasłami.
Tusk: Niech żyje wolność słowa!
A miało być tak pięknie. PO doszła do władzy, głosząc hasła sprzeciwu wobec rzekomych dyktatorskich zapędów PiS. Wolność nie schodziła autorom ówczesnej medialnej nagonki z ust. Adam Michnik pisał, że chce mieć pewność, iż jeśli ktoś obudzi go o szóstej rano, to będzie to mleczarz. Jeden z liderów PO mówił: „Jak pan sobie wyobraża, że zbierze się trzech polityków PiS, żeby decydować, kogo aresztować o piątej rano, to zgody na to nie będzie”.
Joanna Senyszyn z SLD wołała z trybuny sejmowej: „Wyspecjalizowali się w prowokacjach, aresztowaniach o szóstej rano, wydobywczych aresztach, ingerowaniu w pracę prokuratury i sądowe wyroki. Zastraszali i poniżali”. Jacek Żakowski pisał, że polska demokracja jest „dotknięta plagą antywolnościowego, antymodernizacyjnego i autorytarnego populizmu”.
Jako obrońca wolności słowa przedstawiał się sam lider opozycji Donald Tusk, który głosił: „Nadużywanie wolności słowa jest mniej szkodliwe niż jej ograniczanie”, wyjaśniając, iż „więcej szkód człowiekowi i społeczności przynoszą zakazy administracyjne niż nawet liczne przypadki nadużywania wolności”.
Bloger w areszcie
Z tamtych wolnościowych zapewnień PO nie zostało dziś nic. W ostatnich tygodniach na ulice polskich miast wyszły setki tysięcy Polaków. Młodych i starych, gimnazjalistów i moherów. Hasła w czasie protestów przeciwko ACTA i w obronie Telewizji Trwam były zaskakująco podobne. Niektóre z nich nawiązywały też do wcześniejszych protestów kibiców, zamykanych za antyrządowe transparenty. Łączył je wspólny mianownik – wolność. Jeśli ktoś po 1989 r. potrafił wyprowadzić na uliczne manifestacje tak wielkie tłumy, to tylko związkowcy protestujący przeciwko biedzie. W sprawie wolności na taką skalę manifestujemy po raz pierwszy w III RP.
Jan Dworak, szef KRRiT, przyznał, że skala protestów w sprawie Telewizji Trwam nie jest mała: „Otrzymaliśmy jakieś 37 tys. listów w tej sprawie”.
Sprawa ACTA nie jest bynajmniej pierwszą próbą cenzurowania internetu przez władzę. Najgłośniejsza była sprawa wtargnięcia siedmiu funkcjonariuszy ABW do mieszkania Roberta Frycza, który prowadzi stronę internetową Antykomor.pl. Zarekwirowano mu komputer, nośniki pamięci i przeszukano dom.
Z kolei sopocki sąd skazał blogera Klaudiusza Wesołka, którego jedyną winą było to, że filmował antykorupcyjny happening w radzie miejskiej Sopotu. Policji i sędziom pomylił się on z uczestnikami happeningu. W efekcie spędził 15 dni w areszcie. Najbardziej szokujący był fakt, że największe polskie telewizje robiły nagrania tego wydarzenia. Miały w ręce dowody, że Wesołek jest niewinny, a wyrok sędzi Anny Potyraj wyssany z palca. Żadna z nich nie uznała za słuszne zajrzeć do tych taśm.
Na Krakowskim Przedmieściu doszło do ciężkiego pobicia przez Straż Miejską dziennikarza „Gazety Polskiej” Michała Stróżyka. Filmował on wydarzenia w namiocie Solidarnych 2010.
Do aresztu trafił też kibic Legii Piotr „Staruch” Staruchowicz. To on wymyślił hasło „Donald, matole, twój rząd obalą kibole”, za którego skandowanie zatrzymywano wcześniej kibiców z Białegostoku. On sam został zatrzymany, gdy szedł wśród tłumu kibiców wracających z obchodów Powstania Warszawskiego. W radiowozie został pobity. W mediach zamiast bicia na alarm – cisza. Sąd aresztował go na trzy miesiące, a następnie przedłużył areszt w związku z postawionym mu zarzutem rozboju, którego łupem miały paść... klapki i spodenki.
Artykuł 212 – bat na nonkonformistów
Represje coraz silniej dotykają też dziennikarzy mediów opozycyjnych wobec władzy. Narzędziem używanym do tego celu jest osławiony artykuł 212 kodeksu karnego, który daje sądowi prawo do wymierzenia dwóch lat więzienia za zniesławienie. Przepis ten pozwala na wydanie wyroku skazującego nawet wtedy, kiedy publikacja zawierała… prawdziwe dane. Przekonali się o tym dziennikarze „Gazety Polskiej”. Po opublikowaniu informacji na temat udziału wysokiego rangą przedstawiciela telewizji TVN w komunistycznych, a następnie tych po 1989 r. służbach wojskowych, stacja wytoczyła im sprawę karną. Nie przeszkodził temu fakt potwierdzenia przez Instytut Pamięci Narodowej i komisję weryfikacyjną wojskowych służb informacji podanych w „Gazecie Polskiej”.
Kiedy z przyczyn losowych kierownictwo redakcji „Gazety Polskiej” nie mogło się stawić na jedną z rozpraw, sąd podjął decyzję o aresztowaniu redaktora naczelnego i jego zastępcy. Po 48-godzinnym pobycie w więzieniu mieliśmy być doprowadzeni na rozprawę w kajdankach. Nacisk opinii krajowej i międzynarodowej spowodował wycofanie się TVN z tej rozprawy. Jak podała Helsińska Fundacja Praw Człowieka, w Polsce na podstawie art. 212 skazano w latach 2002–2008 prawie tysiąc osób.
Tuskowa miłość - Zrujnować niepokornych dziennikarzy - puścić ich z torbami ...!
Wadliwe prawo i zły stan polskiego sądownictwa powodują, że w Polsce zniszczyć niezależnego dziennikarza można dziecinnie łatwo za pomocą procesu cywilnego. Wystarczy, że sąd ukarze go karą finansową umiarkowanej wysokości, ale oprócz tego każe mu zamieścić przeprosiny przed głównym wydaniem programów informacyjnych w TVP czy TVN albo w „Gazecie Wyborczej”.
To wystarczy, by pozbawić go dorobku całego życia. Wysokość kar określają bowiem przepisy. Natomiast to, ile dziennikarz musi zapłacić za ogłoszenie w mediach, sędziów nie obchodzi. A są to sumy niewyobrażalne.
Dziennikarze krytyczni wobec władzy nie należą przeważnie do ludzi majętnych. Ich zarobki często nie odbiegają wiele od średniej krajowej. Do bogatych nie należą też właściciele mediów na serio traktujących swoją funkcję kontrolną wobec władzy.
Przykłady rujnujących wyroków można mnożyć. Sąd Apelacyjny w Gdańsku wyrokiem z 24 marca 2011 r. nakazał Krzysztofowi Wyszkowskiemu opublikowanie w TVP i TVN przeprosin Lecha Wałęsy za to, że w 2005 r. powiedział on, iż Lech Wałęsa „współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa i pobierał za to pieniądze”.
W lutym 2011 r. dziennikarka Dorota Kania skazana została na wysoką grzywnę po procesie z byłym esbekiem, płk. Ryszardem Bieszyńskim. Ten pozwał ją za opublikowany we „Wprost” w 2007 r. tekst. Wyrok zapadł z artykułu 212, a Kani nakazano zapłacić kilkanaście tysięcy złotych oraz koszty ogłoszenia we „Wprost” przeprosin dla pułkownika. W artykule „Matka chrzestna” dziennikarka pisała w 2007 r. o związkach Bieszyńskiego z Edwardem Mazurem, podejrzewanym o zlecenie zabójstwa szefa polskiej policji Marka Papały.
Z tym samym byłym pułkownikiem SB w 2010 r. proces z art. 212 przegrał Jerzy Jachowicz. Bieszyński zaskarżył go z powodu komentarza zamieszczonego w lipcu 2007 r. w „Dzienniku”. W tekście „Macki sięgnęły Ameryki” pisał on o decyzji amerykańskiego sądu, który odmówił ekstradycji do Polski Edwarda Mazura. Według autora, wpływ na nią miał płk Bieszyński, który pojechał do USA. Jachowicz zapłacić miał 16 tys. zł.
