Guido Westerwelle podejmuje mnie w jasnym, przestronnym berlińskim gabinecie jak zwykle nienagannie ubrany. 48-letni szef FDP, największej niemieckiej partii opozycyjnej, z dumą podkreśla, że elegancja zawsze była jego prywatną formą buntu. "Dorastałem w czasach lewicowej hippisowskiej kontestacji. Na przekór chodziłem w dobrze skrojonych garniturach i głosiłem, że socjalizm to zły pomysł" - wspomina. Kontestatorom z pokolenia ’68 nie jest wdzięczny nawet za rewolucję seksualną. Wcale nie uważa, że to wywołany wówczas proces przemian obyczajowych pozwolił jemu - zdeklarowanemu homoseksualiście - występować dzisiaj w roli niemal pewnego kandydata na stanowisko szefa niemieckiej dyplomacji po jesiennych wyborach do Bundestagu. "To zasługa idei liberalnych. Liberał jest indywidualistą, który stawia na siłę osobowości. Na tej podstawie wierzę, że jestem najlepszym kandydatem na to stanowiska. Moje życie prywatne nie jest tu żadną przeszkodą" - mówi.
Westerwelle uważa wręcz, że jego seksualna orientacja nie tylko nie wyklucza go z gry o najwyższe stanowiska w największym państwie Europy, ale odwrotnie, jest wielkim politycznym atutem. "Gej jako wiceszef niemieckiego rządu to dowód, że u nas homoseksualne tabu ostatecznie upadło i możemy być dla całego świata wzorem tolerancji" - powiedział niedawno w rozmowie z tygodnikiem "Stern".
Ale chociaż dziś Westerwelle nie ukrywa swojego homoseksualizmu, publiczne przyznanie się do odmiennej orientacji seksualnej nie przyszło mu łatwo. Jeszcze pięć lat temu odmawiał jakichkolwiek rozmów na temat swojej prywatności. - Już wtedy nietrudno było zgadnąć, że nie darzy przesadnym zainteresowaniem kobiet. Pamiętam, że w jego bońskim mieszkaniu królowały homoerotyczne obrazy, a podczas jakiegoś wyjazdu do RPA nadgorliwi partyjni koledzy zorganizowali szefowi wycieczkę po gejowskich klubach Kapsztadu. Gdy zagadnąłem go na ten temat, śmiertelnie się obraził - mówi nam komentator "Sterna" Hans Peter Schuetz.
Westerwelle zdecydował się na coming out, dopiero gdy na poważnie zaczął myśleć o stanowisku wicekanclerza i szefa dyplomacji. Akcja była dokładnie przemyślanym zabiegiem marketingowym. Wybrano sam środek kadencji parlamentu, by opinia publiczna miała czas przyzwyczaić się do prawdy, a także by w wypadku negatywnej reakcji media znudziły się tematem do czasu następnej kampanii wyborczej. W połowie 2004 r. Westerwelle zaczął stopniowo pokazywać się w modnych bońskich i berlińskich restauracjach ze swoim partnerem, biznesmenem Michaelem Mronzem. Kulminacją było pojawienie się pary na 50. urodzinach Angeli Merkel. Jednocześnie PR-owcy Westerwelle wysłali fotografie szczęśliwych kochanków do bulwarówki "Bild". Już pierwsze sondaże pozwoliły liderowi Liberałów odetchnąć z ulgą: Niemcy nie skreślili Westerwellego dlatego, że dzieli łóżko z facetem.
Jestem gejem i tak jest dobrze
Westerwelle nie stąpał po całkiem nieznanym gruncie. Homoseksualne tabu złamali przed nim dwaj inni wpływowi niemieccy politycy. - Jestem gejem i tak jest dobrze - powiedział w 2001 r. ubiegający się o fotel burmistrza Berlina z ramienia SPD Klaus Wowereit. Powiedzonko weszło do obiegu i przysporzyło socjaldemokracie popularności w kosmopolitycznym Berlinie. Wowereit rządzi niemiecką stolicą do dziś, a wielu widzi w nim nawet przyszłego kandydata na kanclerza Niemiec.
Dwa lata później okazało się, że gejem jest też chadecki burmistrz Hamburga Ole von Beust. Popularny i wymieniany w gronie najgroźniejszych rywali Angeli Merkel do przewodzenia niemieckim konserwatystom polityk długo ukrywał swój homoseksualizm. Przełomowy moment nastąpił latem 2003 r. Wtedy zastępca von Beusta i szef prawicowej efemerycznej Partii Praworządnej Ofensywy Roland Schill zaczął szantażować swojego przełożonego ujawnieniem jego tajemnic. Schill zamierzał nawet wysunąć publiczne przypuszczenie, że Beust ma romans ze swoim… ministrem finansów. Burmistrz stanął pod ścianą i nie pozostało mu nic innego jak ujawnić treść szantażu. Następne wybory wygrał przygniatającą przewagą głosów.
