Pochodzi pan z rodziny, która z własnego doświadczenia wie, co znaczy ucieczka i wypędzenie. Jak według pana powinien wyglądać tzw. widomy znak w Berlinie, aby przyjął go rząd RFN?
Horst Koehler: Po pierwsze nie uważam się za wypędzonego. Wypędzonymi byli ci Polacy, w których domu zamieszkali wówczas moi rodzice. „Widomy znak” w Berlinie powinien ukazać w takim samym stopniu przyczyny ucieczki i wypędzenia, jak cierpienie ludzi. I powinien być wkładem w pojednanie między narodami. Uważam za dobry pomysł, by włączyć ten projekt w europejską sieć upamiętnienia ucieczki i wypędzenia.
Co pan sądzi o polskiej propozycji, aby stworzyć w Gdańsku muzeum II wojny światowej? Niemcy nie powinny blokować otwartej dyskusji w tej sprawie. Nie widzę żadnych podstawowych sprzeczności między obu intencjami. Oba będą mogły być ważną częścią europejskiej sieci.
Inicjatywa pamięci wypędzenia wyszła w Niemczech od Eriki Steinbach. W Polsce jest ona uważana za personę non grata. Czy Polska ma w tej sprawie prawo weta?
Wierzę, że obie strony mogą znaleźć dobre rozwiązanie. Jednak polska strona z pewnością wykaże zrozumienie, że o niemieckich kwestiach personalnych rozstrzyga się w Niemczech.
Jest pan za udziałem wypędzonych w tym projekcie?
Tak. Nie ma dla mnie żadnego przekonującego powodu, aby związki wypędzonych wykluczyć z tego projektu. Ich kompetencje powinny być w tym pomocne.
* Horst Koehler urodził się w 1943 r. w Skierbieszowie w Polsce. Jego rodzice, mieszkający wcześniej w Besarabii, zostali tam wysłani w ramach akcji kolonizacyjnej. W 1944 r. uciekli przed Armią Czerwoną i osiedlili się w okolicach Lipska. Po kilku latach przenieśli się do Niemiec Zachodnich.