Sąd Apelacyjny w Katowicach skazał w marcu 2010 r. ks. Marka Gancarczyka i „Gościa Niedzielnego” na zapłatę 30 tys. zł i przeproszenie w druku Alicji Tysiąc za naruszenie jej dóbr osobistych. Alicja Tysiąc pozwała Skarb Państwa o odszkodowanie za odmowę wykonania aborcji; jej dziecko w chwili procesu miało około 6 lat. Ks. Gancarczyk, wyraził opinię: „mama otrzymuje nagrodę za to, że bardzo chciała zabić swoje dziecko, ale jej nie pozwolono”. Określił jako „straszną” sytuację odszkodowań „za pozostawienie dziecka przy życiu” i porównał ją do praktyk ludobójczych z okresu II wojny światowej.
W sytuacji, gdy największe telewizje komercyjne są prorządowe, dziennikarzy krytycznych wobec rządu usunięto w czasach rządów PO także z telewizji publicznej. Taki los spotkał Anitę Gargas, Joannę Lichocką, Annę Pietraszek, Tomasza Sakiewicza, Bronisława Wildsteina, Rafała Ziemkiewicza, Pawła Nowackiego, Jacka Karnowskiego, Artura Bazaka i wielu innych.
Nowe przepisy Ministerstwa Zdrowia uderzają w pacjentów i lekarzy. Najbardziej ucierpią jednak dzieci i kobiety w ciąży. – Rząd nas oszukał – mówią lekarze i zapowiadają kolejny protest.
W ubiegły weekend odbyło się spotkanie Porozumienia Organizacji Lekarskich (POL), które zrzesza lekarzy z Federacji Porozumienia Zielonogórskiego, OZZL, Polskiej Federacji Pracodawców Ochrony Zdrowia oraz Stowarzyszenia Lekarzy Praktyków. Lekarze czują się oszukani przez rząd.
„Nowe przepisy znacznie zwiększą ilość biurokratycznych i niezwykle czasochłonnych obowiązków, m.in. określania stopnia odpłatności wszystkich leków" – czytamy w wydanym przez POL oświadczeniu.
– Wszystkie postulaty, które legły u podstaw akcji pieczątkowej, zostały zignorowane – mówi „Codziennej" Agnieszka Rubinowska z POL. Lekarze zapowiadają, że jeśli rząd nie przychyli się do ich postulatów dotyczących zwolnienia z obowiązku kontrolowania ubezpieczenia pacjentów, wznowią akcję pieczątkową.
Na receptach pacjenci będą musieli oświadczać, że są ubezpieczeni lub mają uprawnienia do zniżek (inwalida wojenny, honorowy krwiodawca). Lekarze chcą również, aby usunięto przepis nakładający na nich konieczność wskazywania na recepcie wspomnianego stopnia odpłatności za lek. Premier Donald Tusk jeszcze w styczniu deklarował te zmiany, teraz jednak z nich się wycofał.
Co istotne dla chorych, nowa ustawa zakłada też refundację leków według tzw. wskazań rejestracyjnych publikowanych przez koncerny farmaceutyczne. Okazuje się jednak, że producenci leków robią swoje badania tylko pod kątem wybranych schorzeń. By wypisać pacjentowi lek refundowany, lekarz musi obejrzeć kilkadziesiąt stron charakterystyki takich leków. Często o tym samym składzie, jednak inaczej testowanych. Jeśli lekarz przepisze np. pacjentowi z arytmią lek badany przez firmę farmaceutyczną tylko pod kątem nadciśnienia, to pacjent zapłaci za niego 100 proc., mimo że oba leki są na liście i działają tak samo.
Inny przykład to część nowoczesnych insulin zarejestrowana dla dzieci od drugiego roku życia. Podaje się je jednak także młodszym. W tym wypadku muszą być wypisywane na 100 proc. płatności, ponieważ nie objęły ich badania koncernów. Różnica ceny między nimi to ok. 100 zł. Podobnie jest w wypadku kobiet w ciąży, które praktycznie za wszystkie leki płacą 100 proc., bo koncerny boją się zaryzykować badania ciężarnych.
– Do NFZ-etu wpływają wnioski pacjentów o zgodę na refundację leku poza charakterystyką produktu leczniczego. Niestety, zgodnie z obowiązującymi przepisami NFZ nie może wyrazić zgody na taką refundację – powiedziała jednemu z lokalnych dzienników Aleksandra Kwiecień z biura prasowego małopolskiego oddziału NFZ-etu.
Istotnie, jak skomentowała „Codziennej" Jolanta Pulchna, rzecznik prasowy Małopolskiego Oddziału Wojewódzkiego NFZ, możliwa jest refundacja leku poza charakterystyką produktu leczniczego, jednak tylko w wypadku wydania stosownej decyzji administracyjnej przez ministra zdrowia. To bardzo uciążliwy proces.
– Trwa opracowywanie wniosków o refundację leków poza wskazaniami zawartymi w ich zarejestrowanej charakterystyce – mówi „Codziennej" Agnieszka Gołąbek, rzecznik Ministerstwa Zdrowia. – Decyzje zostaną podane na początku marca razem z publikacją uaktualnionej listy leków refundowanych, listę skierowaliśmy do Rady Przejrzystości – dodaje.
Sytuacja jest jednak mocno napięta. Wczoraj dwóch członków wspomnianej Rady Przejrzystości – prof. Andrzej Fali oraz dr Adam Przybyłkowski – złożyło na ręce ministra zdrowia rezygnację z pełnionych funkcji. Nie wiadomo, czy ma to związek z listą leków refundowanych. Jednak jak nieoficjalnie mówią ludzie ze środowiska lekarskiego, „w tej sprawie jest gorąco".
Sytuacji nie poprawiają sondaże. Z najnowszego badania Millward Brown SMG/KRC przeprowadzonego dla RMF FM wynika, że minister zdrowia Bartosz Arłukowicz jest, obok minister sportu Joanny Muchy, najgorzej ocenianym ministrem w rządzie Donalda Tuska.
Rząd Donalda Tuska w walce z Kościołem tym razem wybrał metodę, która może pozbawić tę instytucję autorytetu. Przy okazji może także doprowadzić do bankructwa wiele klasztorów i ostatecznie zniszczyć zasadę szacunku dla własności.
Wojnę z Kościołem i wiarą Tusk prowadzi od dawna. Już w ubiegłej kadencji doprowadził – całkowicie wbrew stanowisku Kościoła – do odebrania rodzicom części uprawnień wychowawczych, później zajął się kwestionowaniem katolickiego stanowiska w sprawie in vitro i aborcji i wreszcie wymuszał na posłach katolikach głosowanie wbrew ich ortodoksji. Ale to wszystko nie skłoniło części popierających go hierarchów do zmiany stanowiska. Ich sympatie polityczne były tak silne, że nie mogło ich podważyć nawet jasne kwestionowanie ortodoksji katolickiej, co powinno prowadzić do konstatacji, że PO samo wyklucza się z przestrzeni wyboru możliwego dla katolika.
Po wyborach 2011 r. antykościelny kierunek Tuska stał się jeszcze bardziej widoczny, i – co też trzeba przyznać – o wiele bardziej bolesny dla środowisk duchownych. Kilka miesięcy temu premier zabrał się bowiem do kwestii finansowych, które dotychczas były objęte ponadpartyjnym status quo.
Postkomuniści mogli wprawdzie kwestionować nauczanie Kościoła, mogli próbować zmieniać ustawę aborcyjną, ale nigdy nie odważyli się na jasne zakwestionowanie prawa Kościoła do odzyskania jego własności. A Tusk to zrobił, i to już w trakcie wygłaszania swojego exposé. Odpowiedź biskupów była przewidywalna. Nie chcąc zaogniać konfliktu, ustami abp. Stanisława Budzika zaproponowali rozmowy na temat przedefiniowania zasad finansowania Kościoła.
Ale Tusk – czując, że akurat w kwestiach finansowania Kościoła będzie miał po swojej stronie większość Polaków, którzy uznają tę wspólnotę za zbyt bogatą – nawet nie zamierzał podejmować takiej debaty. I dlatego mógł spokojnie zagrać na nosie biskupom i Kościołowi, nie obawiając się spadku popularności. Miał przy tym świadomość, że silniejsze protesty Kościoła przeciw likwidacji Funduszu Kościelnego zaszkodzą przede wszystkim Kościołowi, utwierdzą bowiem tylko opinię publiczną w przekonaniu, że instytucji zależy na pieniądzach, których w kryzysie każdemu brakuje.
