Tym razem Belgia naprawdę może się rozpaść. Od 40 lat jest regularnie wstrząsana kryzysami politycznymi, które nieodmiennie kończą się przyznaniem dodatkowych uprawnień władzom regionalnym Flandrii, Walonii i Brukseli kosztem rządu federalnego. Jednak w zgodnej opinii belgijskich politologów rozpad rządu Yves’a Leterme’a w ubiegłym tygodniu może mieć znacznie poważniejsze konsekwencje i okazać się początkiem końca istniejącego od 180 lat państwa. Belgijscy prawnicy i politycy, z dala od świateł jupiterów, zastanawiają się już zresztą, jak miałby wyglądać pierwszy w historii Unii Europejskiej rozpad kraju członkowskiego.

Reklama

– Obecna sytuacja jest nadzwyczajna przynajmniej z dwóch powodów – mówi nam Pascal Delwit, profesor politologii na Universite Libre de Bruxelles (ULB). – Po pierwsze rządowi federalnemu pozostało już tak mało uprawnień, że jeśli straci kolejne, przestanie mieć rację bytu. Po wtóre po raz pierwszy w historii wszystkie flamandzkie partie, także te dotąd umiarkowane, jak chadecy i socjaliści, stanęli w jednym froncie przeciw Walonom. A to oznacza dyktat, którego francuskojęzyczni Walonowie długo nie wytrzymają. Bo w sytuacji, w której Flamandowie stanowią 60 procent ludności, mogą narzucić wszystko – dodaje.

Bruksela mówi po francusku

Iskrą, która zapaliła beczkę prochu, na której siedzi Belgia, jest prawo wyborcze. Flamandowie domagają się narysowania na nowo specyficznego okręgu wyborczego, nazywanego Bruxelles-Halle-Vilvoorde (BHV), który dziś obejmuje Brukselę (ma status odrębnego regionu, z dwoma obowiązującymi językami oficjalnymi: francuskim i niderlandzkim) oraz wiele gmin położonych już we Flandrii. W tym jednym miejscu Królestwa mieszkańcy mogą w wyborach regionalnych albo głosować na niderlandzkojęzycznych kandydatów z Flandrii, albo na francuskojęzycznych ze stolicy. W ten sposób, w ramach reform przeprowadzonych jeszcze w latach 70. XX wieku, chciano wyjść naprzeciw oczekiwaniom tych francuskojęzycznych mieszkańców Brukseli, którzy w poszukiwaniu niższych cen domów i większego spokoju postanowili przenieść się na przedmieścia.

Skrajnie nacjonalistyczna partia flamandzka Vlaams Belang (flamandzka sprawa) od lat domagała się cofnięcia wyjątku i oddzielenia okręgów wyborczych Vilvoorde i Halle od Brukseli. Chce, aby mieszkający tu frankofoni musieli głosować na polityków z Flandrii. Jej stanowisko zyskiwało coraz większe uznanie wśród Flamandów zaniepokojonych rosnącą liczbą Brukselczyków osiedlających się w „ich rejonie”. Jeszcze na początku XX w. Bruksela była bowiem w przytłaczającej większości zamieszkana przez Flamandów. Od tej pory sytuacja się jednak diametralnie zmieniła z powodu napływu wielu dziesiątek tysięcy urzędników Unii Europejskich i ich rodzin. Zgodnie z unijnym prawem muszą oni, obok angielskiego, znać także francuski, ale już nie niderlandzki. I w naturalny sposób z czasem utożsamiają się z francuskojęzyczną mniejszością w Belgii. Dodatkowo wpływy frankofonów umocniła w Brukseli 200-tysięczna legalna i nielegalna imigracja z Maroka, Algierii, a także Konga – dawnych belgijskich i francuskich kolonii. Skutek: belgijska stolica w 80 procentach jest dziś zamieszkana przez ludność francuskojęzyczną, choć w całości jest otoczona przez Flandrię.

czytaj dalej >>>



Reklama

Stopniowo rosnąca ludność francuskojęzyczna zaczęła osiedlać się poza granicami Brukseli. Na peryferiach miasta, należących do Flandrii, mieszka już 150 tysięcy frankofonów. W wielu gminach stanowią większość.