Historie Wowereita, von Beusta, a także łudząco podobny przykład socjalistycznego mera Paryża Bertranda Delanoe dowodzą jednego: otwarty homoseksualizm nie jest już dzisiaj w Europie wyrokiem śmierci dla polityka. Nieistotne, po której stronie sceny politycznej stoi. Jeśli buduje swoją pozycję na czymś więcej niż tylko orientacji seksualnej, nie przegra tylko dlatego, że opinia publiczna dowie się, z kim sypia. - Wręcz przeciwnie, inkasuje coś w rodzaju premii za swoją inność. Homoseksualizm czyni go bardziej rozpoznawalną postacią, co ma kapitalne znaczenie dla kochających barwne postacie mediów elektronicznych - mówi nam politolog z Bremy Lothar Probst.
Takiej prawidłowości dowodzi również biografia nowej premier Islandii Johanny Sigurdardottir, która stała się pierwszym (nie licząc krótkiego epizodu p.o. premiera Norwegii Pera Kristiana Fossa w 2002 r.) otwarcie homoseksualnym szefem rządu w najnowszej historii. 66-letnia islandzka socjaldemokratka weszła do polityki i stała się czołowym przywódcą związkowym jeszcze jako przykładna żona i matka dwóch synów. Dopiero kilka lat później Sigurdardottir odeszła od męża i związała się ze znaną islandzką dziennikarką i aktorką Joniną Leosdottir. W 2002 r. obie panie wstąpiły nawet w związek partnerski. Mimo tak burzliwego życia prywatnego Sigurdardottir od lat pozostaje najbardziej popularnym politykiem Islandii.
Turek, Wietnamczyk, Muzułmanin
Gdy jesienią 2008 r. syn tureckich gastarbeiterów Cem Oezdemir stanął na czele niemieckich Zielonych, od razu porównano go Baracka Obamy. "Yes we Cem!" - głosiły transparenty zwolenników 43-latka. - Chcę walczyć o społeczeństwo, do którego może przynależeć każdy. Niezależnie, czy urodził się w Kazachstanie, Anatolii, czy też jego przodkowie walczyli w teutońskich lasach już w czasie najazdów Rzymian na ziemie germańskich plemion - powiedział Oezdemir tuż po wyborze. Urodzony już w Niemczech i kompletnie zasymilowany Oezdemir to dziś jedna z najciekawszych postaci na niemieckiej scenie politycznej. Jest bardzo możliwe, że jeśli po jesiennych wyborach do Bundestagu koalicji CDU-FDP zabraknie mandatów do sprawowania bezpiecznej większości, zwrócą się o pomoc właśnie do Zielonych. - Turek wicekanclerzem? Dlaczego nie! - powiedział niedawno jeden z przywódców chadecji Wolfgang Schaeuble, dodając, że byłby to znaczący gest w kierunku 3,5-mln społeczności niemieckich Turków.
Jeszcze kilka lat temu nikt w Niemczech nie dopuszczał takiej możliwości. - Ale w ostatnich miesiącach coś gwałtownie się zmieniło - mówi nam socjolog z uniwersytetu w Bielefeld Joerg Huettermann. - W 2004 r. konserwatywny premier Hesji Roland Koch wygrał w swoim landzie wybory pod hasłem "Nie pozwólmy obcokrajowcom panoszyć się w naszym kraju". Gdy rok temu próbował powtórzyć ten sam manewr, przegrał z kretesem.
Nagle okazało się, że nie tylko można, ale i opłaca się mieć w politycznej talii kogoś "innego", a na politycznym firmamencie aż zaroiło się od nowych gwiazd, fizycznie bardzo różniących się od typowego niemieckiego polityka a la Helmut Kohl. Np. wicepremier i minister finansów Dolnej Saksonii Philipp Roesler z FDP. Niech nikogo nie myli nazwisko 36-letniego doktora medycyny. Przyszedł on na świat pod zupełnie innym w Khanh Hoa w Wietnamie. Ponieważ kraj zniszczony był krwawą wojną, rodzice oddali go do adopcji. Tak trafił do niemieckiej rodziny. Albo 20-letni syn marokańskich imigrantów Younes Ouaqasse, który jako pierwszy praktykujący muzułmanin został szefem młodzieżówki chadeckiego CDU. Czy lider Zielonych w Hesji Tarek Al-Wazir, syn Niemki i Jemeńczyka.
To już nie są politycy wybierani na podstawie kwot dla upośledzonych mniejszości, jak powołane do rządu przez Nicolasa Sarkozy’ego czarnoskóra Rama Yade czy córka Marokańczyka i Algierki Rachida Dati. To nowe pokolenie liderów, którzy mają ambicje, by sięgnąć po najwyższe stanowiska. Jeszcze dziesięć lat temu byłoby to zupełnie niemożliwe.