Niewielu przyjdzie do głowy, że w tej sprawie Kościół ma nie tylko rację, ale i prawo za sobą. Rację, bo zgoda na rozwiązania proponowane przez Tuska oznacza, że w krótkim czasie zbankrutują zakony mnisze, które są sercem i duszą Kościoła. Gdy ZUS zażyczy sobie od dwudziestu czy trzydziestu mniszek klauzurowych najniższej nawet składki, to nie wytrzyma tego budżet większości klasztorów. I właśnie o tym chcieli rozmawiać biskupi.
Po stronie Kościoła jest również prawo (sprawiedliwość także), ponieważ Fundusz Kościelny powstał, by zwrócić to, co zostało przez komunistów zagrabione. To, co ukradli zgodnie z ustanowionym bezprawnie przez siebie prawem, miało być oddawane w postaci pieniędzy przekazanych do Funduszu (jednak za czasów komunizmu blisko dwie trzecie środków z Funduszu szło na walkę z Kościołem i innymi związkami wyznaniowymi). Po 1989 r. zaś to, co zostało ukradzione niezgodnie nawet z PRL-owskim prawem, było zwracane przez Komisję Majątkową. Likwidacja Funduszu to zatem nic innego, jak kontynuowanie przez Tuska złodziejstwa zapoczątkowanego jeszcze przez Bieruta.
To, że Kościół ma rację w sprawie Funduszu Kościelnego, wcale nie oznacza, że będzie mu łatwo to udowodnić. Wieloletnie zaniedbania w głoszeniu prawdy, napominaniu polityków (warto przypomnieć, że o sprawie „Agaty" episkopat wypowiedział się dopiero po tym, jak jej dziecko zostało zabite, a wcześniej przez kilka tygodni nie znalazł na to czasu), sprzeciwie wobec antykatolickich ustaleń, sprawiają, że gdy teraz podnoszą się w Kościele gwałtowne protesty, trudno nie odnieść wrażenia, że na silny sprzeciw Kościoła można liczyć tylko wówczas, gdy chodzi o pieniądze lub wpływy.
I choć obraz ten jest przesadzony, a w sprawie własności Kościół ma rację, to w niczym nie zmienia to faktu, że trudno będzie do tego przekonać opinię publiczną, autorytet Kościoła zaś może mocno ucierpieć.
Rząd Donalda Tuska utrudnia postępowania wyjaśniające w sprawie katastrofy smoleńskiej – tak wynika z dokumentacji Antoniego Macierewicza zawartej w „Białej księdze” dotyczącej przyczyn katastrofy. Nagłe zawieszenie prokuratora Marka Pasionka, który nadzorował smoleńskie śledztwo, to kolejny dowód, że rząd PO blokuje śledztwo.
Platforma za wszelką cenę nie chce dopuścić przed wyborami do ujawnienia prawdziwej roli ministrów rządu PO w największej tragedii w powojennej historii Polski. To dlatego szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej, gen. Krzysztof Parulski, zawiesił w czynnościach nadzorującego śledztwo smoleńskie prokuratora Marka Pasionka. Chciał on postawić zarzuty ministrom Bogdanowi Klichowi, Tomaszowi Arabskiemu i generałowi Marianowi Janickiemu, szefowi BOR.
> Dokumenty świadczą przeciw rządowi
„Gazeta Polska” ustaliła, że w „Białej księdze” (raport z pracy parlamentarnego zespołu badającego katastrofę smoleńską) przywołane zostały dokumenty świadczące o utrudnianiu przez rząd Tuska postępowania wyjaśniającego. Zrezygnowano m.in. ze stosowania obowiązującego polsko-rosyjskiego porozumienia w sprawie zasad wzajemnego ruchu lotniczego wojskowych statków powietrznych RP i FR w przestrzeni powietrznej obu państw z 14 grudnia 1993 r. Akredytowany przez MAK pełnomocnik polskiego rządu płk Edmund Klich utrudniał polskim ekspertom zbadanie wraku Tu-154 M, o czym w piśmie do ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka napisali członkowie Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Z kolei szef MSWiA i jednocześnie szef rządowej komisji badającej okoliczności katastrofy, Jerzy Miller, podpisał polsko-rosyjskie memorandum, zgodnie z którym polskie czarne skrzynki pozostały w dyspozycji Federacji Rosyjskiej aż do zakończenia rosyjskiego postępowania sądowego, co może trwać latami.
Tuż po katastrofie przedstawiciele władz USA zaproponowali wszelką pomoc, lecz strona polska nie skorzystała z tej oferty. Prawie rok później, w styczniu 2011 r., rzecznik Departamentu Stanu USA i szef Biura Spraw Publicznych Philip J. Crowley, odpowiadając na pytanie dotyczące możliwości udziału instytucji rządowych w postępowaniach wyjaśniających przyczyny katastrofy, stwierdził: „Nic nie wiem, by USA zostały poproszone o dostarczenie jakiejś szczególnej pomocy w śledztwie w sprawie tego wypadku. Oczywiście jesteśmy gotowi pomóc w każdy dostępny sposób, jeżeli Polska lub Rosja o to wystąpią”.
Tymczasem kilka dni temu Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie poinformowała, że uznaje za zakończoną sprawę pomocy prawnej od USA.
> Pacyfikacja dociekliwych prokuratorów
– Bezpodstawne – jak się zdaje – zawieszanie w czynnościach niewygodnych prokuratorów lub odbieranie im pensji, tak jak robi teraz prokurator Parulski, kojarzy się jednoznacznie z metodami komunistycznymi i zastraszaniem podwładnych prokuratorów – mówi „GP” prokurator Bogdan Święczkowski, szef ABW za rządów PiS.
Zdaniem gen. Parulskiego, prokurator Pasionek miał rażąco uchybić godności prokuratora oraz rażąco naruszyć przepisy prawa.
– Gen. Parulski, który robił karierę w PZPR, aparatczyk, który w stanie wojennym rozpoczął pracę w prokuraturze wojskowej, słynącej jako zbrojne ramię partii, w wolnej Polsce kieruje prokuraturą wojskową. I zawiesza bardzo zasłużonego prokuratora wolnej Polski, który ma na swoim koncie wiele sukcesów, oraz starał się w sposób skuteczny dotrzeć do prawdy o katastrofie smoleńskiej. Zarzut, że przekazywał informacje przedstawicielom amerykańskich służb specjalnych, jest absurdalny. Prokurator nadzorujący sprawę może przekazywać informacje innym osobom, jeśli uzna, że jest to zgodne z interesem postępowania. On miał prawo uznać, że ujawnienie jakiegoś elementu tego postępowania osobom trzecim jest uzasadnione. Miał nawet prawo przekazać mediom informacje objęte tajemnicą śledztwa – nie dotyczy to materiałów ściśle tajnych – jeśli uznał, że przemawia za tym interes postępowania. Postępowanie gen. Krzysztofa Parulskiego wobec prokuratora Marka Pasionka można potraktować jako dywersję w stosunku do śledztwa smoleńskiego – mówi „GP” Zbigniew Ziobro, eurodeputowany PiS, były minister sprawiedliwości i prokurator generalny za rządów PiS.
Zdaniem Bogdana Święczkowskiego, Parulski będzie dążył do tego, by Markowi Pasionkowi został uchylony immunitet prokuratorski.
– Dopóki go nie uchylą, nic mu nie mogą zrobić. Dlatego – jak można sądzić – pojawiły się materiały z postępowania karnego, by była podstawa wystąpienia z wnioskiem o uchylenie immunitetu. Docelowo chodzi o pretekst, który posłuży do odebrania prokuratorowi Pasionkowi nadzoru nad śledztwem smoleńskim – mówi prokurator Święczkowski.
> Prokurator Woźniak na „celowniku”
Śledztwo smoleńskie nadzorowali: prokurator Marek Pasionek i gen. prok. Zbigniew Woźniak, zastępca naczelnego prokuratora wojskowego.
Przed nagonką na prokuratora Pasionka – jak mówi „GP” jeden z prokuratorów warszawskich – udało się gen. Parulskiemu „spacyfikować” drugiego nadzorującego śledztwo, gen. Woźniaka.
– Doprowadził do tego, że Woźniak jako zastępca naczelnego prokuratora wojskowego w randze generała zarabia mniej niż naczelnik wydziału w prokuraturze wojskowej. Pasionka gen. Parulski nie mógł zastraszyć, bo jest cywilnym prokuratorem, więc go zawiesił – mówi nam prokurator warszawski. Ale w prokuraturze mówi się, że Parulski miał powiedzieć Pasionkowi, żeby się cieszył, iż nie zabrał mu połowy pensji.
