Proces może po raz pierwszy odwrócić utarty do tej pory schemat, że to zawsze Polacy są ofiarami zbrodni wojennych i w roli katów postawić polskich żołnierzy. Werdykt sędziów będzie niezwykle ważny również dla armii - określi, gdzie przebiega granica między wypadkiem, a wojenną zbrodnią.

Reklama

Wyrok, o którym już dziś wiadomo, że przejdzie do historii, zapadnie w ciasnej sali Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie. Wczoraj kłębili się przed nią dziennikarze i ekipy telewizyjne. Na salę weszło jednak tylko 15 osób i to w dodatku bez kamer. Sąd zakazał nagrywania rozprawy z obawy, że w obecności mikrofonów adwokaci, oskarżeni lub prokurator będą mówić "pod publiczkę".

"Żołnierze wiedzieli, że strzelają do zabudowań, widzieli poruszających się ludzi i dzieci, a nikt z mieszkańców wioski nie stanowił zagrożenia" - czytał akt oskarżenia prokurator Jakub Matycha. Słuchało go siedmiu młodych żołnierzy, którzy jeszcze niedawno służyli w Afganistanie. Sześciu z nich: chorążego Andrzeja Osieckiego, plutonowego Tomasza Borysewicza, kapitana Olgierda C., podporucznika Łukasza Bywalca, starszego szeregowego Jacka J. i starszego szeregowego Roberta B. prokurator oskarżył o zabójstwo ludności cywilnej, za co grozi kara dożywotniego więzienia. Siódmego - starszego szeregowego Damiana L. o ostrzelanie "niebronionego obiektu", za co może pójść za kraty nawet na 15 lat. Oskarżeni nie przyznają się do winy, dziś będą zeznawać przed sądem.

"Z zarzutami nie zgadzamy się, mamy swoje zdanie i będziemy je udowadniać" - powiedział nam po rozprawie jeden z oskarżonych chorąży Andrzej Osiecki. "Jest nam ciężko. Nie możemy służyć w wojsku i pracować w zawodzie, w którym czujemy się najlepiej. Obawiamy się też o przyszłość naszych rodzin" - dodawał ppor. Łukasz Bywalec.

Reklama

Proces zapowiada się na wielomiesięczną epopeję. Same tylko akta sprawy liczą kilkadziesiąt tomów, lista świadków jest jeszcze dłuższa. Wśród nich najprawdopodobniej znajdzie się amerykański pułkownik Martin Schuitzer, który w Afganistanie dowodził ugrupowaniem polskich i amerykańskich żołnierzy, w tym oskarżonymi o atak na Nangar Khel komandosami z 18. batalionu desantowo - szturmowego z Bielska-Białej.

Przede wszystkim jednak sąd będzie musiał zbadać przebieg feralnej akcji z 16 sierpnia 2007 r. Tamtego dnia w prowincji Paktika niedaleko polskiej bazy Wazi-Kwa dwa pojazdy z polsko-amerykańskiego konwoju wpadły na rozstawione przez talibów miny. Przejeżdżały obok małej wioski - Nangar Khel.

Dowódca konwoju poprosił o pomoc i zabranie uszkodzonych pojazdów. Ale oprócz techników przybyły również dwa oddziały bojowe z plutonu "Delta". Pierwszym dowodził podporucznik Bywalec, drugim chorąży Artur P., dziś świadek oskarżenia. Zdaniem prokuratorów Bywalec wiózł ze sobą rozkaz kapitana Olgierda C., żądającego ostrzelania Nangar Khel. P. o tym rozkazie nie wiedział i wioski nie zaatakował. Za to Bywalec razem ze swoimi ludźmi - dziś siedzącymi na ławie oskarżonych - rozstawił moździerz i otworzył ogień. Granaty spadły na wioskę, której mieszkańcy szykowali się do wesela. Zginął pan młody, kilka kobiet, dziecko - sześć osób na miejscu, dwie zmarły w szpitalu. Żołnierze przerwali ogień dopiero po interwencji oficera z konwoju, który był starszy stopniem od podporucznika Bywalca.

Reklama

>>>Zobacz, co muszą wyjaśnić sędziowie w sprawie Nangar Khel

p


PAWEŁ SŁUPSKI: Dlaczego sprawa Nangar Khel jest tak ważna dla polskiej armii?

*RAFAŁ CIASTOŃ: To pierwszy proces w naszych siłach zbrojnych o zbrodnie wojenne. Cała sprawa ma ogromny wpływ na morale wszystkich naszych żołnierzy, zwłaszcza tych służących na zagranicznych misjach. Oni śledzą wszystko, co ma związek z tą sprawą, i zastanawiają się, jak za wykonanie rozkazu można trafić przed sąd. Okoliczności wydarzeń z Nangar Khel z pewnością trzeba wyjaśnić, jednak moim zdaniem w tej sprawie jest dużo wątpliwości.

A co konkretnie? Nasi żołnierze dostali rozkaz, pojechali na miejsce i ostrzelali wioskę z cywilami.

Przebieg całego zajścia nadal nie jest jasny. Nie sądzę, aby nasi żołnierze celowo skierowali ogień w stronę cywilów.

Czyli ostrzelali wioskę przez pomyłkę?

To wyjaśni sąd. Wiemy, że podczas konfliktów zbrojnych wiele razy dochodziło do pomyłek przy ustalaniu celu, do określenia niedokładnych współrzędnych. Żołnierze twierdzą, że ostrzeliwali pozycje talibów, mogło się zdarzyć tak, że moździerz przesunął się w czasie prowadzenia ognia o centymetry, ale punkt trafienia – już o wiele metrów. Pociski w rezultacie zostały skierowane nie tam, gdzie trzeba.

Jedna z ekspertyz potwierdziła duży rozrzut moździerza, ale nadal są wątpliwości co do intencji żołnierzy. Co pan myśli o opiniach biegłych?

Każdą ekspertyzę na korzyść lub na niekorzyść da się podważyć. Eksperci powinni dokładnie odtworzyć tamte warunki, zadbać o najmniejsze szczegóły, wiatr, temperaturę, wysokość nad poziomem morza – aby były jak najbardziej wiarygodne. Sąd z kolei zdecyduje o ich przydatności.

Jak sądzić żołnierzy, którzy są na wojnie, muszą wykonywać rozkazy, a nie zawsze mogą dokładnie ocenić sytuację, w której się znajdują?

Prawo międzynarodowe mówi jasno, że śmierć cywilów to zawsze czyn podlegający karze. Nie może być wyjątków. Jeśli rzeczywiście cywile zginęli z zamierzonej winy żołnierzy, to sprawcy powinni zostać ukarani.

*Rafał Ciastoń jest ekspertem Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego, znawcą prawa międzynarodowego i konfliktów zbrojnych