Aleksander Kwaśniewski osiągnął w polityce absolutne szczyty. Najpierw odbudował partię postpezetpeerowską i nadał jej sznyt socjaldemokratyczny, a następnie w wolnych wyborach pokonał legendę i symbol antykomunizmu - Lecha Wałęsę. Po czym był prezydentem przez lat dziesięć.
Myślę jednak, że sukces przyszedł do niego zbyt wcześnie i to zaważyło na jego dalszych losach. Opuszczając bowiem swój urząd, miał zaledwie 51 lat, a więc prawie tyle, ile obecnie zwycięski Donald Tusk. Po odejściu z pałacu Kwaśniewski został bez przydziału. Jego karierę międzynarodową zablokowało najprawdopodobniej mocne zaangażowanie w pomarańczową rewolucję. Jest bowiem pewne, że nieprzychylność prezydenta Putina - rozczarowanego aktywnością Kwaśniewskiego na Ukrainie - nieraz dała o sobie znać przy rozpatrywaniu kandydatury naszego eksprezydenta na znaczące w świecie posady.
W końcu więc były gospodarz Pałacu Prezydenckiego w tak młodym wieku stał się emerytem bez przydziału i perspektyw. Gdyby miał jakieś pasje, choćby publicystyczne, odnalazłby się w życiu ponownie, a tak ganiany po prokuraturach zatracił azymut i zagubił się w życiu. Wykłady na amerykańskich uniwersytetach w charakterze visiting profesora to było dla niego za mało.
Tak więc, gdy wiosną tego roku młodsi koledzy namawiali go do poprowadzenia długiego marszu lewicy postkomunistycznej na utracone szczyty władzy, należał już do osób wypalonych wewnętrznie i nie w pełni panujących nad sobą. Udało mu się co prawda jeszcze zrealizować, skądinąd błyskotliwy, pomysł połączenia tradycyjnego nurtu postsolidarnościowego z postkomunistycznym w postaci formacji Lewica i Demokraci. To połączenie nie przyniosło jednak zaplanowanego epilogu wyborczego z powodu błędów ojca założyciela. A szanse wyborcze, jak się ocenia, sięgały nawet 20 procent. Niestety, dwa wykłady Kwaśniewskiego upublicznione w telewizji: w Kijowie, gdzie dowodził że "żenszczinom nada smatrit w głaza, ale ostorożno" oraz w Szczecinie, w którym wystąpił z apelem, by marszałek Dorn i jego pies Saba zeszli z błędnej drogi, przesądziły o niepowodzeniu projektu. Konsekwencją tych występów jest jego dzisiejsza zapowiedź odejścia z polityki. Jest ono próbą ratowania resztek - że tak powiem - magnackiej fortuny niedawnego kandydata centrolewicy na urząd premiera.
Zgoła inne są losy Włodzimierza Cimoszewicza. On nawet w dniach chwały nie był tak wielkim dzieckiem szczęścia jak jego polityczny partner. Trudno go nazwać bratem łatą. Zawsze był indywidualistą, co niczym kot chadza własnymi drogami. W polityce ta cecha nie jest ceniona, ale Cimoszewicz zbił na niej popularność i uznanie nawet u przeciwników politycznych. Przypomnijmy, że kandydował na urząd prezydenta dwukrotnie. Za pierwszym razem (w 1991) zdobył aż 9 procent głosów, co dla pogrążonego w infamii obozu postkomunistycznego było wynikiem dobrym. Po odrodzeniu postpezetpeerowskiej formacji trzykrotnie zachował się jak na polityka niekonwencjonalnie. Raz, gdy po wyborach 1991 roku odmówił Leszkowi Millerowi prawa do złożenia przysięgi poselskiej, drugi raz, gdy jako minister sprawiedliwości w rządzie Pawlaka rozpoczął energiczną walkę z korupcją polityków, w efekcie której wprowadzono przepisy zakazujące parlamentarzystom pełnienia funkcji w radach nadzorczych spółek prywatnych. Trzeci, kiedy podpisał wraz z 87 parlamentarzystami SLD list do prezydenta Clintona, w którym protestował przeciwko bombardowaniom Jugosławii przez samoloty NATO. Zatem Cimoszewicz jest na naszym politycznym podwórku osobą mocno oryginalną. Jego indywidualizm wynika z wyznawanych zasad i światopoglądu. W polityce przetrwał dzięki poparciu Kwaśniewskiego.
Jeszcze do wczoraj wydawało się, że z czynnej polityki odszedł już nieodwołalnie w 2005 r., w czasie kampanii prezydenckiej. Przypomnijmy, że spadł wówczas na niego grad pomówień. Poszło o zakup akcji Orlenu. Na ten cel przeznaczył pół miliona złotych, przy czym miał go dokonać na rzecz córki od lat żyjącej w USA. Oskarżany przez media i polityków o matactwo i nieumiejętność wytłumaczenia się z posiadanych środków, prowokowany przez swoją współpracownicę, mimo że cieszył się przeszło dwudziestoprocentowym poparciem zrezygnował z ubiegania się o prezydenturę. Towarzyszące temu oświadczenie zaszokowało wszystkich, bowiem były premier, minister i marszałek Sejmu oświadczył, że nie widzi wśród kontrkandydatów godnego siebie przeciwnika.
Jednak po dwóch latach Cimoszewicz powrócił na polityczny rynek. Tym razem jako tak zwany kandydat niezależny do Senatu. Nie korzystając z żadnego wsparcia ze strony partii politycznych, sam sobie zorganizował kampanię wyborczą i uzyskał świetny wynik w tak trudnym dla lewicy okręgu podlaskim - 175 tysięcy głosów.
Niewykluczone więc, że Włodzimierz Cimoszewicz w przyszłych wyborach zamieni się miejscami z Aleksandrem Kwaśniewskim i stanie się politycznym guru swej dawnej formacji. Ale dziś - jak sądzę - ani on, ani jego były patron nie mogą powiedzieć, co będzie za rok, dwa czy trzy. Nie można wykluczyć, że jeśli Kwaśniewski pozbędzie się syndromu filipińskiego, znowu stanie się znaczącą personą na centrolewicy. Nie zapominajmy, że polityka - jak dowodzą dzieje ludzkości - jest zajęciem ludzi starych.