– Parulski nie znosi gen. Woźniaka od czasu wyborów prokuratora generalnego. Gen. Woźniak wystartował w tych wyborach, gdyż chciał odejść z prokuratury wojskowej, jego zwierzchnikiem był szef NPW Krzysztof Parulski. Parulski był wówczas pułkownikiem, a jego podwładny Woźniak generałem. Gen. Woźniak dostał cztery głosy w wyborach prokuratora generalnego, a Parulski nie może mu tego do dziś zapomnieć – mówi jeden z prokuratorów warszawskich.
Marek Pasionek – jak mówią znający go prokuratorzy – jest typem człowieka, który nie da sobie w kaszę dmuchać, nie da się zastraszyć. Ma 25-letni staż, jest byłym PZ-owcem (prokuratorem wydziału przestępczości zorganizowanej). Był jedynym cywilem w towarzystwie wojskowych prowadzących śledztwo.
– W wojsku panuje dyscyplina, podlegli Parulskiemu prokuratorzy wojskowi postępują tak, jak on im każe. Na Pasionka nie miał wpływu. Od dłuższego czasu próbował więc pozbyć się go, zdjąć ze stanowiska. Pasionek miał w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej wysokie stanowisko – był naczelnikiem, odpowiednikiem dyrektora departamentu w prokuraturze cywilnej – mówi nam warszawski prokurator.
Dlaczego władza PO zgodziła się, by to śledztwo nadzorował prokurator Pasionek, wiedząc, że był on wcześniej prawą ręką Zbigniewa Wassermanna? Nasi informatorzy twierdzą, że szefa Prokuratury Generalnej przekonali do tej nominacji tuż po tragedii smoleńskiej jego doradcy.
– Prokurator generalny Andrzej Seremet, gdy wydarzyła się katastrofa smoleńska, był w szoku jak każdy z nas. Podpowiedziano mu, żeby zlecił nadzór prokuratorowi Pasionkowi, który jest postrzegany jako obiektywny śledczy i doskonały profesjonalista. Potem okazało się, że jest zbyt niezależny i dąży do prawdy, która nie podoba się rządzącym – mówi „GP” jeden z warszawskich prokuratorów.
Prokurator generalny Andrzej Seremet po zawieszeniu prokuratora Pasionka przez gen. Parulskiego co prawda zażądał, by Parulski złożył mu wyjaśnienie w tej sprawie, ale w rzeczywistości jest „ubezwłasnowolniony”, bo premier Tusk nie przyjął jeszcze jego rocznego sprawozdania z działalności prokuratora generalnego. Być może stanie się to za tydzień lub dwa. Jeśli Tusk nie przyjmie jego sprawozdania, Andrzej Seremet może przestać być prokuratorem generalnym.
> „GW” tropi szpiegostwo
Tuż po zawieszeniu prokuratora Pasionka na łamach „Gazety Wyborczej” ukazał się artykuł pt. „Cafe Pod agentem”. „Szefowie ABW za rządów PiS umówili rok temu prokuratora Marka Pasionka z agentami wywiadu USA. A on zdradzał im kulisy śledztwa smoleńskiego. Wydzwaniał też wieczorami do biura PiS” – czytamy w „GW”.
W rozmowie z nami Bogdan Święczkowski zdementował te informacje. – To są kolejne łgarstwa „Gazety Wyborczej”. Takie spotkanie się odbyło, ale miało wyłącznie charakter towarzyski. Chodziło o pożegnanie oficera FBI. Było to spotkanie z oficerami łącznikowymi, czyli oficjalnymi przedstawicielami Stanów Zjednoczonych w Polsce. Rozmawialiśmy na różne tematy. Zapewne także o katastrofie smoleńskiej. To był przecież czerwiec 2010 r. Wszyscy wtedy przeżywaliśmy tę tragedię. Jestem za to pewien, że podczas spotkania Marek Pasionek nie przekazywał żadnych informacji, a tym bardziej materiałów ze śledztwa. To jest kłamstwo i pomówienie.
W artykule „GW” jest też mowa o przeciekach do mediów. – Nie sądzę, aby Marek Pasionek przekazywał jakiekolwiek informacje przedstawicielom mediów. Nawet jeśli w billingach pojawiają się połączenia z dziennikarzami, to o czym to świadczy? O niczym. Zarzut, że Marek Pasionek w czerwcu 2010 r. przekazywał tajne informacje, jest absurdalny. Jakież to postępy w śledztwie były w tamtym czasie, półtora miesiąca po katastrofie?
Według „Gazety Wyborczej” kojarzony z PiS Marek Pasionek kontaktował się z parlamentarzystami Prawa i Sprawiedliwości, m.in. z posłanką Beatą Kempą. Jej reakcja była błyskawiczna – wydała oświadczenie, w którym napisała:
„Prokurator Marek Pasionek nigdy do mnie nie dzwonił i nie prowadził ze mną żadnych rozmów na temat śledztwa smoleńskiego. Nie znam prokuratora Pasionka i nigdy z nim nie rozmawiałam. Redaktor Marcin Kącki nie dysponuje żadnymi dowodami mogącymi potwierdzić opisane w jego artykule hipotezy i spekulacje na ten temat. Autor artykułu nie podjął jakiejkolwiek próby skontaktowania się ze mną i zweryfikowania nieprawdziwych informacji. Sugestia zawarta w artykule, jakobym miała wchodzić nielegalnie w posiadanie tajnych informacji ze śledztwa smoleńskiego, jest kłamstwem i spotka się z odpowiednią reakcją reprezentującego mnie adwokata”.
Komisja Śledcza, zostaje zdominowana przez posłów koalicji rządzącej PO-PSL. Jednocześnie premier odwołuje z funkcji szefa CBA Mariusza Kamińskiego, który wykrył aferę, oskarżając go o działania polityczne wobec jego rządu. Komisja wyjaśnia prawdopodobny przebieg wypadków, ale pod naciskiem władz PO, szybko dochodzi do zakończenia przez nią prac. Nie odbywa się m. in. zapowiadana konfrontacja pomiędzy Tuskiem i Kamińskim. Raport końcowy komisji autorstwa posła PO Mirosława Sekuły uniewinnia wszystkich bohaterów od zarzutów łamania prawa.
Półtora tygodnia po ujawnieniu „afery hazardowej” wybucha tzw. „afera stoczniowa”. Głównym bohaterem tego z kolei zamieszania jest minister skarbu Aleksander Grad, który wraz ze swoimi urzędnikami, w przetargu na szczecińską i gdyńską stocznię zamierza niezgodnie z prawem uprzywilejować katarskiego inwestora. Co więcej państwowi urzędnicy nie zdają sobie nawet sprawy z tego, czy inwestor, który chce stocznie kupić, faktycznie istnieje.
Wciągu trzech lat rządów PO następuje wysyp afer większego i mniejszego formatu. Nie sposób wymienić i opisać wszystkie, ale ich ciąg wyznaczasprawa oświadczenia majątkowego senatora Łukasza Abgarowicza z 2008 r.; tzw. Afera Atamańczuka zatrzymanego przez policję razem z innym działaczem związanym z PO, Michałem Łuczakiem, szefem sejmiku województwa zachodniopomorskiego, na podstawie posiadania marihuany, amfetaminy i ecstasy oraz próby przekupstwa policjanta; sprawa przekazania przez prezydent miasta Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz 500 mln zł spółce ITI, właścicielowi prorządowego TVN, na rozbudowę stadionu Legii Warszawa; zatrzymania przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego Sylwestra R. prezesa ZUS, powołanego przez Donalda Tuska już w listopadzie 2007 r.; głosowania klubu PO przeciwko zniesieniu immunitetu Waldy’emu Dzikowskiemu, któremu prokuratura zamierza postawić szereg zarzutów, a także prowokacje byłych oficerów WSI przeciwko dziennikarzowi Wojciechowi Sumlińskiemu i Komisji Weryfikacyjnej WSI, w których uczestniczy Bronisław Komorowski.
Trudno dopasować do wszystkich tych zdarzeń słowa Tuska z 2005 r., gdy szykował się do koalicji z PiS i krytykował rządy postkomunistów: „Obywatele przestają być tak bezradni wobec brzydoty naszej polityki. Ich sprzeciw nie pozwala, by obraz polityki jako wyścigu o kasę, jako cynicznej gry o wpływy i przywileje, był traktowany jako coś normalnego”, a nawet oskarżał, mówiąc o narastającym napięciu społecznym wywołanym informacjami o korupcyjnych i mafijnych aferach w rządzie Leszka Milera". Fakt, dzięki dużej przychylności mediów, owo napięcie społeczne jeszcze w końcu 2010 r. nie jest prawie w ogóle widoczne.
