"Gdyby włoski nadzorca miał broń, na pewno by nas wystrzelał" - płacze pani Jolanta. Wciąż jeszcze nie może do siebie dojść po koszmarze, z którego ledwo się wyrwała. Miała jednak więcej szczęścia niż ci, których włoscy oprawcy zakatowali na śmierć. Wczoraj krakowski sąd aresztował dziesięć osób, które pośredniczyły w wysyłaniu pracowników do włoskiego obozu.

Reklama

A wszystko miało być tak pięknie. "Miałam zarobić cztery euro za godzinę zbierania brzoskwiń. Czułam się, jakbym wygrała los na loterii" - ociera łzy kobieta. Myślała, że wyrwie się z podsiedleckiej wsi i dzięki tej pensji zapewni dzieciom godne życie. Jednak sielanka skończyła się, gdy grupa Polek dotarła do Włoch. Strażnicy wrzucili je do obory, gdzie spały na nędznych barłogach. Młode kobiety od razu zgwałcili i zabrali do domów publicznych. Starszym kazali harować.

W spiekocie musiały całymi dniami wyrywać chwasty. Nie dostawały wody, mdlały na polach, ale bezdusznych strażników to nie obchodziło. Tylko wrzeszczeli na Polki i ganiali je, by pracowały jeszcze ciężej.

Na szczęście pani Jolancie udało się uciec. Ubłagała kierowcę busa, który dowoził ludzi, by zabrał ją do Polski. Dzięki jego pomocy wyrwała się z piekła. Gdyby nie uciekła i nie zawiadomiła policji, kto wie, jaki los spotkałby pozostałe Polki.

Reklama