Nie chodzi tylko o Ukrainę, ale też o Białoruś i Mołdawię. Marszałek Sejmu i były szef dyplomacji przekonuje, że koncepcja rozbioru Ukrainy, o której mówił dla „Politico”, nie była propozycją, lecz „ponurym żartem” lub „aluzją historyczną”. W końcu stwierdził, że żadnego spotkania Tusk – Putin nie było. Tak jak nie było propozycji zajęcia przez Polaków Lwowa. Z naszych informacji wynika, że „ponure żarty” w rodzaju tych dotyczących rozbioru Ukrainy były w ostatnich latach formułowane częściej.
Był nim np. rosyjski koncept „sojuszu białego człowieka”, złożony Polakom w 2010 r. Chodziło o powołanie nieformalnego porozumienia Moskwa – Warszawa w polityce wobec Mińska, Kijowa i Kiszyniowa. Rosjanie mówili o nim w zawoalowanej formie. Argumentując, że tak Polska, jak i Rosja (jako państwa na wyższym etapie rozwoju cywilizacyjnego) powinny wziąć odpowiedzialność za chaotyczne pogranicze. Warszawa nie podjęła tematu. W przypadku Białorusi w 2010 r., w okresie ożywionej współpracy Sikorskiego z jego rosyjskim odpowiednikiem Siergiejem Ławrowem, sondowała jednak, na ile Rosja jest skłonna wycofać poparcie dla Alaksandra Łukaszenki i przeprowadzić „operację sukcesja”. Z uwzględnieniem interesów Polski.
Wobec Ukrainy w Rosji stosuje się pojęcie „niesostojawszajasia strana” – państwo niezaistniałe, niedopaństwo. Apogeum tej retoryki była propozycja wiceszefa Dumy Władimira Żyrinowskiego złożona w marcu w oficjalnym piśmie, w którym Polsce, Rumunii i Węgrom przedłożono plan rozbioru Ukrainy. To z tej doktryny wynikało kuszenie Polski w sprawach byłych republik. Swój praktyczny wymiar zyskało jesienią i zimą 2010 r. W okresie kampanii i wyborów prezydenckich na Białorusi.
Jak wynika z naszych informacji, Polska prowadziła nieformalne rozmowy z Rosją na temat stosunku Kremla do Łukaszenki. Rosja była sfrustrowana jego podwójną grą i powolnością w przekazywaniu kontroli nad strategicznymi spółkami, jak MAZ czy Biełaruśkalij. Sygnał, że poparcie Moskwy dla prezydenta nie jest wieczne, został wysłany podczas spotkania Sikorskiego z Ławrowem w Wilanowie we wrześniu 2010 r. Sondaże opisujące nastroje za Bugiem, którymi dysponował polski MSZ, wskazywały, że Łukaszenka wygra, ale dopiero w II turze. To dawało szansę wprowadzenia do realnej polityki białoruskiej opozycji (jeśli ta wystawi wspólnego kandydata).
Reklama
Polska popierała wówczas Uładzimiera Niaklajeua, poetę i lidera ruchu Mów Prawdę! Niaklajeu miał również cichą akceptację Moskwy. I finansowanie ze strony diaspory białoruskiej mieszkającej w Rosji. Emigracja dla Moskwy jest potencjalnym lewarem w polityce wobec Mińska i zalążkiem elit postłukaszenkowskich przychylnych Kremlowi. Należy do nich także były wpływowy szef białoruskiego MSW gen. Uładzimier Nawumau.
W efekcie Niaklajeu był w 2010 r. akceptowalny i dla Warszawy, i Moskwy. Warunkiem powodzenia projektu było sprawienie, by Łukaszenka sfałszował wybory w sposób co najwyżej umiarkowany. Pod adresem prezydenta padła oferta – w listopadzie 2010 r. na spotkaniu w formacie szef MSZ Niemiec Guido Westerwelle, Sikorski i Łukaszenka w Mińsku. Za niedosypywanie głosów do urn Białoruś miała otrzymać pomoc ok. 3 mld euro (nie podawano źródeł jej sfinansowania).
Gdyby Niaklajeu uzyskał dobry wynik, byłaby możliwość przeprowadzenia reformy konstytucyjnej. W Warszawie pod tym hasłem rozumiano wzmocnienie roli parlamentu i premiera, którym mógłby zostać Niaklajeu. Plan nie wypalił. Łukaszenka zdawał sobie sprawę z zagrożenia polsko-rosyjskim kandydatem. Wiedział, że utrata władzy w wypadku porozumienia pszeków (pogardliwa nazwa Polaków) z Moskalami to kwestia czasu.
Na tydzień przed wyborami porozumiał się z Moskwą, a wybory sfałszował. Protesty opozycji spacyfikowano. Bilans wyborów białoruskich był niekorzystny głównie dla Polski. Łukaszenka zachowywał władzę, opozycja została rozbita. Rosja miała Łukaszenkę skazanego na jej łaskę (UE nałożyła na prezydenta sankcje), a Polska straciła wpływ na sytuację w Mińsku. Sojusz białego człowieka okazał się jednostronną fikcją. Ławrow, mówiąc Sikorskiemu o tym, że poparcie Rosji dla Łukaszenki nie jest wieczne, właściwie nie kłamał. Zapomniał jedynie dodać, że Rosja nie zamierza się mieszać w sprawy sąsiada w scenariuszu pacyfikacji opozycji i utwardzenia systemu autorytarnego na Białorusi.
Efektem porażki białoruskiej była współpraca z Rosją w kwestii uregulowania statusu Mołdawii. W wypadku Mołdawii pierwszoplanową rolę miała odgrywać kanclerz Angela Merkel. Jak pisał magazyn „The Economist”, Niemcy testowali rosyjską skłonność do współpracy w rozwiązaniu problemu separatyzmu naddniestrzańskiego. Gdyby się udało, byli skłonni do podobnej polityki w innych republikach byłego ZSRR.
Geopolityczną grę wobec Mołdawii można również porównać do kreślenia granic i ustalania stref wpływów w wersji 2.0. Chodziło o doprowadzenie do sytuacji, w której Kreml nie miesza się w podpisanie przez Kiszyniów umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. W zamian per facta concludentia Zachód uznałby status quo w separatystycznej republice w Naddniestrzu (domniemane potwierdzenie, że jest to enklawa rosyjska). Własną grę prowadził Bukareszt, który wielokrotnie sugerował możliwość połączenia Rumunii i Mołdawii na wzór unifikacji RFN i NRD. I w tym wypadku Rosjanom nie można było ufać.
Mołdawia po klęsce polityki białoruskiej była ostatnią szansą na spektakularny sukces Warszawy na Wschodzie. Między innymi dlatego Sikorski nie mógł zrezygnować ze współpracy z Rosją. Kreml wraz ze współpracującymi z nim mołdawskimi komunistami mógł doprowadzić do chaosu politycznego w kraju i pogrzebać plany UE wobec Kiszyniowa tak samo, jak plan Sikorskiego wobec Mińska. Gdy tylko prozachodnia koalicja w Kiszyniowie zaczynała się spierać, do Mołdawii leciał Sikorski lub Carl Bildt, by mediować. Utrzymując kanały komunikacji z Rosją, reanimowano europeizację Mołdawii. W tym wypadku z większymi sukcesami.