Trzeba również pamiętać, że w tym samym czasie – w 2005 r. – Tusk jest autorem następujących, jakże kontrowersyjnych słów, dla tygodnika „Przekrój”: „Czasami mam ochotę powiedzieć prawdę, ale – to zabrzmi dziwnie w mojej funkcji mówienie prawdy nie jest cnotą. Nie za to biorę pieniądze i nie to powinienem robić”.
Szybko politycy opozycji przypominają dawny przydomek byłej partii Donalda Tuska – „aferałów”. W oczach opinii publicznej PO staje się wrogiem „numer 1” Instytutu Pamięci Narodowej oraz wolności słowa. Tusk osobiście prowadził medialne nagonki na autorów książek ujawniających skomplikowany życiorys Lecha Wałęsy. Tak jest w sprawie książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii wydanej przez IPN, podobnie dzieje się w okresie burzy medialnej związanej z publikacją 24-letniego magistranta historii na Uniwersytecie Jagiellońskim, Pawła Zyzaka, który napisał biografię Wałęsy o tytule Lech Wałęsa – idea i historia. Tzw. „sprawę Zyzaka” Tusk wykorzystuje do wyjątkowo brutalnego ataku na Uniwersytet Jagielloński, gdzie wysyła komisję akredytacyjną, mającą ocenić poziom nauczania na Uniwersytecie. W ostatniej chwili rząd wycofuje się z tej szykany.
Największą kompromitacją osobistą Donalda Tuska jest „katastrofa smoleńska”. Śmierć 96 najważniejszych osób w państwie, wraz z prezydentem Lechem Kaczyńskim oraz całą najwyższą generalicją, podczas lotu na uroczystości z okazji 70-tej rocznicy masakry polskich oficerów w lesie katyńskim, podobnie jak afery, nie powoduje najmniejszych przetasowań w rządzie. Tusk pozostawia na stanowiskach nawet szefa Biura Ochrony Rządu oraz ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Wcześniejsze obniżanie rangi wizyty prezydenta w Rosji oraz natychmiastowe oddanie śledztwa Rosjanom i pozostawienie w ich rękach dowodów rzeczowych budzi zapytania o kulisty katastrofy, do dziś zresztą nie wyjaśnione.
W styczniu 2010 r. Tusk zrezygnował z ubiegania się o urząd prezydenta RP. W wyścigu wspierał marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego.
Nadal bezpardonowo atakował Jarosława Kaczyńskiego, strasząc zawróceniem Polski z drogi do Europy.
Władysław Bartoszewski wtórując Tuskowi, obchodzoną przez Kaczyńskiego żałobę po prezydencie, bracie bliźniaku, w wywiadzie dla austriackiego dziennika „Der Standard” nazywa nekrofilią.
Na uroczystym posiedzeniu komitetu honorowego Komorowskiego przestrzega przed wyborem człowieka, „który ma doświadczenie w hodowli zwierząt futerkowych”. Chodzi oczywiście o znanego z sympatii do zwierząt Jarosława. Artysta Marek Majewski przestrzega natomiast przed „charyzmą psychopatów”.
Podczas prezydenckiej kampanii wyborczej Polskę nawiedza klęska żywiołowa – powódź. Komorowski towarzyszy Tuskowi podczas wspólnych objazdów miejsc najbardziej dotkniętych przez żywioł. Z drugiej zaś strony reaguje agresywnie na zarzuty ze strony PiS, iż można było ograniczyć skutki powodzi realizując projekty przeciwpowodziowe poprzedniego rządu. Przez cały czas unika odpowiedzi na pytanie o kwotę zadłużenia państwa polskiego w trakcie kryzysu gospodarczego, który nawiedził całą Europę w 2008 r.
Minimalne zwycięstwo w wyborach prezydenckich odnosi Bronisław Komorowski. Głosuje na niego 53 procent Polaków. Jego kontrkandydat zbiera 47 procent głosów. Już po wyborach PO podnosi podatek VAT oraz rozpoczyna likwidację ulg ekonomicznych, przegłosowanych razem z PiS w trakcie sprawowania przez Kaczyńskiego funkcji premiera.
W listopadzie i grudniu 2010 r. odbywają się wybory samorządowe, w których obie główne partie, PO i PiS, odnotowują duży spadek poparcia w porównaniu z wynikiem sprzed czterech lat. W całej Polsce, we wszystkich sejmikach PO nawiazuje koalicje z postkomunistycznymi SLD i PSL, by pominąć w ten sposób PiS. Na Śląsku Tusk pozwala Platformie zawiązać koalicję z Ruchem Autonomii Śląska, grupą o tendencjach separatystycznych. Członkowie ruchu przekonują, iż nie należą do narodu polskiego, ale do śląskiego.
Nie mogą więc budzić kontrowersji u człowieka, który jeszcze w 2005 r., w cytowanych tutaj, obszernie spisanych swoich wspomnieniach, raz jeszcze powtarza, że jego ojczyzną jest Gdańsk.
– Prezydent Kaczyński nie miał najlepszego zdania o szefie BOR. Wstrzymał jego awans na drugą gwiazdkę generalską (generała dywizji). Pamiętał go dobrze jeszcze z czasów, gdy Janicki, dobry znajomy Mieczysława Wachowskiego, był w Gdańsku osobistym kierowcą przewodniczącego „Solidarności” Lecha Wałęsy. Nie czekał nawet na pisemną opinię BBN na jego temat – mówi nasz informator z BOR. – Jako wiceszef BOR Janicki mieszkał w pałacyku w Otwocku, który podlegał Kancelarii Prezydenta. Gdy dowiedział się o tym prezydent Kaczyński, kazał dać mu dwie doby na wyprowadzenie się. Przeniósł się na ul. Nowy Świat do mieszkania kolegi, potem do służbowego mieszkania przy ul. Klonowej – dodaje.
– Szef BOR dawno powinien zostać zdymisjonowany. Jego wina za brak zabezpieczenia ochrony delegacji prezydenckiej jest bezsporna – uważają funkcjonariusze BOR.
W USA – jak powiedział Marek Jan Chodakiewicz, prof. historii w Institute of World Politics w Waszyngtonie – po katastrofie na miarę smoleńskiej podaliby się do dymisji wszyscy, którzy mieliby cokolwiek wspólnego z tym lotem lub odpowiadali za jego bezpieczeństwo. – Nie byłoby: „to nie moja wina”. Twoją pracą była ochrona prezydenta USA. Jesteś zwolniony. I tyle – dodał.
Tymczasem gen. Janicki, zamiast przyznać się do karygodnych błędów, przyjął metodę obrony przez atak. W mediach przekonywał, że w pełni wywiązał się z zadania.
Podaną przez „Gazetę Polską” jako informację niepotwierdzoną – że ranny funkcjonariusz BOR miał po katastrofie w Smoleńsku dzwonić do żony – gen. Janicki nazwał „niepojętym barbarzyństwem”. Przeszedł natomiast do porządku dziennego nad taką samą informacją podaną już 13 kwietnia przez krakowski „Dziennik Polski”.
Trzy dni po katastrofie krakowska gazeta napisała: „W sobotę, według pierwszych informacji, katastrofę miały przeżyć trzy osoby. Później ją zdementowano. Wczoraj jednak w Krakowie pojawiły się informacje, że jeden z funkcjonariuszy BOR tuż po katastrofie zadzwonił do żony, mówiąc, że w wypadku stracił nogi, ale żyje. Później jego telefon miał zamilknąć. Próbowaliśmy to sprawdzić. – Nic na ten temat nie wiem, ale sprawdzę – obiecał Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik Biura Ochrony Rządu. Po godzinie oznajmił: – To niestety, plotka”.
Telefon do rzecznika BOR „Dziennik Polski” wykonał – jak wynika z publikacji gazety – w przeddzień ukazania się artykułu, 12 kwietnia, dwa dni po katastrofie. Zastanawiające, że rzecznik BOR nie wiedział do tego czasu, czy miał miejsce telefon rannego funkcjonariusza z miejsca katastrofy, czy nie, musiał odpowiedź konsultować z przełożonymi.
– Cały Kraków huczał, że chodziło o funkcjonariusza BOR pochodzącego z naszego miasta, choć w druku nie padło nazwisko. Jednak – co dziś po atakach na „Gazetę Polską” wszystkich tu zastanawia – nie było protestów ani oświadczenia szefa BOR dementującego tak ważną informację. Gen. Janicki nie oburzył się wówczas – mówi nam jeden z dziennikarzy krakowskich.