W tej sytuacji podział okręgu BHV stał się dla wielu Flamandów ostatnią szansą na powstrzymanie wrogiej nawałnicy. Radykalizacja nastrojów spowodowała, że Vlaams Belang urósł do roli największej siły politycznej regionu. Według ostatniego sondażu dziennika „Le Soir” już 49 proc. Flamandów domaga się pełnej niepodległości dla swojego regionu.

Umiarkowane partie flamandzkie nie mają wyboru. Albo pójdą za nastrojami społecznymi, albo czeka je marginalizacja. W zeszłym tygodniu po raz pierwszy sprawę postawiła na ostrzu noża liberalna Open VLD byłego premiera Guya Verhofstadta. Ponieważ francuskojęzyczne partie tworzące koalicję rządową nie chciały słyszeć o kompromisie, rząd Yves’a Leterme’a upadł.

Tego dnia atmosfera w belgijskim parlamencie nie pozostawiała żadnych złudzeń: kraj zmierza do rozpadu. Ku zaskoczeniu dziennikarzy na trybunę parlamentu wbiegło przeszło trzydziestu rozradowanych deputowanych Vlaams Belang i zaintonowało hymn flamandzkich separatystów „Vlaamse Leeuw” (flamandzki lew), rozwieszając transparent „Niech żyje niepodległa Flandria”. Nieopodal, przed siedzibą premiera, zebrało się kilka tysięcy Flamandów, krzycząc: „Belgie barst!” (niech Belgia skona).

Tylko bezpośrednia interwencja króla Alberta II spowodowała, że przewodniczący parlamentu na razie zdjął z porządku obrad głosowanie w sprawie ustawy o podziale BHV. Gdyby do niego doszło, Belgia w zasadzie już przestałaby istnieć, bo Flamandowie ostatecznie daliby znać, że nie liczą się już więcej ze swoimi walońskimi rodakami.

Belgijskie media nie robią sobie jednak złudzeń. „Belgium bye, bye” – ogłosił wielkonakładowy dziennik „La Dernier Heure”. „Czy ten kraj ma jeszcze sens?” – pytał retorycznie poważny „Le Soir”.

Sam Yves Leterme, który teoretycznie ma ratować jedność kraju, otwarcie przyznaje, że w to nie wierzy. – Belgia to wypadek historii. Belgów już nic nie łączy poza królem, piwem i drużyną piłkarską – oświadczył premier.

Szef rządu w ostatnich trzech latach już trzykrotnie składał dymisję z powodu sporów między obiema belgijskimi wspólnotami. W 2007 r. Belgia przez dziewięć miesięcy pozostawała bez rządu. W zeszłym roku, mimo trudności spowodowanych gospodarczym kryzysem, wydawało się, że sytuacja ustabilizowała się dzięki anielskiej cierpliwości premiera Hermana van Rompuya. Jednak to właśnie ta cecha skłoniła przywódców UE do powierzenia mu w listopadzie równie skomplikowanego zadania: kierowania pracami Rady Europejskiej.

Leterme, który przejął pałeczkę po Rompuyu, zadaniu pogodzenia Walonów i Flamandów nie podołał. Już na wstępie zadeklarował, że ci pierwsi nie mają wystarczającego potencjału intelektualnego, aby opanować choć podstawy niderlandzkiego. Potem, poproszony przez telewizyjnego dziennikarza o zaśpiewanie belgijskiego hymnu ('La Brabanconne'), zaczął nucić Marsyliankę. Jego zapewnienia, że czuje się Belgiem, w mgnieniu oka legły w gruzach.

