Przedsiębiorstwa zgromadziły na swoich kontach bankowych ponad 233 mld zł. Według niektórych partii politycznych startujących w wyborach te pieniądze nie powinny tam bezczynnie leżeć, tylko pracować na rzecz wzrostu gospodarczego. Na przykład jako wydatki na inwestycje.
Partie mają dwa podejścia w tej sprawie. Pierwsze to "strategia marchewki": dać więcej ulg na inwestycje, zwłaszcza w innowacje, a wtedy przedsiębiorcy sami sięgną po swoje zaskórniaki i zwiększą wydatki. Wśród zwolenników tej koncepcji jest m.in. PiS. Zaktywizowanie pieniędzy z lokat od kilku lat jest już wpisane w program partii i obok funduszy unijnych było częścią koncepcji „Bilion na rozwój”.
Liczymy, że stosując zachęty dla firm, uda się uruchomić 80 proc. gotówki, która leży teraz na kontach. Pozostała część zostanie jako rezerwa lub poduszka dla firm - mówi DGP Paweł Szałamacha, poseł PiS. Jak partia chce tego dokonać? Najważniejszy pomysł to możliwość pełnego odliczenia nakładów inwestycyjnych - czyli 100-procentowa amortyzacja - w roku, w którym zostały poniesione. PiS wprowadza jednak pewną barierę: odpis nie może być wyższy od 50 proc. dochodów firmy. W tej chwili amortyzacja jednorazowa dotyczy małych firm oraz tych rozpoczynających działalność, jednak wielkość odpisu jest ograniczona do 50 tys. euro.
Kolejny pomysł to ulga na badania i rozwój, która przewiduje, że w przypadku tego typu wydatków firmy mogłyby odliczyć nawet 200 proc. poniesionych kosztów - jeśli opracowane rozwiązanie zostałoby wdrożone (podobny pomysł zgłasza zresztą PO). Trzeci sposób ma pośredni związek z lokatami firm, to plan uruchomienia przy wsparciu NBP przez bank tanich kredytów dla firm. Firmy musiałyby je współfinansować z własnych oszczędności, co też przyczyniłoby się do zwiększenia inwestycji.
W polityczne zakusy na depozyty jest też wpisana "strategia kija". Prawdopodobieństwo zrealizowania tego wariantu jest jednak niewielkie. Proponuje ją lewicowa Partia Razem. Jej pomysł to podatek od nadwyżek kapitałowych, który miałby karać” firmy za przetrzymywanie lokat na kontach. Ten podatek nie ma celów fiskalnych, chodzi o rozruszanie kapitału, czyli zachęcenie firm do inwestycji czy podwyższenia płac - mówi Jarosław Soja, ekspert Partii Razem. Wstępny pomysł zakłada, że firmy płaciłyby podatek od niewypłaconego zysku. Czyli opodatkowana byłaby ta część zysku, która nie trafi jako dywidenda do udziałowców ani nie zostanie przeznaczona na inwestycje.
Podatkowi miałyby towarzyszyć ulgi, gdyby zysk został w późniejszym czasie wykorzystany na inwestycje. Ekspert zastrzega jednak, że to bardzo wstępna koncepcja i wprowadzenie takiego rozwiązania powinno być poprzedzone szerokimi konsultacjami najlepiej na poziomie Unii Europejskiej. Nad takim podatkiem zastanawiają się kraje takie jak USA czy Korea Południowa - chcą w ten sposób "dopaść" koncerny takie jak Apple czy Samsung, które nie wypłacają w całości zysku akcjonariuszom. W Europie podobne koncepcje zgłaszane są we Francji.
Fundamentem tych politycznych strategii jest teoria, zgodnie z którą skłonność do inwestowania w sektorze przedsiębiorstw generalnie jest niska, co wynika z samej struktury sektora. Z raportów Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości wynika, że prawie 99 proc. aktywnych firm w Polsce stanowią przedsiębiorstwa małe i średnie, zatrudniające maksymalnie 50 pracowników - a najmniejsze firmy z natury stronią od ryzyka.
Wśród ekonomistów polityczne pomysły wzbudzają mieszane uczucia. Zdaniem dr Małgorzaty Starczewskiej-Krzysztoszek z Konfederacji Lewiatan wprowadzenie niektórych - jak 100-proc. amortyzacja - może pomóc firmom. Piotr Bujak z PKO BP zwraca uwagę, że pobudzanie inwestycji teraz nie jest szczególnie potrzebne, skoro rosną one w tempie 11,4 proc. w pierwszym i 6,4 proc. w drugim kwartale.
Bałbym się, gdyby inwestycje w Polsce zamiast o 10 proc. rosły np. o 20 proc. Bo mogłoby to prowadzić do sytuacji podobnej do tej w Chinach, gdzie również sztucznie pobudzano inwestycje. Skończyło się to przeinwestowaniem, kredytowym bąblem i w efekcie spadkiem efektywności gospodarki - mówi Bujak. Ekonomista dodaje, że skłonność do inwestowania w firmach zależy przede wszystkim od tego, jak oceniają one stan koniunktury. Przedsiębiorcy nie są do niego skłonni, jeśli ich zdaniem popyt na sprzedawane produkty będzie niski (w takiej sytuacji zwiększanie produkcji nie ma sensu). Z tym się nie da walczyć. Nie da się zachęcać przedsiębiorcy do wzięcia na siebie niepotrzebnego ciężaru finansowego, a tym bardziej go do tego zmusić – dodaje ekonomista.
W podobnym tonie wypowiada się Jakub Borowski z Credit Agricole. Jego zdaniem z tych właśnie powodów przymuszanie firm do inwestowania nowym podatkiem zakończy się fiaskiem. To byłoby tylko drenowanie przedsiębiorstw. Nowy podatek rzeczywiście skończy się tym, że spadną depozyty, wzrosną wpływy do budżetu, ale wpływ na inwestycje będzie znikomy, a zwłaszcza na inwestycje w innowacje - ocenia.
Zdaniem Borowskiego wspieranie inwestycji w innowacje miałoby sens, gdyby rzeczywiście przybrało formę zachęt podatkowych. Jak mówi, to dobry kierunek. Można nim podążać, pod warunkiem że nie będzie to zbyt duży ubytek fiskalny, na który nie bardzo nas stać. Borowski zaznacza jednak, że efekty takiej stymulacji pewnie nie nastąpią szybko.
Nie możemy w Polsce oczekiwać teraz eksplozji innowacji. Mamy silny popyt krajowy, a jednocześnie jesteśmy gospodarką zamkniętą w porównaniu z takimi krajami jak np. Czechy czy Węgry. Firmy mają więc gdzie sprzedawać i żeby rosnąć, nie muszą koniecznie stawiać na eksport. A przez to nie muszą być tak bardzo innowacyjne. Do tego mamy napływ środków unijnych. To nie jest tak, że Polska zostanie pozbawiona silników wzrostu w perspektywie kilku lat i od razu trzeba będzie walczyć o innowacyjność - zaznacza Borowski.