Także w rozmowie z Moniką Olejnik z Radiu Zet 29 kwietnia br. gen. Janicki nie zajął zdecydowanego stanowiska w tej sprawie.
Monika Olejnik: Czy któryś z oficerów BOR (…) próbował się łączyć z kimś, są jakieś ślady, dowody?
Marian Janicki: Ale z...
Monika Olejnik: W trakcie, w czasie tego wypadku.
Marian Janicki: Nie mam takiej wiedzy (…).
Monika Olejnik: Nie ma pan takiej wiedzy.
Marian Janicki: Nie mam takiej wiedzy.
Funkcjonariuszom BOR i ich rodzinom przysługuje ekwiwalent, jeśli nie korzystają z mieszkania służbowego. Na wypłatę zaległych należności czeka – jak mówią funkcjonariusze Biura – ok. 700 osób. Są to kwoty niemałe, nawet ok. 40 tys. zł na jednego członka rodziny funkcjonariusza.
– Wypłaty powinny odbywać się w kolejności przysługiwania roszczeń, ale w praktyce wszystko zależy od szefa BOR. Warto sprawdzić, które rodziny i z jakich powodów w ostatnim czasie otrzymały zgodę na otrzymanie ekwiwalentu – mówią funkcjonariusze BOR, którzy nadal czekają na wypłaty.
W sprawie gen. Mariana Janickiego prokuratura dwukrotnie wszczynała i dwukrotnie (za rządów PO) umarzała śledztwo w sprawie nieprawidłowości w BOR dotyczących m.in. przetargów. Premier Tusk powołał gen. Janickiego na stanowisko szefa BOR 26 listopada 2007 r., mimo że prokuratura 26 czerwca 2007 r. wznowiła w jego sprawie śledztwo – Awans na szefa BOR mimo prowadzonego w jego sprawie śledztwa gen. Janicki zawdzięcza Pawłowi Grasiowi. Chwalił się zresztą tym w Biurze. Podobno obaj mieli obok siebie budować domy pod Krakowem. Ale to nominacja gen. Janickiego przez premiera Tuska na szefa Biura i obecnie niezdymisjonowanie go po tragedii smoleńskiej ochroniły skompromitowanego szefa BOR – mówi jeden z byłych współpracowników gen. Janickiego.
Gdy PiS doszedł do władzy, gen. Janicki pozostawał w dyspozycji szefa Biura.
Marian Janicki pracuje w BOR od 1988 r. Był kierowcą w kolumnie transportowej.
– Dostał się do BOR dzięki ojcu, który też był kierowcą, jeździł w Krakowie z rektorem Akademii Górniczo-Hutniczej Romanem Neyem, prof. Hieronimem Kubiakiem – członkiem Biura Politycznego PZPR, a w stanie wojennym sekretarzem KC – mówią funkcjonariusze BOR.
Później obecny szef BOR był kierowcą kandydata na prezydenta Lecha Wałęsy. Janicki raz na dwa tygodnie dojeżdżał do pracy z Krakowa do Gdańska. Potem został odsunięty od Wałęsy, ale gdy został on prezydentem, podobno Wachowski upomniał się za Janickim, by znów mógł wozić Wałęsę.
– Do asów nie należał. Ale można z nim było współpracować – tak ocenił Janickiego były prezydent.
Natomiast Mieczysław Wachowski, który też zaczynał jako kierowca Wałęsy, chwalił go: – Sprawny facet.
– Jeszcze w 1991 r. spotykałem Janickiego na myjce w BOR-rze, jak pucował samochody, był wtedy kierowcą. Zadziwiająco szybko awansował na szefa Biura – mówi jeden z funkcjonariuszy BOR.
W latach 2001–2005 Marian Janicki był zastępcą szefa BOR (ds. logistyki) gen. Grzegorza Mozgawy. Wcześniej półtora roku był zastępcą szefa garaży BOR. Zaufaniem obdarzył go minister spraw wewnętrznych i administracji w rządzie AWS-UW Marek Biernacki (obecnie PO), który w marcu 2001 r. powołał płk. Janickiego na zastępcę szefa BOR. W 2005 r. ówczesny szef MSWiA Ryszard Kalisz awansował go na generała brygady, a 26 listopada 2007 r. premier Donald Tusk powołał go na stanowisko szefa BOR.
Janicki był człowiekiem Mozgawy, a Mozgawa protegowanym Zbigniewa Sobotki i Krzysztofa Janika (SLD). Sobotka, nawet wówczas gdy postawiono zarzuty prokuratorskie w słynnej aferze starachowickiej, wciąż miał przyznaną ochronę BOR, która woziła go na rozprawy do Kielc.
Gen. Janicki za czasów poprzedniego szefa BOR, gen. Grzegorza Mozgawy, był człowiekiem od rządzenia dużymi pieniędzmi – podlegały mu sprawy związane z przetargami, remontami itp. Właśnie w związku m.in. z przetargami dowództwo BOR w okresie rządów PiS złożyło zawiadomienie do prokuratury. Wiele przetargów wygrywały firmy z Krakowa, m.in. na remont generalny biura szefostwa BOR.
„W 2006 r. urzędujący Szef Biura Ochrony Rządu płk Damian Jakubowski zawiadomił organy ścigania o ewentualnym popełnieniu przeze mnie czynów określonych w dyspozycji norm prawnych art. 231 § 1 i 266 § 2 k.k. Wzmiankowane czyny dotyczyły okresu sprawowania przeze mnie stanowiska Zastępcy Szefa Biura Ochrony Rządu” – napisał w 2008 r. w odpowiedzi na pytania „GP” gen. Marian Janicki. Postępowanie dotyczyło niedopełnienia obowiązków „w zakresie przestrzegania przepisów ustawy prawo zamówień publicznych i ustawy o ochronie informacji niejawnych w związku z realizowanymi przez BOR zamówieniami publicznymi na środki transportu i uzbrojenie oraz działania w ten sposób na szkodę interesu publicznego”.
Nieprawidłowości w BOR stwierdził też NIK. Jak czytamy w informacji NIK o wynikach kontroli, w latach 2002–2004 osiem zamówień o ogólnej wartości 15 107,9 tys. zł udzielono z naruszeniem ustaw: o zamówieniach publicznych, prawo zamówień publicznych i o ochronie informacji niejawnych. Chodziło m.in. o zamówienie na sprzedaż i dostawę samochodów specjalnych typu reprezentacyjnego i ochronnego – bmw.
– W BOR nadal można mieć zastrzeżenia do gospodarowania pieniędzmi. Obecny zastępca szefa BOR pobiera emeryturę funkcjonariusza BOR, ok. 7 tys. zł. Zatrudniono go ponownie, tym razem na etat cywilny, i dostaje kolejne 8 tys. zł. W 2009 r. BOR kupił od dealera z Radomia za ok. 1,3 mln zł używanego opancerzonego mercedesa z Niemiec. Okazało się, że był szpachlowany, malowany, miał wymieniane szyby, musiał więc mieć stłuczki albo był powypadkowy. Obecny szef logistyki w BOR płk Jerzy Matusik był wcześniej pracownikiem tego dealera – mówi nasz informator z BOR.
– Nie jest prawdą, że pojazd przed zakupem nie był sprawdzony przez specjalistów. Wskazania dealera z Radomia dokonał Mercedes Polska. Zakupiony pojazd w dniu jego zakupu był w pełni sprawny technicznie i wyposażony zgodnie z postanowieniami istotnych warunków zamówienia, a jego cena wynosiła 50 proc. auta nowego. Płk Matusik nie wykonywał czynności w postępowaniach o udzielenie zamówień, których uczestnikiem była ww. firma. Ponadto informacje dotyczące zarówno procedury zakupu pojazdu, jego eksploatacji, jak i danych technicznych są objęte ochroną – wyjaśnia nam rzecznik BOR.
31 października 2006 r. prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie gen. Janickiego po tym, jak płk Jakubowskiego na stanowisku szefa BOR zastąpił płk Jan Teleon – „wobec braku znamion czynu zabronionego”. Jednak 26 czerwca 2007 r. (Teleona zastąpił płk Andrzej Pawlikowski), jeszcze za czasów rządów PiS, ponownie je podjęła z urzędu. Po mianowaniu gen. Janickiego przed Donalda Tuska na szefa BOR, znów je umorzyła 7 maja 2008 r. „Decyzja ta jest prawomocna” – napisała w odpowiedzi na nasze pytania rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie Monika Lewandowska.
