BARBARA KASPRZYCKA: Czy w korporacjach wyścig szczurów naprawdę istnieje, czy to tylko legendy wymyślone przez pracowników, którzy sobie nie radzą?
PIOTR STĘPNIAK*: Oczywiście, że taki wyścig istnieje, bo życie w dużej mierze opiera się na konkurencji. Najpierw korporacje ścigają się między sobą i często na tym budują całą korporacyjną kulturę. Kiedy się pracuje w PepsiCo, to wiadomo, że wrogiem numer jeden jest Coca-Cola i trzeba ją prześcignąć. Wyścig między korporacjami przekłada się na wyścig wewnątrz korporacji. Jeśli mamy być lepsi niż konkurencja, to każda z naszych placówek musi być lepsza, niż jest. Stąd się biorą rankingi, kto więcej sprzedał, kto wygenerował większy zysk.
I widywał pan swoich pracowników, którzy spędzali w pracy 12 godzin na dobę?
Wydaje mi się, że wszystko zależy od konkretnej korporacji. Są takie, w których zasadą jest, że lepszym pracownikiem jest ten, który dłużej siedzi w pracy - firmy te kultywują kulturę długich godzin. Każda firma, każdy departament miewa gorętsze okresy, np. dział finansowy, kiedy trzeba zrobić podsumowanie półrocza czy kwartału. Wtedy rzeczywiście zdarza się siedzenie od rana do nocy. Ale powiedzmy sobie szczerze - na co dzień nie ma zazwyczaj takiej konieczności.
Czy można awansować, nie spędzając w firmie dni i nocy?
W przedsiębiorstwach awans zawodowy może być poziomy albo pionowy. Poziomy polega na pogłębianiu swojej specjalizacji, zdobywaniu coraz głębszej wiedzy w danej dziedzinie. Pionowy to wspinanie się po szczeblach korporacji: manager, senior manager, wiceprezes, prezes. Proszę zgadnąć, który rodzaj awansu budzi większe zainteresowanie osób, które przychodzą do pracy w korporacji?
Domyślam się, że jednak pionowy.
No właśnie. Bo w całym tym wyścigu szczurów w którymś momencie rzecz przestaje polegać na rozwoju zawodowym i przestaje nawet polegać na zarabianiu pieniędzy. Liczyć zaczyna się prestiż. Poczucie władzy i znaczenia. To z tych powodów ma się ochotę pracować więcej, dłużej, nieraz być bezwzględnym - po to, żeby nie stracić pozycji.
I prezesom w to graj?
Na początku tak. Skoro najważniejsza jest konkurencja między korporacjami, to trzeba zrobić wszystko, by moja korporacja miała jak najlepsze wyniki. Wyścig szczurów do pewnego momentu temu sprzyja. Powoduje, że pracownicy nie myślą już o niczym innym, tylko jak podnosić wyniki swoje i swojego działu. Są szefowie, którzy tak manipulują pracownikami, a nawet ich rodzinami, żeby ci nie ustawali w gonitwie. Wystarczy spotkanie integracyjne, jakiś piknik z udziałem rodzin. Szef podejdzie do żony jednego ze sprzedawców i napomknie, że za najlepsze wyniki sprzedaży jest wyjazd na Hawaje dla całej rodziny. Która żona będzie miała pretensje, że mąż w takiej sytuacji za dużo pracuje? Przy czym wyjazd jest tylko jeden. Bo król może być tylko jeden. Cały wyścig polega na tym, że ten drugi nie wygrywa srebra, lecz przegrywa złoto. Obowiązuje zasada, że jesteś tak dobry jak twoje wyniki z ostatniego miesiąca. I już nie chodzi o zarobki, ale o to, kto na firmową imprezę przyjedzie samochodem z kierowcą, a kto musi prowadzić sam.
I taka gonitwa opłaca się firmie?
Opłaca się tak długo, jak długo cele menedżerów są zsynchronizowane z celami firmy. Problem pojawia się, kiedy pogoń za sukcesem osobistym staje się najistotniejsza. Wyobraźmy sobie taki przykład: jest koniec listopada, jeden z kierowników sprzedaży wypełnił już całoroczny plan. Jest gwiazdą, czeka go premia, spisał się na medal. I przychodzi do niego nowy klient. Gdy ten kierownik dba o sukces firmy, złapie tego klienta i podpisze z nim umowę jak najszybciej. Ale jeśli dba tylko o własną self-utility, poprosi klienta, by przyszedł 2 stycznia. W końcu ten sprzedawca w tym roku już jest gwiazdą, a nowy rok może nie być tak różowy. Woli się zabezpieczyć, zapewnić sobie lepszy start od stycznia, wtedy ma szansę drugi rok z rzędu być gwiazdą, nawet ryzykując, że klient 2 stycznia może już nie wrócić. I wynik firmy, zysk akcjonariuszy schodzą na dalszy plan. Liczy się tylko osobista skuteczność, żeby mój obszar był coraz większy i coraz bardziej widoczny.
Niech pan szczerze odpowie, zagrzewał pan kiedyś do wyścigu w swojej firmie?
Ja lubię konkurencję, ale każdy, kto ze mną pracował, wie, jaka jest moja dewiza: są rzeczy ważne i ważniejsze. Jeśli ktoś mi mówi, że dla niego nie ma w życiu nic ważniejszego niż praca, to szanuję ten wybór, ale jestem zdziwiony... W podręcznikach zarządzania jest takie ćwiczenie, żeby wyobrazić sobie, jak będzie wyglądał nasz pogrzeb. Kto na niego przyjdzie i co powie.
Woli pan usłyszeć, że był dobrym człowiekiem niż nieziemskim menedżerem?
Oczywiście, że tak. Lubię wygrywać, lubię odnosić sukces, to naturalne. Kiedy idę grać w piłkę, to po to, żeby zdobyć jedną bramkę więcej niż mój przeciwnik. Ale nigdy nie posunąłbym się do tego, że aby wygrać, złamię przeciwnikowi nogę. Jestem najgłębiej przekonany, że na końcu naszej drogi, na Sądzie Ostatecznym, jeśli padną różne pytania, to nie znajdzie się wśród nich pytanie "O ile wzrosła wartość spółki, kiedy byłeś jej prezesem?" ani "Czy zdobyłeś Nagrodę Pulitzera?". W początkach kariery miałem szefa, człowieka 60-letniego, który późno doczekał się dziecka. Gdy mnie zobaczył, że ślęczę do późna w biurze, kazał mi iść do domu. On był już mądrzejszy - sam, robiąc karierę, przegapił czas, kiedy dojrzewała jego 19-letnia córka, i niczego bardziej w życiu nie żałował. To samo opowiadają lekarze, którzy patrzą na śmierć swoich pacjentów: żaden na łożu śmierci nie żałuje, że za mało czasu spędził w pracy.
Kiedy czyta pan wyznania "ofiar korporacji", tych, którzy biegną w tym wyścigu, stosują dopalacze, tracą życie - współczuje im pan?
To jest ich wybór. Mają jakiś cel, do którego chcą dobiec. Jeżeli koszt jest dla nich do przyjęcia - to niech się ścigają. Ja tylko twierdzę, że można wygrać złoto bez anabolików, w zdrowej rywalizacji. I mam nadzieję, że kiedy hymn ucichnie i światła zgasną, ktoś w domu będzie na nich czekał. Zbyt wielu widziałem przegranych zwycięzców.
*Piotr Stępniak, do niedawna prezes Getin Holdingu, wcześniej m.in. wiceprezes Lukas Banku