Rozpad belgijskiego państwa nie nastąpi jednak tak szybo. – Przeciwnie, będzie to proces bardzo skomplikowany, o wiele trudniejszy niż w Czechosłowacji czy w Serbii-Czarnogórze – uważa Beatrice Delvaux, redaktor naczelna dziennika 'Le Soir'. Jej zdaniem o ile w obu tych krajach łatwo było znaleźć dwie odrębne stolice: Pragę i Bratysławę oraz Belgrad i Podgoricę, to z Brukselą jest inaczej. Pełni ona bowiem potrójną rolę: jest nie tylko stolicą Belgii, ale także samej Flandrii i nieformalnie całej Unii Europejskiej. Ogłaszając niepodległość, Flamandowie najchętniej włączyliby metropolię do nowego państwa. Ale to nie wchodzi w grę. Flamandowie stanowią bowiem tylko niewielką mniejszość wśród mieszkańców miasta.

czytaj dalej >>>



Granice rysowane na nowo

Cześć najbardziej radykalnych flamandzkich polityków proponuje więc przeniesienie flamandzkiej stolicy do któregoś z mniejszych miast regionu: Antwerpii czy Gandawy. Ale z punktu widzenia ekonomicznego byłby to dla Flandrii tragiczny w konsekwencjach ruch. Bruksela jest czwartym najbardziej dynamicznym regionem w całej Unii Europejskiej. Odcięta od metropolii Flandria byłaby skazana ma gospodarczą marginalizację, wręcz biedę.

Rozpad Brukseli oznaczałby jednak także poważny kłopot dla samej Brukseli.

– To stosunkowo niewielkie terytorium o wyjątkowo dużych kontrastach, gdzie żyją zarówno bogaci eurokraci i dawni kolonizatorzy, którzy dorobili się na kongijskich diamentach, jak i żyjący na skraju ubóstwa marokańscy i tureccy imigranci. Bez zaplecza Flandrii Bruksela musiałaby przekształcić się w rodzaj przedwojennego Wolnego Miasta Gdańsk czy Berlina Zachodniego sprzed 1989 r. Ale wówczas mogłaby przetrwać tylko jako rodzaj europejskiej stolicy federalnej, z potężnymi dotacjami od Unii – mówi nam Andre Sapir, belgijski profesor ekonomii, który przygotował na zlecenie Komisji Europejskiej raport o tym, jak zdynamizować unijną gospodarkę.

To, czy na taki układ zgodziłaby się jednak sama Unia, jest raczej wątpliwe. Chodzi przede wszystkim o względy finansowe. Już dziś europejska administracja pochłania 5 mld euro rocznie. Gdyby Bruksela miała status niezależnej stolicy federalnej, kwota ta musiałaby wzrosnąć kilkakrotnie.

– Chodzi też o symbole. Nie wyobrażam sobie, aby Wielka Brytania, Szwecja czy nawet Polska zgodziły się na powołanie czegoś takiego jak stolica federalna. Przecież w kilku innych miastach są przecież siedziby unijnych instytucji – Europejskiego Banku Centralnego we Frankfurcie czy Parlamentu Europejskiego w Strasburgu. Gdyby Bruksela stała się stolicą federalną, oznaczałoby to, że Unia staje się odrębnym państwem – zwraca uwagę Antonio Missiroli, dyrektor brukselskiego European Policy Center.

Na Wolnym Mieście Gdańsku nie kończą się jednak niebezpieczne analogie z okresu międzywojennego. Inną jest eksterytorialny korytarz, który chcieliby poprowadzić Walonowie, aby połączyć ze swoją prowincją francuskojęzyczną Brukselę. – Cześć flamandzkich polityków podejrzewa, że właśnie tym należy tłumaczyć determinację, z jaką frankofoni walczą o zachowanie przywilejów w okręgu BHV. Zgodnie z zasadą prawa międzynarodowego „uti possidetis”, w razie oddzielenia się Flandrii i uznania jej przez inne kraje granice regionalne stałyby się automatycznie granicami międzynarodowymi. Ale z wyjątkiem regionu BHV, bo on ma specjalne przywileje. W ten sposób, niejako tylnymi drzwiami, Walonowie spełniliby swoje stare marzenie włączenia Brukseli do romańskiej strefy kulturowej – tłumaczy Pascal Delwit.