– Tego tytułu nie przyznaliśmy za konkretny wyczyn, ale za całościowe dokonania i poziom umiejętności – mówi „GP” Leszek T. Artemiuk, prezes Stowarzyszenia.
Jak mówią funkcjonariusze pracujący w BOR, ich koledzy, którzy 10 kwietnia dojechali z Katynia na miejsce katastrofy, zrobili wiele zdjęć telefonami komórkowymi.
– Chwalili się nimi, pokazywali je nam. Te zdjęcia powinny znaleźć się w prokuraturze – mówią funkcjonariusze BOR.
Wg osób, które znają akta śledztwa, funkcjonariusze BOR zeznali, że w Biurze zgrano z ich telefonów zdjęcia i filmy, oryginały wykasowano, natomiast zgrane na inny nośnik, zostały przekazane szefowi BOR i opatrzone klauzulą niejawności.
Nie poniósł żadnych konsekwencji
Za przygotowanie wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 10 kwietnia odpowiedzialne było polskie MSZ i polska placówka dyplomatyczna w Moskwie, a za bezpieczeństwo – BOR. Na pytania skierowane do gen. Janickiego :
* Czy funkcjonariusze BOR zabezpieczali lądowanie prezydenckiej delegacji w Smoleńsku 10 kwietnia br.: czy sprawdzali teren pasa startowego, czy byli obecni na wieży kontrolnej przed i w trakcie lądowania?
* Ilu funkcjonariuszy zabezpieczało wizytę prezydenta na miejscu, w Smoleńsku i kto z BOR nadzorował te operacje?
* Czy BOR zastosował w przypadku delegacji prezydenta takie same zabezpieczenia jak w przypadku wizyty 7 kwietnia br. premiera Donalda Tuska?
Rzecznik gen. Janickiego, mjr. Dariusz Aleksandrowicz: w pisemnej odpowiedzi wyjaśnił „(…) Wszystkie czynności powzięte przez BOR zostały przeprowadzone zgodnie z przepisami i uprawnieniami”, dodano w nim także, że informacje dotyczące czynności ochronnych BOR są opatrzone klauzulą tajności.
Dziś już wiadomo, że wymogi oraz procedury bezpieczeństwa przelotu do Smoleńska nie zostały spełnione. Podstawowe pytanie brzmi: dlaczego uznano, że nie warto zadać sobie trudu, by zabezpieczyć delegację prezydencką na lotnisku w Smoleńsku?
Gdy samolot z Lechem Kaczyńskim rozbijał się pod Smoleńskiem, na lotnisku Siewiernyj nie było żadnego funkcjonariusza BOR. Był tylko jeden oddelegowany do MSZ, który w BOR był na ten czas zawieszony w obowiązkach.
Na lotnisku zostali tylko rosyjscy milicjanci i rosyjskie służby specjalne: Federalna Służba Bezpieczeństwa i Federalna Służba Ochrony.
– Rosjanie zabronili naszym funkcjonariuszom, którzy mieli zabezpieczać wizytę w Katyniu przed przyjazdem prezydenta, posiadania przy sobie broni. Szef Biura powinien nie wyrazić na to zgody, a nawet poinformować prezydenta, że nie może zapewnić ochrony delegacji, bo jak w razie zagrożenia nasi koledzy mieliby ochraniać prezydenta bez broni? – mówi jeden z funkcjonariuszy BOR.
– Służby BOR kompletnie zignorowały misję prezydenta Lecha Kaczyńskiego i wysokich dowódców wojska polskiego. Biuro z góry założyło, że nie będzie kontrolowało i zabezpieczało ani lotniska, ani wieży, a funkcjonariusze nie będą obecni podczas lądowania na płycie lotniska.
Szef BOR gen. Janicki powiedział nawet publicznie, iż nie wiedział, kto leci tym samolotem. Gen. Janicki stwierdził to dziesięć dni po tragedii. Nie poniósł żadnej odpowiedzialności za zaniedbania, do których dopuścił przy organizacji ochrony prezydenta – mówi „GP” Antoni Macierewicz.
Zapytany rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk. Zbigniew Rzepa, czy prokuratura zamierza postawić zarzuty szefowi BOR w związku z niedopełnieniem obowiązków dotyczących zapewnienia bezpieczeństwa prezydentowi 10 kwietnia 2010 r. odpowiedział, że prokuratura posiada obszerną dokumentację Biura dotyczącą wizyty, ale dodał zarazem, że „funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu nie podlegają właściwości prokuratury wojskowej (argument a contrario z art. 647 kpk)” (ponieważ nie są żołnierzami ani pracownikami wojskowości).
– Szef BOR ponosi odpowiedzialność nie tylko za brak ochrony delegacji 10 kwietnia w Katyniu. Umożliwił także podstępne wywiezienie akt Komisji Weryfikacyjnej WSI z BBN w czerwcu 2008 r. – mówią byli pracownicy kancelarii Lecha Kaczyńskiego.
W maju i czerwcu 2008 r. gen. Janicki w porozumieniu z szefem ABW Krzysztofem Bondarykiem i p.o. szefa SKW Januszem Noskiem mieli uzgadniać sposób wywiezienia akt komisji, której przewodniczył Antoni Macierewicz, z gmachu BBN przy ul. Karowej przy Pałacu Prezydenckim w Warszawie.
– W nocy z 29 na 30 czerwca 2008 r. gen. Janicki zmienił obsadę BOR, która ochraniała BBN. Gdy rano przyjechali do Biura uzbrojeni w broń ostrą żołnierze Służby Kontrwywiadu Wojskowego po akta zgromadzone przez Antoniego Macierewicza, nowa zmiana bez żadnych przeszkód ich wpuściła, a następnie udała się do swojego pokoju. O tej niespodziewanej „wizycie” nie wiedział ani prezydent Lech Kaczyński, ani ówczesny szef BBN Władysław Stasiak. BOR-owicy nie mieli prawa wpuszczać intruzów bez porozumienia z szefem BBN, a tymczasem najazd żołnierzy SKW zorganizowano w czasie, gdy nie było w Pałacu Prezydenckim Lecha Kaczyńskiego ani Władysława Stasiaka. Gdy funkcjonariusze BOR wycofali się do swojego pokoju, żołnierze SKW bez przeszkód wywozili windą prezydencką, z której nie ma prawa korzystać nikt oprócz głowy państwa, akta Komisji Weryfikacyjnej WSI. To działania gen. Janickiego umożliwiły ich wywiezienie – twierdzą byli urzędnicy Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego.
16 listopada 2010 r. szef MSZ R a d o s ł a w S i k o r s k i odznaczył szefa Biura Ochrony Rządu gen. Mariana Janickiego Odznaką Honorową Bene Merito (Dobrej Zasługi) – zaszczytnym, honorowym wyróżnieniem przyznawanym przez MSZ za działalność wzmacniającą pozycję Polski na arenie międzynarodowej. Odznaczenie jest tym bardziej bulwersujące, że to właśnie szef BOR jest odpowiedzialny za niezapewnienie bezpieczeństwa delegacji 10 kwietnia 2010 r. w Rosji, podczas której zginął prezydent Polski.
– To skandal. Szef BOR dawno powinien zostać zdymisjonowany. Jego wina za brak zabezpieczenia ochrony delegacji prezydenckiej jest bezsporna. Szef BOR obawia się ujawnienia tego, boi się konsekwencji. W BOR po katastrofie nawet nie wszczęto wewnętrznego postępowania wyjaśniającego w tej sprawie, co jest złamaniem ustawy o BOR. Zgodnie z nią każde podejrzenie o niedopełnienie obowiązków lub ich nadużycie czy przekroczenie musi być wyjaśnione – mówi „GP” oficer BOR.
– Gen. Janicki miał obowiązek wszcząć takie postępowanie, niezależnie w jakim stopniu BOR ponosi winę za niezapewnienie ochrony tej delegacji. Przecież w tej katastrofie zginął prezydent kraju, wielu wysokich oficerów wojska polskiego i innych osób pełniących ważne funkcje w państwie.
Wszystkie informacje dotyczące działań rozpoznawczych i szczegółowy plan ochrony tej wizyty powinny znajdować się w specjalnie założonej teczce.
Byłyby dowodem, jakie działania szef BOR podjął, ale też – jakich zaniechał.
– Na teczce musi być podpis szefa Biura lub zastępcy upoważnionego przez niego do koordynowania działań w tej sprawie – mówi ppłk Tomasz Grudziński, były zastępca szefa BOR gen. Mariana Janickiego ds. ochronnych.