Dodatkowym problem jest brak silnego poczucia odrębności wśród Walonów. W przeciwieństwie do Flamandów w razie rozpadu Belgii większość deklaruje gotowość przyłączenia się do Francji, a nie utworzenia odrębnego kraju. To jednak oznaczałoby potężny problem geostrategiczny. Po raz pierwszy od 1945 r. granice jednego z kluczowych krajów Europy zostałyby narysowane na nowo i mogłyby oznaczać groźny precedens.

czytaj dalej >>>



Integracja czy separatyzm

Rozpad Belgii spowodowałby także fundamentalny problem dla samej Unii Europejskiej. W 53-letniej historii Wspólnoty nie zdarzyło się, aby któryś w krajów członkowskich podzielił się na dwie części.

Hugo Brady, ekspert londyńskiego Center for European Reform (CER), nie ma wątpliwości. – W takim przypadku zarówno Walonia, jak i Flandria musiałyby ponownie aplikować o członkostwo – mówi. Oba regiony, rzecz jasna, od lat wypełniają prawo europejskie. Teoretycznie więc negocjacje akcesyjne powinny pójść gładko i potrwać parę miesięcy.

Ale tylko teoretycznie. Na drodze do członkostwa Flandrii i Walonii stanęłyby bowiem o wiele większe problemy polityczne. – Spodziewam się, że Hiszpania, Włochy, Rumunia czy Wielka Brytania blokowałyby rokowania tak długo, jak tylko się da. Chciałyby w ten sposób pokazać, jak wiele kłopotów powodują ruchy separatystyczne – prognozuje Andre Sapir.

Już teraz wiele państw Unii z niepokojem patrzy na procesy odśrodkowe w Belgii. Hiszpanie nie chcą, aby był to przykład dla Katalonii i Kraju Basków, Włosi obawiają się odłączenia północnej części kraju, Brytyjczycy nie są pewni lojalności Szkocji, a Rumuni podejrzliwie podchodzą do autonomii węgierskiej mniejszości.

– W wielu stolicach sądzono, że integracja europejska stępi ostrze nacjonalizmów, że przestanie mieć znaczenie, czy jest się Niemcem, Francuzem, czy Brytyjczykiem. I do pewnego stopnia tak się stało, bo przecież każdy z nas może mieszkać, pracować czy głosować w dowolnym kraju Unii. Ale integracja wzmocniła jednocześnie ruchy regionalne, a nawet stała się motorem separatyzmu. W zjednoczonej Europie małe regiony mogą żyć oddzielnie, bo nie muszą obawiać się gospodarczej izolacji, a wiele prerogatyw, które mogły udźwignąć tylko duże państwa, jak waluta, polityka zagraniczna czy handlowa, są teraz wypełniane przez Brukselę – tłumaczy Antonio Missiroli. Groźba rozpadu stawia też przed Belgią wiele problemów praktycznych. Zaczynając od tego, kto przejmie ogromne zobowiązania finansowe kraju. Belgijski dług publiczny – 98 procent dochodu narodowego – jest największy w zjednoczonej Europie po Włoszech i Grecji.

– Nie mam pojęcia, kto spłaci klientów, którzy kupili obligacje belgijskiego skarbu państwa – mówi nam Thierry Moreau, doradca finansowy jednego z brukselskich oddziałów banku ING. – Teoretycznie Flandria jest o wiele bogatsza, więc powinna przejąć spłatę większości długu. Ale subwencje państwowe w większości szły na infrastrukturę i podtrzymanie poziomu życia w Walonii. Nie wiadomo, który klucz zostanie wykorzystany – dodaje Moreau.

Jeszcze większym problemem byłoby wywiązanie się nowych, niepodległych państw z zobowiązań socjalnych podjętych przez Belgię: emerytur, rent, opłat dla bezrobotnych. Od dziesiątek lat bogatsza Flandria przekazuje bowiem dochody z podatków do wspólnego kotła, z którego odciągnięte są potężne transfery do Walonii. Rozpad kraju mógłby więc oznaczać albo bankructwo biedniejszej prowincji Belgii, albo radykalne obniżenie emerytur i rent otrzymywanych przez starszych i chorych Walończyków. Francuskojęzyczni Belgowie zrobią wszystko, aby tego uniknąć.

– Nie sądzę, aby podziałem Belgii musiała zająć się któraś z organizacji międzynarodowych. Jednak z pewnością każda ze stron dopilnuje, aby zasady prawa międzynarodowego były przestrzegane w każdym calu. Belgowie mają bardzo dużo do stracenia. W żadnym kraju Europy przeciętny obywatel nie zgromadził tak dużych oszczędności na bankowym koncie – zwraca uwagę profesor Delwit.

czytaj dalej >>>



Innym problem jest zarządzanie siedmioma reaktorami atomowymi, które dostarczają aż 55 procent energii elektrycznej Belgii. Dziś nad ich bezpieczeństwem czuwają wyspecjalizowane służby federalne. Władze regionalne Flandrii i Walonii nie mają o tym pojęcia.

Ogromne koszty rozpadu Belgii powodują, że walońscy politycy są gotowi przyjąć każde alternatywne rozwiązanie, byle tego uniknąć. W tym tygodniu frankofońscy chadecy i socjaliści zaproponowali nawet podjęcie rozmów w sprawie podziału okręgu BHV. Są też skłonni przystać na warunki Flamandów i przekazać kolejne kompetencje władzom regionalnym, tym razem w sprawie ubezpieczeń emerytalnych i zdrowotnych, transportu oraz edukacji. Także król Albert II sugeruje wyjście, które mogłoby uratować jedność kraju. W czerwcu, tuż przed przejęciem przez Belgię przewodnictwa w Unii, odbyłyby się wybory parlamentarne, a następnie koalicja rządowa zostałaby utworzona za cenę spełnienia daleko idących żądań Flamandów.

Nawet jeśli taki scenariusz by się powiódł, Belgia stałaby tak naprawdę państwem widmem, niewiele więcej niż nazwą na mapie. Zniknęły właściwie wszystkie powody, które doprowadziły w 1830 r. do powstania niezależnego belgijskiego państwa. Kraj nie wyróżnia się już w stosunku do Holandii swoim katolicyzmem, bo jest przede wszystkim laicki. Jego elity na północy nie mówią już jak w XIX wieku – po francusku. Nikomu nie zależy też na równowadze potęg, jak w Europie przebudowanej po kongresie wiedeńskim.

Obwodnica Brukseli symbolem podziału

Dlatego dzisiejsza Belgia stała się właściwie pustą skorupą. Po obu stronach granicy językowej Flamandowie i Walonowie żyją w odrębnym świecie. W kraju nie ma jednej telewizji publicznej, gazet, radia. Każdy czyta i ogląda swoje. Axel Red, słynna frankofońska gwiazda rockowa, w Gandawie czy Antwerpii jest zupełnie nierozpoznawalna.

Karkołomne koalicje rządowe, jak ta ostatnia złożona z francuskich socjalistów, liberałów i chadeków oraz flamandzkich liberałów i chadeków, są tak skomplikowane, że władza nie jest zdolna do działania. Symbolem niemocy władzy federalnej w starciu z samorządami regionalnymi jest choćby niedokończona od 30 lat obwodnica Brukseli. Belgia, ze swoimi siedmioma parlamentami (federalnym, flamandzkim, walońskim, brukselskim, wspólnoty francuskiej, wspólnoty niemieckiej i wspólnoty flamandzkiej) dzierży rekord Unii w długości ratyfikacji każdego dokumentu: ekspresowe tempo to dwa lata.

Flamandów, którzy od niepamiętnych czasów należą do nordyckiej części Europy, i Walonów, żyjących już w orbicie kultury łacińskiej, dzieli niemal wszystko, nawet tradycje kulinarne, temperament, sposób spędzenia wolnego czasu. Trudno też o większy kontrast w wyglądzie obu regionów, z Ardenami na południu i płaską depresją sięgającą morza na północy.

Wobec tak głębokich podziałów 180-letnia historia Belgii może okazać się tylko epizodem. Na wszelki wypadek w Liege, głównym ośrodku Walonii, do dziś 14 lipca z okazji zdobycia Bastylii wybuchają sztuczne ognie. Miasto długo należało do Francji, a przez 800 lat było oddzielnym księstwem.