W odpowiedzi na pytania dziennikary skierowane do gen. Janickiego: gdzie znajduje się teczka ochrony prezydenta Lecha Kaczyńskiego i czy szef BOR zatwierdzał plan główny ochrony Lecha Kaczyńskiego dotyczący wizyty w Katyniu 10 kwietnia br. oraz czy są w nim notatki z rekonesansu szefa ochrony prezydenta płk. Jarosława Florczaka w Smoleńsku i Katyniu, rzecznik BOR mjr Dariusz Aleksandrowicz odpowiedział, że „informacje te są opatrzone klauzulą niejawności”.
O ile nieujawnienie szczegółów dotyczących planu ochrony może być zasadne, o tyle utajnienie, gdzie te wszystkie dokumenty się obecnie znajdują (w BOR czy w prokuraturze?) i czy szef BOR ten plan zatwierdzał, co najmniej dziwi.
– Każda operacja, jakakolwiek czynność wobec osoby ochranianej w Polsce czy za granicą musi być udokumentowana. Czasem jest to tylko jedna kartka, ale w przypadku premiera i prezydenta zwykle jest to co najmniej kilkadziesiąt stron – teczka. Przed wylotem taka teczka – plan główny działania – jest zatwierdzana przez szefa BOR lub jego zastępcę – mówi ppłk Tomasz Grudziński.
Czyj podpis widnieje na teczce dotyczącej wyjazdu 10 kwietnia do Katynia? – nie wiadomo.
W takiej teczce powinna się znajdować m.in. nota z MSZ, że odbędzie się wizyta, data i godzina jej rozpoczęcia, notatki ze spotkań ze stroną rosyjską (odpowiednikiem naszego BOR i przedstawicielami rosyjskiego MSZ). Musi też być wyrys z planu lotniska i wyrys z zabezpieczanego miejsca pobytu, w tym wypadku cmentarza, opis trasy przejazdu lub jej wyrys, notatki z rozpoznania dokonanego na miejscu przez delegację przygotowującą wizytę (BOR, MSZ, protokół dyplomatyczny). Także plan ochrony: liczba osób ochranianych, liczba funkcjonariuszy ochrony ze strony polskiej i rosyjskiej, liczba samochodów, opis, jak powinna wyglądać kolumna aut, czy jest przewidziany „filtr” policyjny, który prowadzi, i „filtr”, który zamyka kolumnę, informacje dotyczące samochodu głównego, samochodów zapasowych, jak jest zabezpieczona trasa oraz miejsca czasowego pobytu głowy państwa. W teczce tej powinny się też znaleźć tzw. małe plany ochrony osób towarzyszących prezydentowi, podlegających ochronie BOR, np. prezydenta na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. Powinna być również notatka, czy na pokładzie jest catering BOR. A także – jak wyglądają podjazdy do poszczególnych miejsc pobytu prezydenta, wyszczególnienie, kogo z delegacji powinna odprawić straż graniczna, czy zapewniono i jak konkretnie ochronę pirotechniczną.
Zagrożenia, o których mówił Antoni Macierewicz – że 9 kwietnia Dyżurna Służba Operacji Sił Zbrojnych RP przekazała do Centrum Operacji Powietrznych w Warszawie informacje o zagrożeniu atakiem terrorystycznym jednego z samolotów Unii Europejskiej – powinny mieć odzwierciedlenie w planie głównym lub powinna znaleźć się informacja, że te alarmujące doniesienia nie potwierdziły się, z wyjaśnieniem szczegółowym – dlaczego. A jeśli się potwierdziły – jakie środki zapobiegawcze przedsięwzięto.
– Gen. Janicki w „Kropce nad i” stwierdził, że nie wiedział o tym zagrożeniu. Trudno przyjąć takie wyjaśnienie.
Przy takiej (niskiej) klasie lotniska Siewiernyj powinien też być na miejscu specjalista, który określiłby, także na podstawie informacji pogodowych, czy jest możliwe lądowanie na tym lotnisku przy takiej aparaturze naprowadzającej, jaką dysponowało (dotychczas nie wiadomo, jakie urządzenia wykorzystano przy naprowadzaniu prezydenckiej maszyny), wybrałby też lądowiska zastępcze w porozumieniu z 36. Pułkiem Specjalnym.
– Ten plan główny ochrony powinien wypełniać ustalenia i wskazówki wynikające z przygotowań wizyty – ile osób ma uczestniczyć w ochronie w danych miejscach, jakie są przewidywane zagrożenia, czy należy ustawić bramki pirotechniczne itp. – mówi ppłk Grudziński.
Nie wiadomo, czy taki plan został opracowany. Wiadomo, że w aktach tajnych śledztwa smoleńskiego są dokumenty dotyczące działań BOR 10 kwietnia. Nie wiadomo jednak, czy znalazły w nich odzwierciedlenie plany wszystkich wymaganych działań i czynności. Ale nawet jeśli taki plan powstał, jego realizacja rozmijała się z założeniami. Tym bardziej zastanawia, że niektórych funkcjonariuszy BOR wyróżniono za wzorowe wykonanie obowiązków.
– Mjr Krzysztof P. pseudonim „Pikuś”, pirotechnik, który był w składzie funkcjonariuszy przydzielonych do ochrony delegacji 10 kwietnia br., w czasie gdy wydarzyła się katastrofa, był nie w Smoleńsku, lecz na cmentarzu w Katyniu. Wszystkich w BOR zdziwiło, że został po katastrofie wyróżniony tytułem „pirotechnik roku”. Zastanawiające, za co, bo chyba nie za to, by trzymał język za zębami? – dziwią się funkcjonariusze BOR..
W 2005 r. media nagłośniły biografię jego dziadka ze strony ojca – Józefa. Mówiono o służbie Józefa w Wehrmachcie podczas II wojny światowej. Donald Tusk zaprzeczył tym doniesieniom, lecz krótko potem potwierdziła je jego rodzina oraz dziennikarze. Komentarz Tuska był wówczas następujący: „To dla mnie nowa informacja i moment osobistej próby”. Proszę zerknąć na zdjęcie http://pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Plik:Bundesarchiv_Bild_101I-380-0069-37,_Polen,_Verhaftung_von_Juden,_SD-Männer.jpg&filetimestamp=20101026163751.
Do kogo jest podobny uśmiechnięty kierowca, wiozący funkcjonariuszy SS i SD, jednych z najbardziej zbrodniczych formacji hitlerowskich sił bezpieczeństwa?
W 2008 r. w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” matka Ewa Tusk wyznała interesujące szczegóły dotyczące życiorysu drugiego dziadka Donalda, Franciszka Dawidowskiego, wywiezionego na roboty do Kętrzyna. Wg podania rodzinnego, Franciszek „pracował jako robotnik przy budowie Wilczego Szańca".
Wilczy Szaniec (niem. Wolfsschanze) – w latach 1941–1944 kwatera główna Hitlera (niem. Führerhauptquartier) i Naczelnego Dowództwa Sił Zbrojnych (niem. Oberkommando der Wehrmacht, OKW) w lesie gierłoskim, na wschód od leżącej na skraju lasu wsi Gierłoż i 8 km na wschód od Kętrzyna (obecnie woj. warmińsko-mazurskie).20 lipca 1944 Claus von Stauffenberg i Werner von Haeften dokonali tam nieudanego zamachu na życie Hitlera.
Wg opowieści Ewy Tusk, w czasie budowy, doszło do katastrofy budowlanej, zawalił się ponoć jakiś sufit. Jej ojca a dziadka dzisiejszego premiera, Niemcy położyli w szpitalu polowym. Stracił oko, miał zmiażdżoną nogę.
Wg rodzinnego przekazu, któregoś dnia, Nagle - do sali wszedł Hitler, chodził od łóżka do łóżka i podawał chorym rękę. Podszedł do łóżka tatusia, lekko się nachylił, zobaczył, że stan jest ciężki, i tylko poklepał go po ramieniu - opowiedziała Ewa Tusk, matka Donalda. Zmarła w 2009 r.
W 1987 r. kwietniowy numer miesięcznika „Znak” zamieścił znaną, bulwesującą wypowiedż Donalda Tuska, kiedy to obok Bronisława Geremka, czy Andrzeja Paczkowskiego Tusk pytany był o stosunek do polskości.
„Jak wyzwolić się z tych stereotypów, które towarzyszą nam niemal od urodzenia, wzmacniane literaturą, historią, powszechnymi resentymentami? Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń?
– pisze i daje następującą wypowiedź "Polskość to nienormalność",